Reklama

Biznes

Bez Ortyla PiS weźmie mniej mandatów?

Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 22.09.2015
21950_14984_IMG_9047
Share
Udostępnij
Jeszcze dzień przed oficjalnym ogłoszeniem list PiS do Sejmu wydawało się, że w okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim niekwestionowanym liderem jest marszałek Władysław Ortyl. Na drugi dzień okazało się, że… w ogóle go nie ma na liście. Nawet działacze PiS, z którymi nieoficjalnie rozmawiałem, nie są zadowoleni z kształtu listy. Zdają sobie sprawę, że jej osłabienie, spowodowane nieobecnością Ortyla, ale także starosty Józefa Jodłowskiego, może skutkować tym, że PiS jedynie utrzyma swój stan posiadania w Sejmie, choć mógłby go powiększyć.
 
Cztery lata temu PiS w okręgu nr 23, gdzie do podziału jest 15 mandatów, zdobył ich 8. W tym roku, w związku z wysokimi notowaniami partii w sondażach, apetyty były większe. Mówiono nawet o 10 mandatach. Dziś komentatorzy sceny politycznej, ale również niektórzy działacze PiS, zdają sobie sprawę, że brak silnej „lokomotywy”, jaką stanowiłby Władysław Ortyl, może skutkować utratą jednego, a nawet – jak chcą niektórzy – dwóch mandatów, a zatem jedynie utrzymaniem dotychczasowych 8 mandatów.
 
Ortylowi pokazano miejsce w szeregu?
 
Mówi się o dwóch przyczynach nieobecności Władysława Ortyla na liście wyborczej. 
 
Pierwsza jest związana z konfliktem wokół kolejności na szczycie listy. Jeszcze dzień wcześniej wszystkie media podawały, że listę otworzy marszałek Ortyl, a na drugim miejscu znajdzie się „spadochroniarka”, prof. Józefa Hrynkiewicz z Warszawy, specjalistka od systemu emerytalnego i polityki społecznej, której cztery lata temu pierwsze miejsce na liście odstąpił poseł (dziś europoseł) Stanisław Ożóg, co nie przeszkodziło mu z drugiego miejsca osiągnąć znacznie lepszy wynik niż liderka listy – ponad 37 tys. głosów (przy 17 tys. Hrynkiewicz; oboje zdobyli mandaty).
 
Z panią profesor jest ten problem, że – choć znana i ceniona w Warszawie – w okręgu, z którego została wybrana, funkcjonowała słabo i była tu raczej mało rozpoznawalna. Być może zdaje sobie z tego sprawę, bo podobno bardzo zabiegała o to, by znaleźć się na „jedynce”, gdyż – co usłyszałem nawet z kręgów PiS – obawiała się (a może obawiano się w partii), że z drugiego miejsca może nawet… nie wejść do Sejmu. Marszałkowi Ortylowi miano zaproponować miejsce drugie, na co on nie chciał przystać, bo co to za lider listy, który jej nie otwiera? A poza tym, lider może być tylko jeden. Kto? Ortyl z racji znaczenia tego polityka czy Hrynkiewicz z racji miejsca na liście? Powstałby bardzo niejasny obraz. 
 
Ale ta przepychanka pokazuje, kto ma lepszy dostęp do ucha prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który – jak twierdzi red. Piotr Zaremba z tygodnika „wSieci” – decyzję o obsadzie „jedynek” podejmuje osobiście i jednoosobowo. W tej konkurencji Hrynkiewicz zdecydowanie wygrywa z Ortylem. Od jednego z działaczy PiS usłyszałem, że Kaczyński (a kiedyś także jego brat) – jak na potomka starej, żoliborskiej inteligencji przystało – ma słabość do naukowców, zwłaszcza z profesorskimi tytułami. Skutek: Ortylowi pokazano miejsce w szeregu.
 
Poseł to żaden awans
 
Z punktu widzenia siły listy PiS wycofanie się marszałka z wyścigu o Sejm jest decyzją nieracjonalną, bo znacznie tę listę osłabia – Ortyl zapewne „zrobiłby” zdecydowanie lepszy wynik niż Hrynkiewicz. W tej sytuacji w rolę faktycznego, a nie „malowanego” lidera listy musi wcielić się jej „numer drugi” – wicemarszałek Wojciech Buczak. Będzie to trudne z powodów, o których wcześniej wspomniałem w odniesieniu do Władysława Ortyla. 
 
Ale patrząc przez pryzmat wizerunku samego marszałka, decyzja o wycofaniu się była najbardziej rozsądną, jaką mógł podjąć w tej sytuacji. W moim przekonaniu, marszałek Ortyl startowałby nie dlatego, że zapragnął zamienić Urząd Marszałkowski na Sejm, lecz by ściągnąć na listę jak najwięcej głosów, co przełożyłoby się później na liczbę mandatów. Zdobyłby mandat na pewno i… nie objąłby go, co umożliwiłoby wejście do Sejmu następnego z listy. Wytłumaczyłby, że musi pilnować spraw w województwie albo – w przypływie szczerości – że jego wynik przyczynił się do zdobycia większej liczby mandatów, więc teraz może pozostać w Urzędzie Marszałkowskim. O wiele trudniej byłoby mu wytłumaczyć to samo, gdyby kandydował z drugiego miejsca. Poniósłby wizerunkowe straty.
 
Bądźmy też szczerzy: zamiana funkcji marszałka na szeregowego posła to dla Władysława Ortyla żaden awans.  Marszałek ma spory zakres realnej władzy, zarządza ogromnym budżetem. A poseł? Musi podnosić rękę tak, jak każą władze klubu. Przejście do Warszawy byłoby awansem wyłącznie wtedy, gdyby  Ortyl został w nowym rządzie (jeżeli oczywiście po wyborach będzie go tworzył PiS) ministrem infrastruktury i rozwoju. Nie wice-, lecz pełnym, konstytucyjnym ministrem. Teoretycznie ma na to szanse – minister nie musi przecież być posłem (moim zdaniem, nawet nie powinien, ale praktyka III RP jest, niestety, inna). Ale w praktyce szanse na to ma Ortyl na razie niewielkie. Nie jest wymieniany na warszawskiej dziennikarskiej „giełdzie” jako kandydat do objęcia tego urzędu. Historia z wypadnięciem z listy też raczej nie przyczyniła się do wzmocnienia jego pozycji w centrali PiS. Jeżeli jednak Beata Szydło, wiceprezes PiS, chce pokazać, że jej piątkowe słowa  na temat śp. Grażyny Gęsickiej nie były tylko kurtuazyjną przemową i kandydatka tej partii na premiera naprawdę zamierza kontynuować polityczne i gospodarcze wizje minister rozwoju regionalnego w PiS-owskich rządach z lat 2005-2007, to powinna w swoich rządowych planach wziąć pod uwagę człowieka, który – w randze sekretarza stanu w tym resorcie – ściśle z Gęsicką współpracował. Czyli właśnie Władysława Ortyla.
 
Marszałek musi „pilnować” województwa?
 
Marszałek, po tym, jak opinia publiczna dowiedziała się, że nie ma go na liście PiS, zaczął tłumaczyć – i to jest drugi prawdopodobny powód jego absencji – że sam zrezygnował z kandydowania, żeby nikt nie mówił, iż „ucieka” z urzędu. Nadto, w województwie jest mnóstwo pracy, bo akurat kończy się stara perspektywa finansowa, a zaczyna nowa.
 
Powód ten, pewnie też jakoś tam prawdziwy, wydaje mi się jednak dalece niepełny. W ciągu niespełna roku od wyborów samorządowych PiS-owska większość w sejmiku – po utracie Lucjana Kuźniara i Lidii Błądek (nie rozwijam wątku, dlaczego tak się stało; odsyłam do publikacji prasowych i internetowych) – stopniała do zaledwie jednego głosu przewagi, co powinno być sygnałem alarmowym zarówno dla zarządu województwa, jak i władz klubu PiS. Jeżeli sejmikowa prawica chce nadał rządzić Podkarpaciem, musi mieć się na baczności. Jest więc czego pilnować. 
 
W tych okolicznościach wystawienie marszałka i wicemarszałka województwa oraz kilku ważnych radnych na listy – z szansami na dostanie się do Sejmu – byłoby działaniem nie tylko irracjonalnym, ale wręcz samobójczym, gdyby wszyscy zdecydowali się przyjąć mandaty, co w przypadku zarządu województwa byłoby równoznaczne z jego zdemolowaniem. Ale, jak wspomniałem wcześniej, myślę, że przynajmniej jeden z przedstawicieli zarządu (mam na myśli Władysława Ortyla) kandydowałby nie po to, by wejść do Sejmu, ale by zebrać jak najwięcej głosów na listę. Natomiast w przypadku drugiego przedstawiciela zarządu – Wojciecha Buczaka – może się okazać, że mandatem – na którego zdobycie ma spore szanse –  nie będzie się długo cieszył, bo być może będzie musiał walczyć o prezydenturę w Rzeszowie, jeżeli Tadeusz Ferenc wygra w wyborach do Senatu. Też nie bez szans na zwycięstwo.
Jak widać, przed wyborami parlamentarnymi AD 2015 polska polityka staje się równaniem z coraz większą liczbą niewiadomych.  
 
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy