Reklama

Kultura

“Matka Boska czasów świętego spokoju” najlepiej Zalogowała się na Kresach

Aneta Gieroń
Dodano: 11.06.2016
27737_0K3A7913
Share
Udostępnij
Dagmara Klein, mikrobiolog z tytułem doktora wygrała I Ogólnopolski Konkurs na Opowiadanie pod hasłem Zaloguj się na Kresach.  I bynajmniej, niech nikogo nie zmyli techniczne wykształcenie 41- szczecinianki. Jej opowiadanie „Matka Boska czasów świętego spokoju" od początku zachwyciło 5 – osobowe jury, a sama autorka szczerze przyznaje, że nie wyobraża sobie dnia bez słowa pisanego i do szuflady tworzy od lat. W sobotę na otwarciu Festiwalu Pięknej Książki po raz pierwszy zorganizowanego w Rzeszowie i w ramach którego odbył się I Ogólnopolski Konkurs na Opowiadanie, Dagmara Klein odebrała nagrodę główną – 5 tys. zł.  

Ogólnopolski Konkurs na Opowiadanie – Zaloguj się na Kresach, został wymyślony i zorganizowany przez rzeszowską pisarkę, Magdalenę Zimny-Louis. Ona też zaprosiła do jury: Sylwię Chutnik, felietonistkę, laureatkę Paszportu Polityki; Jerzego Fąfarę, pisarza z Rzeszowa oraz przedstawicielki Wydawnictw  Świata Książki i Prószyńskiego; Joannę Laprus-Mikulską oraz Annę Derengowską. Jury oceniało ponad 200 opowiadań o tematyce kresowej, które napłynęły z całej Polski. Najciekawsza okazał się praca Dagmary Klein ze Szczecina.

– Moje związki z Kresami? Bardzo pośrednie, rodzice pochodzili z okolic Lublina – mówi zwyciężczyni ogólnopolskiego konkursu. – I nie kryje, że  nagroda cieszy ją ogromnie. Literacka pasja inżyniera z wykształcenia nagle okazuje się ciekawą lekturą dla innych. 
 
Zwycięstwo w rzeszowskim konkursie zachwyciło ją tym bardziej, że w grudniu 2015 roku Dagmara Klein wspólnie z Moniką Dyrlic została nagrodzona w konkursie literackim na dokończenie powieści Leopolda Tyrmanda "Wędrówki i myśli porucznika Stukułki". Kolejna nagroda w tak krótkim odstępie czasu być może skłoni ją do zajęcia się pisaniem zawodowo?! Dotychczas literacko "wyżywała" się na swoim blogu, pisząc do szuflady i to jej wystarczało.
 

 
„Matka Boska czasów świętego spokoju. Opowieść nieomal prawdziwa.” Dagmara Klein
 
Matka Boska się nudzi.Wierci się w ramie obrazu. Ziewa. Ciężko wzdycha. Przewraca oczami.Za oknem płynie czas, schnie pościel na sznurach, czerwienieją jabłka, pulchnieją niemowlęta, gnije od wilgoci kapusta, cielą się krowy, przelatują nad głowami komety, wywleczone z wody tłuste ryby duszą się powietrzem. Za oknem zwozi się siano, pije, cieszy się, leje się po mordach, kradnie, kocha, nienawidzi.
 
Tu w najparadniejszej izbie nie dzieje się nic. Za ładnie tu, aby wpuszczać życie w butach prosto z obory. Żeby grzebało w kredensie, gdzie schowana głowa cukru i dawno już zwietrzałe przyprawy. Jeszcze by tego brakowało, żeby tu jakieś życie łaziło. Siadało na zeżartym przez mole, przykrytym płótnem szezlongu, starą książeczkę do nabożeństwa przeglądało, macało te kilka talerzy z porcelany, w obraz się gapiło.
 
Czas tu zastygł, nie rusza się, nie żyje. Jeszcze niby próbowano go reanimować nakręcając czasem stary zegar w dębowej szafie, ale to jedynie przedłużyło nieuniknioną agonię. Zegar w końcu nie wytrzymał, czas rozsypał się na tysiąc drobnych, zamachowych kółek i ostentacyjnie skonał.
 
Przemijanie widać tu w osobliwej stratygrafii. Warstwy kurzu układają się jedna na drugiej. Kurz jesienny jest wilgotny, pleśniowy, wędzony dymem palonych gałęzi. Kurz zimowy jest z popiołu, miękki i lawendowy jak kożuchy wyjmowane na mrozy. Wiosną kurz jest pełen żółtych, kwiatowych pyłków. W letnim kurzu jest sucha trawa i piasek. Warstwa na warstwie. Ślad po niczym. Dowód na istnienie próżni. Geologia przemijania.
 
Matka Boska codziennie myśli, że zaraz tu oszaleje z tej nudy. Co chwila naciąga fałdę w spódnicy, dłońmi wygładza zapaskę, strzepuje z niej niewidoczne paprochy.
Poprawia wełnianą płachtę, która wiecznie zsuwa się z ramion, mota na kokardkę troczki przy koszuli. Ordynarną aureolę zsuwa na tył głowy.Wreszcie zrezygnowana składa ręce na podołku, jeden kciuk obraca wokół drugiego.Wszystko ją denerwuje. Denerwują ją jej złote włosy zaplecione w gruby warkocz, oczy błękitne, cera jak kreda, grymas wpół utopionej świtezianki.Do rozpaczy doprowadza niepraktyczne ubranie. Jakieś przaśne korale na szyi. Jakieś girlandy z badyli.
 
Ten, który ją malował poskładał jej obraz ze wszystkich kobiet, w których się kochał, głównie platonicznie, i nie miał przy tym wzniosłych religijno-duchowych intencji. Faktycznie, nie planował wcale świętego obrazu, a jedynie dzieło życia, landszaft z kobietą idealną.
 
– I to się nie mogło dobrze skończyć – sarka z obrazu Matka Boska, krytycznie popatrując na efekt końcowy i naciągając sobie skórę na policzkach, żeby znieść irytującą asymetrię.
Malarz gruźlicę i romantyzm wyssał z mlekiem epoki. Właściwie to nawet epokę nieznacznie wyprzedził, bo z nadzwyczajnym upodobaniem przyglądał się wiejskim, krzepkim dziewuchom, które tłukły pranie nad Szejmeną i dla swego arcydzieła pobrał to tu to tam, a to realistyczny złoty warkocz, a to obfity biust, a to pozytywistyczną, ludową soroczkę. Chłopaczyna był blady, roztrzęsiony od kaszlu i rozdygotany od carskiego ucisku. Taki szczurek-szlachciurek. Zubożały paniczyk. Rano chodził boso po rosie, w dzień czytał wiersze, albo malował ten swój portret idealnej femme, a wieczorem siadał w przeciągach i wzdychał. Ale nie zabiła go ani gruźlica, ani te przeciągi. Nie zabiło go nawet tak bezpośrednio powstanie, do którego pobiegł tak jak stał i jeszcze się wyrżnął na progu, bo mimo, że marzec to chwyciły przymrozki i było ślisko. Nie nadział się na bagnet, nie odstrzelił sobie ucha, w nic mu się nie wdała gangrena, nie złapali go Rosjanie. Zabiło go dopiero romantyczne roztargnienie. A przecież tyle razy mu powtarzali:„Do kobyły zawsze od pyska!”
 
Trochę było rozpaczy we dworze w Romantyszkach, gdy z lasu przynieśli takiego sztywnego, mocno nieżywego paniczyka z czaszką rozgniecioną jak wydmuszka. Matka rozpaczała najbardziej, ale ponieważ już wcześniej parała się okultyzmem, regularnie rozmawiała z duchami, a przez Hades przechodziła w tę i z powrotem,suchą nogą, dwa razy dziennie, dość szybko nawiązała kontakt z pierworodnym w zaświatach. Stamtąd dochodziły informacje o tym, jak rozparcelować ziemski dobytek, komu francuskie powieści, komu zbiory poezji, oraz nawracające, bardzo stanowcze żądanie, by dokończyć obraz. Jednak, czy to na skutek zakłóceń komunikacji między światem żywych i nieżywych, a może w przypływie nagłej pobożności, w poczuciu solidarności z tą Matką Przenajświętszą, która w końcu też utraciła syna w mocno nieprzyjemnych okolicznościach, matka paniczyka odczytała, że obraz jest natury religijnej. I to ona awansowała postać z portretu na Matkę Zbawiciela, domalowując jej złotą aureolę. A potem to już poszło. Fakt, że na obrazie była, jak utrzymywano, Najświętsza Panienka nie pozwalał ciepnąć płótna gdzieś na strych stodoły z obawy przed karą boską. Toteż przechodził ten obraz z rąk do rąk i parzył jak gorący kartofel. A co najgorsze, zmuszał do nanoszenia poprawek. Tak, jakby dodatkowy sznur korali, albo kłęby nowych wiechci, albo wąż rozdeptany, były w stanie poprawić jakość kiepskiego arcydzieła.
 
– Nie są w stanie! – zrzyma się Matka Boska i trąca pantoflem udrapowanego u jej stóp gada. Ten, który domalował węża schrzanił proporcje i gad wygląda jakby połknął akordeon. – Tak to jest, jak ktoś maluje coś, o czym nie ma pojęcia! – Matka Boska nawet nie stara się tłumić swojej irytacji. Faktycznie, malarz nigdy żadnego węża nie widział. Raz tylko natknął się na padalca i o! widać skutek.
 
Najpierw, gdy dwór się skurczył, a to od długów karcianych, a to od zjawisk historycznych, gdy już odumarli rodzice paniczyka, i wszyscy, co przed nimi, i większość tych, którzy po nich,  obraz odkupił Mojsze, mąż Gołdy, ojciec siedmiorga, albo ośmiorga, a może nawet dziewięciorga, wiecznie nienażartych, brudnych małych gęb, z zawodu wędrowny handlarz. W okolicy było kilkudziesięciu takich handlarzy, ale Mojsze, lokalny pechowiec, prawdziwy szlemazel, w hierarchii stał najniżej. Nic dziwnego, że niewiele dla niego zostało z resztek po dworze. A zresztą choćby i nawet stał pod drzwiami najpierwszy jeszcze przed świtem to i tak, nikt by z nim nie gadał, ani w żadne negocjacje się nie wdawał, bo na kilometr Mojsze śmierdział biedą i chronicznym brakiem kapitału inwestycyjnego. Mojsze, który z natury był bardzo łagodnym i cichym człowiekiem, przyjmował swój los pokornie, doszukując się w nim wyłącznie dobrych stron. Nie musiał przecież zrywać się przed świtem, nie musiał szarpać się z innymi Żydami o srebrne sztućce lub mleczne krowy, nie musiał martwić się, że ktoś próbuje go ocyganić, ani żyć w lęku, że ktoś próbuje go ograbić z nagromadzonego bogactwa. Jedynym mankamentem była żona Gołda, która stanowiła całkowite przeciwieństwo Mojsze. Nie była ani łagodna, ani cicha. Nie zamierzała niczego przyjmować pokornie oraz pasjami wyłuskiwała wszystkie złe strony swego losu, spośród których małżeństwo z Mojsze było tą najgorszą i przy której bladły wszystkie plagi egipskie razem wzięte.
 
Zatem, gdy tego dnia we dworze zjawił się Mojsze ze swoją chudą szkapą, tak chudą, że nieomal przezroczystą, słońce stało wysoko na niebie i co lepsze już rozdrapano. Jeszcze ważyły się losy kilku kur, dębowego stołu z jadalni i starego klawikordu. Dla takich jak Mojsze, zostały tylko połamane krzesła, chromy, stuletni kogut i obraz Najświętszej Panienki, na który żaden szanujący się Żyd nawet by nie spojrzał z obawy przed gniewem Wszechmocnego oraz ze względu na minimalną wartość w obrocie handlowym. Mojsze nie był wybredny, wziął wszystko jak leci, i nawet się nie targował. Załadował to na wóz i zwiózł nabytki do chałupy.
 
– Klekocząca kośćmi szkapa i wóz ze starzyzną – Matka Boska uśmiecha się na to wspomnienie. – I Żyd w łachmanach jako stangret.  To ci dopiero orszak paradny dla matki Zbawiciela.
Powiedzieć, że Gołda nie była zachwycona to tak, jakby rzec, że Jahwetylko odrobinę rozczarował się stanem liczebnym sprawiedliwych w Sodomie i Gomorze.Gołda wpadła w szał. Przywołała na świadków Abrahama, Jakuba, Izaaka i jego dwunastu synów i okładając Mojsze pięściami zaczęła mu po raz kolejny tłumaczyć zasady działania wolnego rynku. 
 
– Kogut! – darła się. – Patrzcie go! Koguta przyniósł, kapcan, ale flaki gdzieś po drodze zgubił! Nic w tym kogucie nie ma pod piórami. Tylko żyły, wiatr i kurze gówno.
 
Na dowód tego pochwyciła koguta pod skrzydła i zaczęła nim wymachiwać przed nosem Mojsze. Tu kogut uznał, że co za dużo to niezdrowo, że jakby tam na dwoje babka nie wróżyła, to z tego może być już i tak wyłącznie publiczna egzekucja, zatem nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, dla wygody i bezpieczeństwa wyzionął ducha. To dopiero rozwścieczyło Gołdę! Pierzchnęły przed jej furią za piec nieprzeliczone dziatki, a Gołda dalejże okładać martwym kogutem małżonka, utyskiwać na swój los, snuć wizje, jak byłoby jej lepiej jako wdowie oraz którą z dróg przemocy wybrać, aby stan wdowieństwa błyskawicznie osiągnąć. Mojsze z przyzwyczajenia wbił się pod stół, wiedząc, że tam najpewniej przeczekać. Wiedział, że gdyby jego krewka Gołdje, słodka Gołdele spełniała te wszystkie zbrodnicze obietnice to na ścianach zabrakłoby już dawno miejsca na „Mane, tekel, fares” i Wszechmocny musiałby mazać na zewnątrz chałupy, albo wynajmować ściany od sąsiadów.
 
Rzeczywiście, gdy Gołda się zmęczyła, a kogut niespodziewanie skruszał sponiewierany o blat stołu i rozmaite fragmenty torsu małżonka, Gołda pozwoliła mężowi wyjść spod stołu i dać się przeprosić. To zwykle z tego przepraszania rodziły się Mojsze kolejne dzieci, ale nie tym razem, bo tym razem, niestety, wzrok Gołdy zawiesił się na stojącym pod drzwiami obrazem.
 
– AAAAAAAAAAAAA! – ryknęła Gołda. – I jeszcze poświęconą gojkę mi do domu sprowadzasz!? A szikse?! A szlag zol dich trefn! Meszuge kopf! A żebyś miał na tym kopfie parcha i za krótkie ręce! A żebyś wszystkie zęby stracił, ty odszczepieńcu! Ty przechrzto! –darła się Gołda, gotowa własnymi rękami dopełnić dopiero co rzuconej klątwy, ale najpierw jednak rzuciła się z kogutem ku portretowi Najświętszej Panienki.Czy źle wycelowała, czy Nowy Testament właśnie po raz kolejny zwyciężył nad Starym, czy moźe przez te bofel krzesła, które Mojsze zwiózł z dworu i o które potknęła się Gołda, w każdym razie martwy kogut odbił się od ramy obrazu i z impetem trafił dziobem Gołdę prosto między oczy. Gołdapadła na ziemię, utraciła na moment przytomność, a gdy ją odzyskała poczuła, że za obrazem stoją siły potężniejsze niźli ona sama, a choć była porywcza, to nie brakowało jej rozsądku i postanowiła im się więcej nie narażać.
– To były dobre czasy. Ileż się wtedy działo!– wspomina Matka Boska i wodzi rozczarowanym wzrokiem po nieruchomych warstwach kurzu.
 
Oto pod jednym dachem zamieszkały dwie Żydówki. Jedna prawdziwa, druga namalowana i samozwańczo naturalizowana. Matka Boska wreszcie czuła się u siebie, mimo tych blond włosów, błękitnych oczu i nieprzystającej garderoby. Okopcona szabasowymi świecami, nasączona aromatem czulentu, z którego, co by nie zrobił, głodne dzieci zawsze i tak wykradły te nieliczne, zdobyczne kawałki króliczego, żylastego flajszu, zaczadzona dymem z resztek paschalnego baranka, była na swoim miejscu. I nawet gdy na czas Paschy Gołda odwróciła ją twarzą do ściany („Są jakieś granice tego szaleństwa!”),Matce Boskiej to nie przeszkadzało. Pasowała jej ta bieda, ta hałaśliwa, narwana Gołda, ten pechowy filozof Mojsze, te rozbiegane jak kulki rtęci dzieci, ta niezachwiana wiara w Opatrzność, że wykarmi, ta melodia języka, te hagady i niguny, to wieczne zamieszanie, trzaskające drzwi i koza w izbie.
 
Ta sielanka trwałaby i trwała, ale geszeft to geszeft, szczególnie, gdy nie ma co do garnka włożyć. Do tego ktoś doniósł do rabina w Wyłkowyszkach, że Mojsze trzyma w domu niekoszerne malunki i przedstawiciele gminy zaczęli zadawać niewygodne pytania. Jeździł więc Mojsze po okolicy ze swoją przezroczystą szkapą próbując jak najszybciej spieniężyć Najświętszą Panienkę, ale nikt jej nie chciał kupić. Dla jednych była za droga, dla innych za tania, dla jeszcze innych za ruska, za polska, za żydowska, zbyt źle ubrana, zbyt wysztafirowana, za skromna, za szpetna, za ładna, za mała, albo za duża. Aj waj! Pech chciał, a pech nigdy nie opuszczał Mojsze, że się rozniosło po okolicy, że Żydek Matką Boską handluje. Zaraz się zawiązała – o ironio! – w gospodzie u Chaskiela katolicka krucjata i w dziesięciu, lekko chwiejnym krokiem, poszli odbijać Najświętszą Panienkę. Mojsze oddałby ją i po dobroci, ale nie dali mu szansy, gdyż wydało im się, że nie godzi się czynu tak szlachetnego jak wyzwolenie Matki Boskiej z rąk heretyka,popełniać bez użycia brutalnej siły fizycznej. Cisnęli więc biednym Mojsze w krzaki z takim rozmachem, że ten w locie zdążył jeszcze wyznać wiarę w nadejście zwlekającego Mesjasza, i unieśli portret. Jako, że nie wypadało świętego obrazu wnosić do wyszynku, a tam chcieli uczcić sukces, zostawili Matkę Boską w sieni i urżnęli się tak, że nawet nie zauważyli, że ktoś ją zwędził.
 
Matka Boska oraz wszyscy we wsi wiedzą, że wyniósł ją ten głupi Waldek od Maciejów. Ten, co spadł w maleńkości z czereśni i odtąd coś mu się w głowie poprzestawiało. Waldek kradł wszystko, co mu w ręce wpadło, bo do żadnej roboty nie był zdatny, bydło w lesie gubił, zdrowe plewił, korzeniami do góry warzywo sadził, a jak naciągnął wodę ze studni to połowę wychlapał po drodze. U Maciejów w obejściu najgłówniejszym boskim przykazaniem było: „Kto nie pracuje, ten i nie żre” z dogmatycznym rozwinięciem: „Nie dla psa kiełbasa.” Goniono zatem Waldka od kaszy i omasty kopniakami w nadziei, że z głodu zmądrzeje. Niestety, ta metoda okazała się mało skuteczna i Waldek, chcąc niechcąc, wkroczył na drogę moralnego występku, kradnąc co popadło, z taką samą finezją, z jaką parał się pracą rąk własnych. 
 
Dla miejscowych Waldek był jak uprzykrzona mucha. Wiecznie pusty żołądek na chudych kulasach i irytujący jazgot. Jedzenie wszędzie wywęszył, wyrzucić go drzwiami to oknem wracał i jeszcze sam lazł pod rękę, jakby się prosił, żeby mu przylać. Zastawiali na niego pułapki, a i owszem. A to w świeży bochen chleba napakowali gwoździ, a to w świńską kiszkę trocin, a to do piwa rycynusu wlali, ale Waldek miał to wpisane w ryzyko zawodowe. Swoje odchorował, raz dłużej, raz krócej i zaraz wracał do złodziejskiego procederu. A jeśli niczego do żarcia nie było to kradł byle co, byleby tylko na kawałek chleba zamienić. Tak jak ten obraz z Matką Boską. Co mu do łba strzeliło, żeby ten obraz zwędzić? I jeszcze łazić z nim za dnia po wsi, od drzwi do drzwi. I jeszcze wciskać jako niebywałą okazję stójkowemu z Wyłkowyszek, który do organiścinej córki w konkury uderzał.
 
Stójkowemu naonczas niesłychanie zależało na awansie, gdyż organista ograniczał mu dostęp do narzeczonej, a to czepiając się jego niby ukraińskiego pochodzenia, a to kpiąc z zakresu obowiązków, że niby tylko pijaków rozdziela, a komendantowi posterunku to, co najwyżej, buty czyści. Marzył więc stójkowy, że pewnego dnia dokona czegoś tak wstrząsająco wielkiego i odważnego, że wtedy nikogo nie będzie już obchodzić, czy z niego jest Kiryło, czy Kirylczuk. Polak, Ukrainiec, czy Ruski. Waldek z Matką Boską pod pachą spadł stójkowemu prosto z nieba. Bo to i oczywista kradzież. I próba sprzedaży kradzionego. I chodzi o święty obraz. I pewnie stoi za tym jakaś szajka. W ten sposób trafił Waldek do ciupy w Wyłkowyszkach, a ponieważ nie chciał się przyznać, to bili go dotąd póki mu zębów do wybicia starczyło i póki wreszcie przyznał i trzema krzyżykami poświadczył, że stoi na czele zorganizowanej grupy kradnącej święte obrazy, a do tego uprawia działalność dywersyjną względem aktualnie panującej władzy. Waldek poszedł siedzieć do turmy i nigdy z niej nie wyszedł.Po wsi gruchnęła plotka, i już każdy w nią wierzył, nawet ci, którzy nie wierzyli, że Waldek specjalnie przez cały czas udawał idiotę, żeby knuć i szpiegować. Wtedy to Matce Boskiej złożonej w policyjnym depozycie pierwszy raz przyszła do głowy myśl, że patrząc na to wszystko, co się dookoła dzieje, wychodzi, że jej własny syn był niepoprawnym idealistą. Natomiast organistę olśniło, że z władzą nie ma żartów i pospiesznie wydał  swą córkę za stójkowego.
 
Matka Boska miała być w prezencie dla młodych najpierw na zrękowiny, potem na wesele, ale trochę zeszło, bo komendant zamówił poprawki (między innymi tego węża pod stopami, zdrowszą cerę, promienie opromieniające i blaski błyskające) raz, żeby nie było widać, że takie brzydkie, dwa, żeby nikt się nie domyślił, że to obraz po Waldku.
 
Ostatecznie więc Kiryłokirylczuki powiesili ją na ścianie dobrze po pierwszej rocznicy małżeństwa. O tu, tu właśnie, w tej najparadniejszej izbie, gdzie nic nigdy się nie dzieje i gdzie tylko od lat kurz się zbiera. Gdy ją wieszali, Matka Boska zauważyła, że organiścianka ma w oczach strach zwierzęcy, a stójkowy twarz stężałą, bez uśmiechu i ręce stale zaciśnięte w pięści. Prawie wyłamywał sobie palce, by tymi rękami chwycić młotek i gwoździe. Aż trzeszczało. Gdy wreszcie powiesił, wyrównał, zrobił krok w tył, przyjrzał się niby z zadowoleniem, to znienacka cisnął w żonę tym młotkiem, jakby miała złapać. Nie złapała, ledwie jej starczyło przytomności, żeby się odchylić. Rozwścieczony pchnął ją przez to z taką siłą, że upadła na ziemię, a ziemia aż jęknęła, ale wcale się nie rozstąpiła, aby pochłonąć kata, albo ratować ofiarę. Jeszcze ją chciał kopnąć, już podchodził, już brał zamach, ale w ostatniej chwili zatrzymał wzrok na obrazie i uznał,  że przed Matką Boską nie wypada, więc jedynie trącił żonę butem, wytarł sobie o nią brudną podeszwę,  przeżegnał się i wyszedł trzaskając drzwiami. I od tamtej pory jej nie bije.
 
To znaczy nie bije jej w tej izbie, bo w innych ją tłucze. Matka Boska co i rusz słyszy jej krzyki. Regularnie – ile to już lat, pięć, dziesięć, sto? – wciskają się w nudę najparadniejszej izby. Jak pianie koguta, czy odgłosy letniej burzy. Dzisiaj też ją okłada. Słychać przez drzwi i przez ściany. Znów wrzeszczy, że to przez nią, bo każdy chłop chce ją brać, a ona każdemu dawać. Garnek nadstawia to się częstują. 
 
Poszło o to, że dzieci im Bóg od razu nie dał, więc ani chybi, diabeł się wtrącił. To pierwsze, co im się wreszcie urodziło, ani do ojca, ani do matki niepodobne. Im starsze, tym bardziej widać, że jakiś odmieniec. Ona jasna, on rudy, a to pierworodne na głowie czarne jak smoła, kręcone kudły. Wszyscy w Wyłkowyszkach śmieją się, że mu jakaś kukułka bękarta podrzuciła.Munduru nie uszanują, za plecami „kuku kuku” krzyczą. Nawet jej matka, co zabrała toto, żeby chować, nie wierzy. Na kilometr znać, że nie jego, że się z kimś musiała puścić. A teraz apiać z brzuchem suka łazi, nie upilnował i znów mu żyć nie dadzą, znów będzie pośmiewisko. Brzuch coraz większy, specjalnie się z nim obnosi, wypina, pod rękę podchodzi, więc dzisiaj wali w ten brzuch jak w bęben, żeby wiedziała, że mu się mężowski szacunek należy.Ma dosyć. On ma dosyć. To dlatego dzisiaj ciągnie ją za włosy do najparadniejszej izby, rzuca na kolana przed obraz Matki Boskiej i każe odpowiadać, czyje te bachory, kto jej zrobił, kto w niej grzebał?Niech przysięga przed obrazem. Ona przewraca się na ziemię, bo nie ma w niej już ani duszy, ani ciała, nie ma nic oprócz strachu. On wyciąga ze spodni mundurowy pasek i krzyczy, że skoro nikogo nie słucha to może psiej skóry w końcu posłucha. Bierze zamach i siecze ją tym paskiem, raz po razie, tak by trafiać w ciało metalową, ciężką sprzączką. Ona wyje. Pasek ze świstem przecina powietrze, sprzączka zderza się ze skórą, odbija od kości i znów wraca. Matka Boska zatyka uszy rękami i zaciska powieki. Sprzączka uderza w obraz. Rozcina płótno tak jak skórę. Zostaje blizna. Matka Boska wyrzuca sobie, że w złą godzinę jednak narzekała na tę nudę.
 
Nagle, niespodziewanie zapada przedziwna cisza, wszystko milknie. Tak jakby cały świat się właśnie skończył.
 
Może trwa to kilka sekund, może kilka dni, a może nawet tysiąc lat.
 
Gdy Matka Boska otwiera wreszcie oczy widzi sznur przerzucony przez belkę w powale najparadniejszej izby. Na końcu tego sznura dynda jak wahadło córka organisty, Kiryłowa, a może Kirylczukowa, bez znaczenia,od teraz już, na wieki wieków amen, mężobójczyni. Na stole, z którego zeskoczyła jak w przepaść, leży zawinięte w chustkę niby dziecko, ale jeszcze nie dziecko. To byłby chłopiec o rudych włosach i jasnej cerze. Skóra zdarta z ojca.
 
Matka Boska chciałaby wyciągnąć do nich ręce, ale nie może. Ten, który malował te ręce kompletnie zlekceważył, że powinny być tak długie, aby móc nimi ogarnąć cały świat i wszystkie jego biedy.
 
Matka Boska szepce więc jedynie, że ciiiiiiii… że już po wszystkim. Że jeszcze rok, dwa, góra dziesięć, a ten świat tutaj się skończy rozparcelowany po gułagach. I że wkrótce nadejdą takie czasy, że żywi będą im zazdrościć grobów. Nawet takich w niepoświęconej ziemi.
 
I że w takim razie nic nie tracą.
Nic interesującego.
Oprócz życia.
 
 
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy