Reklama

Biznes

Prywatne przychodnie i szpitale zmieniły rynek

Anna Olech
Dodano: 21.11.2012
335_sale_operacyjne
Share
Udostępnij
Dziś prywatne przychodnie czy kliniki są naturalną częścią rynku medycznego. Ale 20 lat temu były całkowitą nowością, nie dla każdego dostępną, wręcz elitarną. Wszystko zmieniło się, gdy wprowadzono Kasy Chorych i „pieniądze poszły za pacjentem”. Wówczas prywatne placówki pojawiały się niczym grzyby po deszczu. Zaczęła się walka o pacjentów, w której bronią były usługi, w znacznie wyższym standardzie niż te świadczone przez publiczne przychodnie czy szpitale. W ten sposób na rynku medycznym pojawiła się konkurencja, ale i podział na lecznictwo niepubliczne i publiczne. Obecnie coraz częściej mówi się o tym, by w końcu zapomnieć o takim rozdziale i zacząć mówić o lecznictwie dobrym albo złym.

Konkurencja matką jakości

 
Przed pojawieniem się przychodni należących do prywatnych właścicieli, jakość usług wszędzie była na podobnym poziomie. Ale wraz ze zmianami pojawiła się konieczność dotarcia z informacjami do potencjalnych klientów-pacjentów. – W czasach tzw. służby zdrowia budżetowej, przed powstaniem prywatnych szpitali, w mediach nie pojawiały się ogłoszenia publicznych szpitali, które informowałyby pacjentów o nowym sprzęcie, o nowych usługach czy poradniach – mówi dr n med. Wacław Kruk, prezes Podkarpackiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Medycyny Społecznej i Zdrowia Publicznego, wykładowca Uniwersytetu Rzeszowskiego. – Nie było ich, bo nie było też takiej konieczności w systemie, który był w pełni publiczny. Ale kiedy zaczęły powstawać prywatne podmioty, nie miały one wyboru i musiały konkurować jakością. Dlaczego? Ponieważ jeśli udzielały świadczeń w ramach umowy z NFZ, czy wcześniej z Kasą Chorych, to o pacjenta, który miał wybór między znanymi mu poradnią publiczną i lekarzem, a czymś, co dopiero powstało, mogły konkurować jedynie wyższą jakością, bo cena w usługach bezpłatnych dla ubezpieczonego pacjenta nie była elementem wyboru. Był to podstawowy komponent poprawy jakości w służbie zdrowia, który bardzo zmienił i bardzo wpłynął na rozwój także placówek publicznych, które musiały walczyć o pacjentów, gdy zaczęli od nich odchodzić.

Czasem jednak wysoki standard nie wystarcza i szpitale szukają też odbiorców swoich usług poza regionem. – Rynek Szpitala Św. Rodziny to zaledwie ok. 15 procent – mówi dr n. med. Arkadiusz Bielecki, dyrektor Szpital Św. Rodziny w Rudnej Małej. – Ludzie rzadko decydują się na leczenie prywatne, gdyż zdecydowana większość uważa, że skoro płaci podatki, to należy się im leczenie publiczne Nasz szpital jest w o tyle dobrej sytuacji, że trafiają tu pacjenci z Ukrainy, których stać na prywatnie leczenie w Polsce. Na Ukrainie opieka medyczna wprawdzie jest państwowa, ale na własną rękę trzeba np. kupować leki, protezy, stabilizatory. Dlatego, jeśli mają możliwość leczenia, również płatnego, w Polsce, ale w lepszych warunkach, to chętnie z tego korzystają.

Walka o pacjenta trwa

 
Nie można zaprzeczyć oczywistemu, że pacjent to klient, a lecznictwo to, bądź co bądź, biznes. Choć nie zawsze łatwy w prowadzeniu. – Z jednej strony są duże wymagania ze strony pacjentów i coraz większa konkurencja wśród prywatnych placówek, z drugiej powstanie prywatnych szpitali zmusiło państwowe placówki o zadbanie o swoją bazę sprzętową, lepsze warunki dla pacjentów – przyznaje dr Arkadiusz Bielecki. – Ale rzeczywiście pojawienie się prywatnych placówek medycznych zdecydowanie zmieniło rynek lecznictwa. Ludzie, którzy chcą robić coś nowego, nowoczesnego, wciąż poszukują, na bieżąco się szkolą, często w najlepszych ośrodkach. A to wszystko jest z korzyścią dla pacjenta. Oczywiście, najlepiej byłoby, gdyby sytuacja na rynku lecznictwa była zdrowa, gdyby kontrakty były rozdawane dla tych, którzy mają pacjentów, tak, jak kiedyś zakładano, że kontrakt pójdzie za pacjentem. Dlatego właśnie lecznictwo trzeba przestać dzielić na prywatne i państwowe, a zacząć na dobre i złe.

W procesie przekształceń w lecznictwie najtrudniejsze i najdroższe było, i wciąż jest, sprywatyzowanie czy też stworzenie od podstaw prywatnego szpitala. Obecnie na Podkarpaciu tylko 26 procent wszystkich 35 placówek to szpitale prywatne. Choć, biorąc pod uwagę rynek ogólnopolski, nie jesteśmy na szarym końcu, to jednak są województwa, gdzie te statystyki wyglądają lepiej. Ale mamy się też czym pochwalić. Rzeszowski Asklepios był pionierem niepublicznych ZOZów świadczących usługi szpitalne, ponieważ powstał jako jeden z pierwszych w Polsce, a inni czerpali z doświadczeń założycieli. Z kolei w dziedzinie położnictwa i ginekologii nową jakość usług w regionie wprowadził Szpital Specjalistyczny Pro-Familia w Rzeszowie. Jednoosobowe sale porodowe, możliwość porodu w wodzie i bez bólu, komfortowe sale poporodowe, do tego opieka psychologa, położnej laktacyjnej i dietetyka, który doradza, co można, a czego nie można jeść w trakcie karmienia piersią. To wszystko sprawiło, że pacjentki zaczęły „uciekać” z publicznych szpitali i tłumnie garnęły się do rzeszowskiej placówki. Reakcja publicznych była natychmiastowa. Stopniowo zmienia się nie tylko podejście do rodzących kobiet, ale i warunki pobytu w szpitalach.

 
Rodzime przychodnie i szpitale górą
 
Znakiem rozpoznawczym podkarpackiego rynku medycznego są silne placówki stworzone na bazie rodzimych funduszy. I kiedy w innych polskich miastach pojawiają amerykańskie, skandynawskie czy niemieckich centra medyczne, w naszym regionie, poza Rzeszowskim Centrum Chirurgii Naczyniowej i Endowaskularnej Polsko-Amerykańskiej Kliniki Serca, nie ma takich placówek. – Mają one co prawda duże doświadczenie i przenoszą pewne standardy na polskie podwórko, jednak patrząc statystycznie, widać, że najchętniej przyjmują pacjentów młodych, w kwiecie wieku, natomiast rzadko z ich usług korzystają ludzie ciężko chorzy – zauważa Stanisław Mazur. – Wynika to z ich oferty sieci, które niezbyt chętnie zajmują się ludźmi starszymi, schorowanymi czy biednymi. To system bardzo komercyjny. W Rzeszowie nie ma jeszcze dużych firm sieciowych, ale to skutek tego, że rynek jest wyjątkowo mocno zagospodarowany przez miejscowe firmy. W Polsce nie ma drugiego takiego miasta, by w przeliczeniu na jednego mieszkańca było aż tyle placówek medycznych, a wciąż powstają nowe. Firmy z zewnątrz dostrzegają, że dla nich nie ma już miejsca.

Niebezpeczeństwo

 
Dr Wacław Kruk zwraca jednak uwagę, że nie można mówić o klasycznym rynku lecznictwa, ale o tzw. rynku wewnętrznym, rynku regulowanym, ponieważ do medycyny pełnych mechanizmów rynkowych nie można wprowadzić. To specyficzny obszar i wymaga pewnych regulacji ze strony państwa. Zwraca też uwagę na niezwykle ważkie pytanie – jaki procent podmiotów, zwłaszcza szpitali, może być sprywatyzowanych lub przekształconych w spółki prawa handlowego, będące nadal własnością publiczną, czyli skomercjalizowanych, aby zachować poczucie bezpieczeństwa zdrowotnego obywateli? – Prywatny właściciel dąży do zysku, po to przecież prowadzi działalność – tłumaczy dr Kruk. – Rozwija więc te świadczenia, które gwarantują mu zysk. I tu mamy nierzadko do czynienia z tzw. „spijaniem śmietanki”. Nasz system wyceny procedur medycznych jest niedoskonały, ponieważ pewne świadczenia są niedoszacowane finansowo i z góry wiadomo, że przyniosą straty.
 
To niebezpieczny proces, ponieważ publiczne podmioty coraz częściej zaczynają mieć duże problemy finansowe, nie tyle z powodu niższej jakości, niższych standardów świadczeń aniżeli te oferowane przez niepubliczne jednostki, ile przez to, że NFZ ma ograniczone pieniądze, które są podzielone na różne specjalności. Więc, jeśli powstaje kolejny nowy podmiot w danej specjalności, to chcąc zagwarantować mu środki, w rzeczywistości musi je zabrać innym, najczęściej publicznym. Dlaczego prywatne placówki nie zajmą się np. leczeniem szpitalnym gruźlicy, chorób zakaźnych, pediatrii? Ponieważ są to świadczenia niedoszacowane przez NFZ. To niebezpieczna sytuacja dla stabilnego funkcjonowania całego systemu opieki zdrowotnej w Polsce, choć na razie jeszcze nie dla pacjenta – puentuje.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy