Reklama

Biznes

Regionalna scena polityczna w przededniu wyborów

Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 21.10.2015
22858_Grafika-do-art
Share
Udostępnij
Brak marszałka Władysława Ortyla i starosty rzeszowskiego Józefa Jodłowskiego na liście kandydatów PiS do Sejmu, a wojewody Małgorzaty Chomycz-Śmigielskiej na liście PO, to największe niespodzianki etapu układania list wyborczych. Z „jedynką” z listy PSL startuje Jan Bury, polityk z prokuratorskimi zarzutami i wnioskiem o cofnięcie immunitetu. W wyborach do Senatu w okręgu rzeszowsko-łańcuckim zmierzą się prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc i kandydat PiS, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, prof. Aleksander Bobko. Ewentualne zwycięstwo Ferenca będzie oznaczało konieczność przeprowadzenia bezpośrednich wyborów prezydenta stolicy Podkarpacia, w których najpoważniejszymi kandydatami wydają się być obecny wicemarszałek Wojciech Buczak (PiS) i wiceminister skarbu Zdzisław Gawlik (PO).
 
Od wyniku wyborów parlamentarnych, które odbędą się 25 października, zależy układ sił politycznych w najbliższych latach zarówno w Polsce, jak i na Podkarpaciu. Na dziś sytuacja w naszym regionie przypomina równanie z wieloma niewiadomymi: rozstrzygnięcia wyborcze mogą spowodować lawinę zmian w samorządach, w tym – co może budzić najwięcej emocji – w rzeszowskim Ratuszu i sejmiku wojewódzkim.
 
Brak Ortyla osłabia listę PiS
 
Zacznijmy od sytuacji w PiS, który najprawdopodobniej – jak zwykle – zdobędzie najwięcej mandatów. W okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim listę tej partii otwiera prof. Józefa Hrynkiewicz z Warszawy, specjalistka od sytemu emerytalnego i polityki społecznej. Z drugiej pozycji kandyduje wicemarszałek Wojciech Buczak. 
 
Jeszcze dzień przed oficjalnym ogłoszeniem list PiS do Sejmu wydawało się, że w okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim niekwestionowanym liderem jest pełnomocnik tej partii, marszałek województwa Władysław Ortyl. Na drugi dzień okazało się, że… w ogóle go nie ma na liście. Nawet działacze PiS, z którymi nieoficjalnie rozmawiałem, nie są zadowoleni z kształtu listy. Zdają sobie sprawę, że jej osłabienie, spowodowane nieobecnością Ortyla, ale także starosty Józefa Jodłowskiego, może skutkować tym, że PiS, pozbawiony silnej „lokomotywy” na „jedynce”, może jedynie utrzymać swój stan posiadania w Sejmie (w 2011 r. zdobył 8 z 15 mandatów), choć przy obecnych, wysokich notowaniach tej partii w sondażach, mógłby go powiększyć (apetyty były, jak słyszałem, nawet na 10 mandatów).
 
Mówi się o dwóch przyczynach nieobecności Władysława Ortyla na liście wyborczej. 
 
Pierwsza jest związana z konfliktem wokół kolejności na szczycie listy. Jeszcze dzień wcześniej wszystkie media podawały, że listę otworzy marszałek Ortyl, a na drugim miejscu znajdzie się „spadochroniarka”, prof. Józefa Hrynkiewicz, której cztery lata temu pierwsze miejsce na liście odstąpił poseł (dziś europoseł) Stanisław Ożóg, co nie przeszkodziło mu z drugiego miejsca osiągnąć znacznie lepszy wynik niż liderka listy – ponad 37 tys. głosów (przy 17 tys. Hrynkiewicz; oboje zdobyli mandaty).
 
Z panią profesor jest ten problem, że – choć znana i ceniona w Warszawie – w okręgu, z którego została wybrana, funkcjonowała słabo i jest tu raczej mało rozpoznawalna. Być może zdaje sobie z tego sprawę, bo podobno bardzo zabiegała o to, by znaleźć się na „jedynce”, gdyż – co usłyszałem nawet z kręgów PiS – obawiała się (a może obawiano się w partii), że z drugiego miejsca może nawet… nie wejść do Sejmu. Marszałkowi Ortylowi miano zaproponować miejsce drugie, na co on nie chciał przystać, bo co to za lider listy, który jej nie otwiera? A poza tym, lider może być tylko jeden. Kto? Ortyl z racji znaczenia tego polityka czy Hrynkiewicz z racji miejsca na liście? Powstałby bardzo niejasny obraz. 
 
Ale ta przepychanka pokazuje, kto ma lepszy dostęp do ucha prezesa Jarosława Kaczyńskiego, który  decyzję o obsadzie „jedynek” podejmuje osobiście i jednoosobowo. W tej konkurencji Hrynkiewicz zdecydowanie wygrywa z Ortylem. Od jednego z działaczy PiS usłyszałem, że Kaczyński (a kiedyś także jego brat) – jak na potomka starej, żoliborskiej inteligencji przystało – ma słabość do naukowców, zwłaszcza z profesorskimi tytułami. Skutek: Ortylowi pokazano miejsce w szeregu.
 
Marszałek musiał „przypilnować” województwa?
 
Z punktu widzenia siły listy PiS wycofanie się marszałka z wyścigu o Sejm jest decyzją nieracjonalną, bo znacznie tę listę osłabia – Ortyl zapewne „zrobiłby” zdecydowanie lepszy wynik niż Hrynkiewicz. W tej sytuacji w rolę faktycznego, a nie „malowanego” lidera listy musiałby wcielić się jej „numer drugi” – wicemarszałek Wojciech Buczak. Czy tak będzie, zobaczymy. 
 
Ale patrząc przez pryzmat wizerunku samego marszałka, decyzja o wycofaniu się była najbardziej rozsądną, jaką mógł podjąć w tej sytuacji. W moim przekonaniu, marszałek Ortyl startowałby nie dlatego, że zapragnął zamienić Urząd Marszałkowski na Sejm, lecz by ściągnąć na listę jak najwięcej głosów, co przełożyłoby się później na liczbę mandatów. Zdobyłby mandat na pewno i… nie objąłby go, co umożliwiłoby wejście do Sejmu następnego z listy. Wytłumaczyłby, że musi pilnować spraw w województwie albo – w przypływie szczerości – że jego wynik przyczynił się do zdobycia większej liczby mandatów, więc teraz może pozostać w Urzędzie Marszałkowskim. O wiele trudniej byłoby mu wytłumaczyć to samo, gdyby kandydował z drugiego miejsca. Poniósłby wizerunkowe straty.
 
Bądźmy też szczerzy: zamiana funkcji marszałka na szeregowego posła to dla Władysława Ortyla żaden awans.  Marszałek ma spory zakres realnej władzy, zarządza ogromnym budżetem. A poseł? Musi podnosić rękę tak, jak każą władze klubu. Przejście do Warszawy byłoby awansem wyłącznie wtedy, gdyby  Ortyl został w nowym rządzie (jeżeli oczywiście po wyborach będzie go tworzył PiS) ministrem infrastruktury i rozwoju. Nie wice-, lecz pełnym, konstytucyjnym ministrem. Teoretycznie ma na to szanse – minister nie musi przecież być posłem. Ale w praktyce szanse na to ma Ortyl na razie niewielkie. Nie jest wymieniany na warszawskiej dziennikarskiej „giełdzie” jako kandydat do objęcia tego urzędu. Historia z wypadnięciem z listy też raczej nie przyczyniła się do wzmocnienia jego pozycji w centrali PiS. Jeżeli jednak Beata Szydło, wiceprezes PiS, chce pokazać, że jej niedawne słowa w Parku Naukowo-Technologicznym „Rzeszów-Dworzysko”  na temat śp. Grażyny Gęsickiej nie były tylko kurtuazyjną przemową i kandydatka tej partii na premiera naprawdę zamierza kontynuować polityczne i gospodarcze wizje minister rozwoju regionalnego w PiS-owskich rządach z lat 2005-2007, to powinna w swoich rządowych planach wziąć pod uwagę człowieka, który – w randze sekretarza stanu w tym resorcie – ściśle z Gęsicką współpracował. Czyli właśnie Władysława Ortyla.
 
Cały sukces na nic
 
Marszałek, po tym, jak opinia publiczna dowiedziała się, że nie ma go na liście PiS, zaczął tłumaczyć – i to jest drugi prawdopodobny powód jego absencji – że sam zrezygnował z kandydowania, żeby nikt nie mówił, iż „ucieka” z urzędu. Nadto, w województwie jest mnóstwo pracy, bo akurat kończy się stara perspektywa finansowa, a zaczyna nowa.
 
Powód ten, pewnie też jakoś tam prawdziwy, wydaje mi się jednak dalece niepełny. Jego dopełnienie to sytuacja w sejmiku. W ciągu niespełna roku od wyborów samorządowych PiS-owska większość – po utracie  Lucjana Kuźniara i Lidii Błądek (nie rozwijam wątku, dlaczego tak się stało; odsyłam do publikacji prasowych i internetowych) – stopniała do zaledwie jednego głosu przewagi, co powinno być sygnałem alarmowym zarówno dla zarządu województwa, jak i władz klubu PiS. Jeżeli sejmikowa prawica chce nadal rządzić Podkarpaciem, musi mieć się na baczności. Jest więc czego pilnować. 
 
W tych okolicznościach wystawienie marszałka i wicemarszałka województwa (czyli Ortyla i Buczaka) oraz kilku ważnych radnych na listy – z szansami na dostanie się do Sejmu – byłoby działaniem nie tylko irracjonalnym, ale wręcz samobójczym, gdyby wszyscy zdecydowali się przyjąć mandaty, co w przypadku zarządu województwa byłoby równoznaczne z jego zdemolowaniem. Ale, jak wspomniałem wcześniej, myślę, że przynajmniej jeden z przedstawicieli zarządu (mam na myśli Władysława Ortyla) kandydowałby nie po to, by wejść do Sejmu, ale by zebrać jak najwięcej głosów na listę. Natomiast w przypadku Wojciecha Buczaka może się okazać, że mandatem – na którego zdobycie ma spore szanse –  nie będzie się długo cieszył, bo być może będzie musiał walczyć o prezydenturę w Rzeszowie, jeżeli Tadeusz Ferenc wygra w wyborach do Senatu. 
 
Inna niespodzianka to nieobecność na liście PiS starosty rzeszowskiego Józefa Jodłowskiego. Złośliwi twierdzą, że jego wypadnięcie z listy zbiegło się w czasie z… wielkim sukcesem starosty, jakim jest oddanie do użytku terenów inwestycyjnych w Parku Naukowo-Technologicznym „Rzeszów-Dworzysko”. Niedawna uroczystość połączona z konferencją i nadaniem Parkowi imienia śp. Grażyny Gęsickiej, minister rozwoju regionalnego w latach 2005-2007, posłanki z Podkarpacia, która zginęła w katastrofie smoleńskiej – przygotowywana przecież przez jakiś czas – wydawała się znakomitym zabiegiem PR-owskim w kampanii Jodłowskiego. Problem w tym, że starosta mógł ogłosić swój niewątpliwy sukces już… nie będąc kandydatem do Sejmu. Komentatorzy są zgodni: jego wypadnięcie z listy to skutek konfliktu wewnętrznego w PiS-ie pomiędzy dwoma grupami, skupionymi wokół europosłów Tomasza Poręby i Stanisława Ożoga (Jodłowski należy do tej drugiej).
 
Platforma chce być jak Liverpool
 
Pod tym względem sytuacja w PO wydaje się spokojniejsza, ale i stawka nie jest tak wysoka. Działacze Platformy podczas niedawnej konwencji na rozpoczęcie kampanii wyborczej zagrzewali się do zwycięstwa, a poseł Marek Rząsa, lider listy w okręgu krośnieńsko-przemyskim, przypomniał nawet finał Ligi Mistrzów z 2005 roku Liverpool – AC Milan, gdzie Włosi wygrali pierwszą połowę 3:0 i w szatni byli już pewni zwycięstwa, a mecz… wygrali w rzutach karnych Anglicy. Mimo takich przykładów „ku pokrzepieniu serc”, działacze PO zdają sobie sprawę, że na satysfakcjonujący wynik na Podkarpaciu szanse nie są zbyt duże. Mało tego, wydaje się, że z tego powodu centrala „odpuściła” nasz region – na konwencji nie było żadnych gości z Warszawy.
 
Po wycofaniu się – z powodów osobistych – z życia politycznego lidera Platformy na Podkarpaciu, posła i wiceministra infrastruktury i rozwoju Zbigniewa Rynasiewicza, jak również zapowiedzi obecnego przewodniczącego Jana Tomaki, że z racji wieku już się nie będzie ubiegał o poselski mandat, najmocniejszą pozycję w PO na Podkarpaciu wydaje się mieć posłanka Krystyna Skowrońska. Wzrasta również pozycja wiceministra skarbu Zdzislawa Gawlika, nr 2 w okręgu rzeszowsko-tarnobrzeskim. Na pewno osłabła natomiast pozycja wojewody Małgorzaty Chomycz-Śmigielskiej. Może o tym świadczyć choćby fakt, że do Sejmu nie kandyduje, a z ubiegania się o mandat posła zrezygnowała na początku sierpnia po tym, jak się okazało, że na liście w okręgu krośnieńsko-przemyskim znalazła się dopiero na piątym miejscu.
 
Partyjni koledzy nie odcięli się od Burego
 
W pewnym momencie układania list wyborczych wszystkie oczy komentatorów były zwrócone na listę PSL, a w szczególności na to, czy ludowcy wystawią kandydaturę posła Jana Burego, szefa Klubu Parlamentarnego PSL, który niedawno otrzymał prokuratorskie zarzuty dotyczące m.in. podejrzenia wpływania na wyniki konkursów na kierownicze stanowiska w NIK. Do Sejmu trafił także wniosek o pozbawienie Burego immunitetu. Niespodzianki jednak nie było: partyjni koledzy nie odcięli się od wpływowego działacza – Bury otwiera rzeszowsko-tarnobrzeską listę PSL.
 
Niespodzianką jest drugie miejsce Andrzeja Szlęzaka, prezydenta Stalowej Woli w latach 2002-2014, związanego kiedyś z PiS-em, później atakującego tę partię, człowieka ideowo sytuującego się (przynajmniej tak go zapamiętałem sprzed lat) raczej w pobliżu narodowców. 
 
Pod koniec września z kandydowania wycofał się poseł Dariusz Dziadzio, „trójka” na tej samej liście (w 2011 r. został wybrany do Sejmu z listy Ruchu Palikota). Powód: pijany, w recepcji jednego z rzeszowskich hoteli, utrudniał w nocy policyjną interwencję wobec awanturującego się mężczyzny. Dariuszowi Dziadzio nałożono kajdanki i odwieziono do izby wytrzeźwień. Kiedy jednak zorientowano się, że jest posłem, odstąpiono od izolowania go w izbie, tylko odwieziono do domu. „Podjąłem decyzję o wycofaniu się ze startu w nadchodzących wyborach. Jest ona podyktowana dobrem mojej rodziny, o którą muszę zadbać" – wyjaśnił poseł w oświadczeniu.
 
Z ratusza do Senatu?
 
Do bardzo ciekawej rywalizacji dojdzie w wyborach do Senatu w okręgu rzeszowsko-łańcuckim. Tu głównymi kontrkandydatami do zwycięstwa są prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc (startuje z własnego komitetu) i kandydat PiS, rektor Uniwersytetu Rzeszowskiego, prof. Aleksander Bobko. W przypadku zwycięstwa tego drugiego niewiele w mieście się zmieni. Natomiast zwycięstwo Ferenca uruchomi lawinę zmian. Muszą się bowiem odbyć bezpośrednie wybory nowego lokatora Ratusza. Tu najpoważniejszymi kandydatami do zwycięstwa, o których mówi się na dziennikarskiej „giełdzie”, wydają się być Wojciech Buczak (PiS) i Zdzisław Gawlik (PO) – tego drugiego Ferenc oficjalnie „namaścił” na swojego następcę. Wprawdzie obaj kandydują do Sejmu i – gdyby się tam dostali – zwycięstwo któregoś z nich w wyborach prezydenta Rzeszowa pociąga za sobą konieczność złożenia mandatu  poselskiego, ale to akurat najmniejszy problem: w ławach poselskich zasiądzie następny z listy. 
 
Natomiast mieszkańcom Rzeszowa należą się wyjaśnienia od prezydenta Ferenca, jakie są rzeczywiste powody tego, że – już po raz drugi – chce się „przesiąść” do Senatu po niespełna roku kadencji, narażając budżet na koszty związane ze zorganizowaniem nowych wyborów bezpośrednich gospodarza miasta. Cztery lata temu „trafiła kosa na kamień”, czyli Ferenc na Kazimierza Jaworskiego (wtedy PiS, dziś Polska Razem Jarosława Gowina). Ale Jaworski w tych wyborach nie kandyduje, a Ferenc ma zadanie o tyle ułatwione, że – jak wynika z moich rozmów z ludźmi – mogą na niego zagłosować dwie kategorie wyborców: jego zwolennicy, którzy uważają, że będzie również świetnym senatorem, jak był prezydentem, ale i… przeciwnicy, którzy chętnie pozbyliby się go z Ratusza (skalę tego zjawiska trudno określić). 
 
Na razie SLD ogłosiło, że wolałoby, aby prezydent Rzeszowa pozostał w Ratuszu. To zrozumiałe. Choć wpływ lewicy na Ferenca (skądinąd byłego członka Rady Krajowej Sojuszu) był coraz bardziej iluzoryczny, a prezydent coraz mocniej przesuwał się w kierunku PO, to jednak pewnie był większy niż mógłby być w sytuacji, gdy go w Ratuszu zabraknie. Bez względu na to, czy nowym prezydentem zostanie Gawlik, czy Buczak, czy jeszcze ktoś inny.  
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy