Reklama

Kultura

Słońcesław z Żołyni: Bóg stworzył wieś a diabeł miasto

Antoni Adamski
Dodano: 06.07.2014
fr_55.tif
Share
Udostępnij
Franciszek Frączek był wysoki, szczupły, postawny, o charakterystycznym orlim nosie i szarobłękitnych oczach. Znany etnograf Franciszek Kotula był zdania, że Frączek jest z pochodzenia Szwedem – potomkiem jeńców z oddziałów rozbitych  w 1656 roku przez wojska  Stanisława Lubomirskiego. W ręce  marszałka wielkiego koronnego wpadli jeńcy szwedzcy, osiedleni później w podłańcuckich wsiach, którzy spolonizowali się. Sam artysta utrzymywał dystans do legendy o swoim pochodzeniu . Nikt tak mocno jak on nie czuł się związany z rodzinną ziemią.

Przyszły artysta urodził się w roku 1908  w Żołyni jako syn Jana i Marii Frączków, pracowitych i zaradnych gospodarzy. Z tułaczki po frontach I wojny światowej ojciec wyniósł przekonanie, że tylko wykształcenie może przynieść poprawę warunków życia. Dlatego posłał syna do gimnazjum w Łańcucie. Była to szkoła, w której uczyły się także chłopskie dzieci; po maturze świat stawał przed nimi otworem. Wielu zrobiło kariery profesorskie, lekarskie, adwokackie, wojskowe, urzędnicze. Z Frankiem był kłopot, gdyż od dzieciństwa lubił rysować:
 
-Istniało w tradycji wiejskiej  przekonanie, iż gospodarz z prawdziwego zdarzenia nie powinien interesować się sztuką. Bogaty gospodarz miał dużo ziemi, którą uprawiał. Kulturą zajmowała się biedota – wspomni Frączek po latach. Dzięki pośrednictwu kolegi z gimnazjum złożył swoje rysunki w Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Zdał egzamin wstępny i jesienią 1928 r. został przyjęty na studia. Ojciec z rezygnacją machnął ręką i wyłożył pieniądze na pobyt w Krakowie.
 
Tutaj Franciszek dostał się pod opiekę znanych malarzy: Władysława Jarockiego i Ignacego Pieńkowskiego. Rzeźby uczył go sam Ksawery Dunikowski. Nie miał trudności, profesorowie zaczęli chwalić jego postępy w rysowaniu. Jednak samego adepta sztuk pięknych zaczęły dręczyć wątpliwości. Oglądał ekspozycje w Pałacu Sztuki. Ich recenzenci kpili, iż nie ma różnicy między salami wystawowymi a placem targowym. Tu i tam te same owoce i warzywa. A do tego kwiaty, pejzaże i sceny rodzajowe – kompozycje w sam raz do dekorowania mieszczańskich salonów. Coraz bardziej powątpiewał w sens studiowania, które budziło tym większe zastrzeżenia jego rodziny. Zgrozę wywoływał fakt, iż nie zajmował się tworzeniem obrazów religijnych, za to malował z natury gołe modelki.
 
Spotkanie ze Stachem z Warty
 
Wtedy doszło do nieoczekiwanego spotkania, które zaważyło na dalszym życiu Franciszka Frączka. Jesienią 1928 r. przyjechał ze Stanów Zjednoczonych i zamieszkał w Krakowie rzeźbiarz Stanisław Szukalski. Miał za sobą znaczące międzynarodowe sukcesy: otrzymał m.in. Grand Prix na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Nowoczesnej w Paryżu. W Polsce jego rzeźby przyjmowane były z dużymi wątpliwościami jak np. nagrodzony, ale niezrealizowany projekt pomnika A. Mickiewicza dla Wilna.
 
Przedstawiał on nagiego wieszcza stojącego na schodach azteckiej piramidy. Obok orzeł, który karmi się krwią wypływającą z serca poety. (Po wojnie wyśle do Watykanu makietę pomnika Jana Pawła II, gdzie papież występuje jako nagi siewca. Stolica Apostolska pominie jego projekt milczeniem.) Szukalski jak niejeden artysta – emigrant miał obsesję na temat konieczności stworzenia rdzennie polskiej sztuki narodowej, zaś za swoich poprzedników uważał Wita Stwosza (bynajmniej nie Polaka!), Jana Matejkę, Jacka Malczewskiego i Stanisława Wyspiańskiego:
 
„Polska sztuka była zaledwie małpowaniem „zagranicy”, wszelkich mód Paryża, czyli, że polscy artyści wyrzekali się swej polskości i uparcie naśladowali europejską dekadencję…” – pisał Szukalski, który osobliwie pojmował swą narodową misję w sztuce. W jego rzeźbach znajdziemy nie tylko wpływy europejskiego futuryzmu, symbolizmu i secesji, lecz także sztuki azteckiej, asyryjskiej i azjatyckiej.
 
Wernisaż prac Stanisława Szukalskiego w krakowskim Pałacu Sztuki zakończył się niebywałym skandalem. Artysta miał nadzwyczajny „talent” do obrażania ludzi i zrażania ich do siebie. Na wernisażu zaatakował wykładowców krakowskiej Akademii, a przede wszystkim rektora uczelni: prof. Adolfa Szyszko-Bohusza – znanego architekta kierującego odnawianiem Wawelu. Poddał w wątpliwość sens istnienia ASP, która jego zdaniem niszczyła indywidualności i talenty adeptów sztuki. W miejsce tej uczelni proponował założenie własnej szkoły, którą nazwał Twórcownią.
 
Uczniowie mieli przez siedem lat kształcić się wyłącznie w rysunku, gdyż „kolor [czyli malarstwo] kłamie” – podkreślał rzeźbiarz. Wokół Szukalskiego skupiła się niewielka grupka zwolenników – studentów krakowskiej Akademii. Znalazł się wśród nich także Franciszek Frączek. Szukalski utworzył z nich stowarzyszenie artystyczne nazwane Szczepem Rogatego Serca. Sam przybrał miano Stacha z Warty, zaś Frączek imię Słońcesława z Żołyni. Młodzi ludzie zostali usunięci z uczelni. Szukalski obiecywał im przyjęcie do warszawskiej ASP. Nie załatwił jednak niczego i wyjechał z kraju. Szukalszczycy – kierowani listownymi wskazaniami przesyłanymi ze Stanów – mieli odtąd sami poszukiwać narodowego stylu w sztuce.
 
Miejskie reformy w Żołyni
 
Franciszek Frączek wrócił do rodzinnej wsi na wakacje 1929 r. Wiadomość iż już nie studiuje ojciec przyjął obojętnie i zapędził go do pracy w polu. Nie miał czasu na rozpamiętywanie życiowej porażki, lecz czuł się w Żołyni obco. Po pobycie w dużym mieście patrzył na wiejską kulturę z wyższością i pogardą. Starał się „zreformować” swoje otoczenie, co dawało niekiedy komiczne efekty. Artysta opowiadał po latach:

– W Żołyni mieszkała rodzina Fleszarów, która utworzyła własną kapelę. Grali na zabawach i weselach, a także dla przyjemności u siebie w domu. Zgodnie w miejskimi wzorami chciałem przemienić tę kapelę…w orkiestrę symfoniczną. Zażądałem, by sprawili sobie pulpity i na scenie grali z nut. Sam grałem na skrzypcach i wykonywałem część partytury. Fleszarowie podporządkowali się, mimo iż melodie znali na pamięć i nuty nie były im do niczego potrzebne. Uznali jednak że tak musi być, skoro nakazał im to człowiek znający miejskie zwyczaje.
 
Przyjaciel Marian Konarski (w nomenklaturze szczepowej Marzyn z Krzeszowic) przysłał koledze markowy karton oraz ołówki. Zanim Frączek wziął się do rysowania, urządził w rodzinnej chacie pracownię artystyczną. Wyrżnął w powale otwór, zaś w słomianym dachu drugi. W oba otwory wprawił oszklone okna, które połączył tunelem z białego płótna. W ten sposób uzyskał górne oświetlenie. Pod świetlikiem ustawił sztalugę. Wieczorem sąsiedzi przybiegli z krzykiem, myśląc że strzecha się pali. Pracował w chwilach wolnych od robót w polu oraz w niedzielę.
 
Na początku lat 30-tych powstał cykl rysunków oddających osobistą sytuację artysty. Są to: „Bankrut” – postać młodego człowieka zasypanego gruzem z walącego się domu, „Czarne myśli” – siedzący na miedzy, zadumany malarz otoczony stadem czarnego ptactwa, „Jesień życia”- wizerunek bezsilnej starości. Kontrastuje z nim „Autoportret” z płonącą zapałem twórczym głową. W tamtym okresie powstał również rysunkowy cykl „Natura a cywilizacja” zderzający pradawny mit ze współczesną rzeczywistością. Wszystkie te prace zostały przychylnie przyjęte na wystawach Szczepu Rogatego Serca zorganizowanych w najważniejszych ośrodkach artystycznych.
 
Frączek rzadko jeździł na wernisaże; nie miał na to środków. Z relacji kolegów wiedział, iż ekspozycje cieszyły się ogromnym powodzeniem. Ostatnią wystawę Szczepowców w Pałacu Sztuki w  Krakowie w 1936 r. w ciągu półtora miesiąca zobaczyło 20 tysięcy osób; w ciągu jednej niedzieli naliczono 2 tysiące widzów.  Szukalski na krótko przed wojną przyjechał do kraju. W czasie spotkania Frączek zadał mu pytanie:
 
Mistrzu, jak należy rysować?
Przecież ty umiesz rysować! – roześmiał się Szukalski.
 
Jednak rysunek przestał Frączkowi wystarczać. Zbuntował się przeciw swemu mentorowi. Zaczynał od zera. Nie miał pojęcia o zestawieniach kolorystycznych; z trudem zdobywał farby olejne, malował na starej tekturze i na grubym płótnie wykrojonym z worków. Nastały pełne zagrożenia wojenne czasy. Artysta utrzymywał się z produkcji mydła, z drukowania wiejskich chustek w kwieciste wzory; wcześniej założył pracownię tkania kilimów. Jednocześnie walczył: działał w Armii Krajowej i Batalionach Chłopskich.
 
Pewnego razu cudem uniknął egzekucji. Wszystkie te przeżycia wpłynęły na jego pierwsze próby malarskie. Widać w nich przerażenie wydarzeniami, jakie rozgrywają się wokół niego. „Wojna”(1945) przedstawia ślepego jeźdźca na ślepym koniu, który pędząc przed siebie niszczy wszystko, co znalazło się na jego drodze. Ciemności rozświetla ogień płonącej wsi. Pożoga objęła kulę ziemską, na której samotny człowiek wyciąga ręce w kierunku kosmicznego bóstwa („Opuszczony”,1942). Złowieszczy jest wizerunek „Pytii” (z tego samego roku), w której oczach odbijają się płomienie ogarniające świat. „Autoportret” z 1943 r. przedstawia Frączka przy sztalugach. Jego postać oglądamy z dołu, ujętą w skrócie. Artysta siedzi skupiony spoglądając uważnie w stronę widza. Z „Autoportretem” kontrastuje wyimaginowany wizerunek, „Gdy będę stary”(1948), przedstawiający łysego starca o złych oczach i wykrzywionych grymasem ustach.
 
Tak wyobrażał sobie w przyszłości swoją twarz czterdziestoletni wówczas artysta. Wyobrażenie było mylne: na ostatnich zdjęciach jego twarz tchnie mądrością i dobrocią. (Dożył sędziwego wieku: zmarł w roku 2006 mając 98 lat.)
 
W świecie legend
 
Wyimaginowany portret pokazuje jednak coś więcej: obawę przed pustką wynikającą z artystycznego niespełnienia. Frączek poszukiwał wówczas własnej drogi twórczej. Znalazł ją w czasie przypadkowego spotkania, o którym tak później opowiadał:
 
Kiedyś w plenerze podszedł do mnie rolnik i spytał, dla kogo maluję. „Dla siebie” – odpowiedziałem, a on nie mógł pojąć, że można robić coś, co nie przynosi korzyści. „A pan wie, co było w tym jeziorze?”- zapytał. Nie wiedziałem. „Tu zapadła się karczma” – wyjaśnił i opowiedział mi legendę o tym, jak Bóg pokarał pijanych weselników, którzy nie uklękli przed Najświętszym Sakramentem. Tak nieoczekiwanie odsłoniła się przede mną nowa rzeczywistość. Wszedłem w świat legend. Legenda to coś więcej niż bajka. To moralitet, który wskazywał ludziom, co dobre, a co złe, co autentyczne, a co wymyślone. Kultura ludowa operuje konkretnym obrazem, a nie abstrakcyjnym pojęciem – jak sztuka w mieście.
 
 
Frączek zabrał się do kolekcjonowania legend i do utrwalania ich na płótnie. Oddaje w swych obrazach naturalny porządek świata oparty na intuicji, a nie na rzekomo racjonalnym i naukowym myśleniu, którego uczy się w szkołach. Zarówno natura jak i twórczość rządzi się intuicją – podkreślał artysta. Bocianica znosi co roku pięć jajek. Jeżeli rok ma być dobry, wyrzuca z gniazda dwa jajka. Jeżeli zły – wyrzuca cztery. Jak ptak przewiduje to, co ma się zdarzyć?
 
 Tak po krótkim okresie powierzchownego zainteresowania miastem artysta wrócił do swych korzeni: do miejsca gdzie się urodził i dorastał. Jak etnograf zaczął badać funkcjonujące w niej mity i legendy, jej symbolikę i przedchrześcijańskie wierzenia. „W głębi swojej chłopskiej duszy poczułem się Słowianinem poszukującym własnych zapomnianych bogów”- deklarował artysta, który nigdy nie stworzył własnej teorii sztuki narodowej. On tę sztukę uprawiał w sposób pełny i autentyczny. „Jeżeli zgubiłeś drogę i chcesz ją odnaleźć, posłuchaj tętna ziemi” – radzi. Tak droga artystyczna Słońcesława z Żołyni zatoczyła koło: w ostatnich dziesięcioleciach odnalazł sens swojej twórczości w rodzinnych stronach.
 
Malarstwo Frączka nie tylko wskrzesza i ilustruje legendy swojej ziemi. Jego pejzaże, pełne zachwytu nad przyrodą, przesycone są czystą barwą i intensywnym światłem.

To zachwyt nad urodą przemijającego świata, który człowiek niszczy z bezmyślnym okrucieństwem. Z czasem twórczość Słońcesława staje się osądem współczesnej cywilizacji. Bo jak powtarzał: „Bóg stworzył wieś, a diabeł miasto”. Malował drzewo życia otoczone rajskimi ptakami i demona postępu – diabła we fraku i cylindrze, który układa klocki betonowych blokowisk. W epoce socjalistycznej industrializacji uważany był za artystę anachronicznego. Z biegiem lat, gdy coraz wyraźnie widać absurdy i kryzys cywilizacji technicznej, uważnie zaczęto słuchać tego, co ma do powiedzenia i oglądać Jego płótna. Tak jak każdy autentyczny artysta wyprzedził swoją epokę.   
    
Pisząc korzystałem m.in. z prac: Ryszarda Dzieszyńskiego, Świetlisty krąg Słońcesława, Krzemienica – Kraków 1996 i Lechosława Lameńskiego, Stach z Warty Szukalski. Szczep Rogate serce, Lublin 2007.
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy