Reklama

Lifestyle

Góry ludzi gór

Aneta Gieroń
Dodano: 20.01.2013
1846_Lutek_Pinczuk
Share
Udostępnij
"Wszystko, co kocham, jest w  górach
I wszystkie wiersze są w bukach …"

pisał Jerzy Harasymowicz i nawet nie przypuszczał, jak wielu będzie za nim powtarzać te słowa, za każdym razem jadąc w Bieszczady. Góry, kiedyś piękne i dzikie, dziś już tylko piękne, ale z jedynymi takimi na świecie połoninami i najwyższymi szczytami Bieszczadów, skąd przy dobrej pogodzie rozpościerają się bez mała filmowe widoki na Tatry, Słowację i Ukrainę.

Dwie tablice z tym popularnym wierszem Harasymowicza stoją w samym sercu Bieszczadów; na Przełęczy Wyżniańskiej, skąd prowadzi najkrótsza droga na Połoninę Wetlińską, do schroniska Chatka „Puchatka”, do legendarnego Lutka Pińczuka. W drogę wyruszamy z ludźmi gór, ratownikami Grupy Bieszczadzkiej Górskiego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego. I tak jak mówi się o fenomenie Bieszczadów, gdzie w tyglu różnych kultur, religii i narodowości ciągle rodzi się coś zaskakująco pięknego, podobnie jest z bieszczadzkimi GOPR-owcami. Zadziwiająca, fascynująca zdaje się być organizacja, gdzie jest 205 ratowników-ochotników z całej Polski; z przeróżnymi zawodami, z różnym wykształceniem, a jak równy z równym idą nieść pomoc; profesorowie z drwalami, lekarze, artyści, dyrektorzy ze studentami.


– Są pasjonatami gór, w Bieszczadach zakochali się jako młodzi ludzie. A w dorosłym życiu? Nie chcą, nie potrafią rozstać się z połoninami – śmieje się Grzegorz Chudzik, naczelnik Grupy Bieszczadzkiej GOPR. Ratownicy-ochotnicy wspomagają 16. zawodowych ratowników w pięciu stacjach GOPR; w stacji centralnej w Sanoku, w stacjach ratownictwa w Ustrzykach Górnych i Cisnej oraz w dyżurka na Połoninie Wetlińskiej i w Dukli. Robić jest co. Ponad 4 tysiące kilometrów kwadratowych pięknych, bywa, że bardzo trudnych terenów Bieszczadów i Beskidu Niskiego, gdzie przez ponad 40 lat obecności ratowników było więcej niż 20 tys. akcji ratowniczych, a prawie 80 osób straciło życie. Bieszczady żartobliwie zwane „kapuścianymi górami” albo „niskopiennymi” przy królewskich Tatrach są nie tylko ładne, co przede wszystkim wymagające.

– Człowiek ma rodzinę, pracę, ale magia Bieszczadów spać nie daje i człowiek gna w góry – tłumaczy Chudzik. – Ratownik dostając odznakę – „blachę” zostaje ratownikiem na całe życie. Nie ma deklaracji na papierze, tylko uścisk dłoni naczelnika oraz kandydata i … słowo honoru ludzi gór.
Żeby to zrozumieć trzeba tu „połazikować”, spać pod namiotem, myć się w śniegu na Połoninie Wetlińskiej,  z Bukowego Berda patrzeć na Pikuj ( najwyższy szczyt Bieszczadów po ukraińskiej stronie – 1407 m n.p.m.).

Bieszczadów się nie zapomina
 
 
I takich marzycieli nie brakowało, nie brakuje. Ponad 40 lat temu z zakładową wycieczką autokarową jako 16-letni chłopak z Radomia przyjechał pierwszy raz w Bieszczady Grzegorz Chudzik. Miłość dopadła go od razu. Potem już rok w rok wracał do studenckiej bazy noclegowej imienia Żubra Pulpita w Ustrzykach Górnych i do pasjonatów ze Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich, którzy ukształtowali jego całe dorosłe życie. Tutaj poznał się z wieloma ważnymi dla niego ludźmi, m.in. z Danutą Zagrodzką z Polityki, Jackiem Kuroniem, Sewerynem Blumsztajnem.

– W Radomiu studiowałem ekonomię, ale życie postanowiłem związać z Bieszczadami. W 1980 r. dostałem „blachę” ratownika GOPR, a w 1981 roku spełniło się jedno z moich marzeń – w okresie „Solidarności” ośrodek w Mucznem z rąk pułkownika Kazimierza Doskoczyńskiego przeszedł w ręce cywilów – do Nadleśnictwa Stuposiany, a ja zostałem jego kierownikiem. Ale szybko przyszedł stan wojenny i za organizowanie nielegalnych zgromadzeń religijnych  – mówiąc po ludzku ksiądz odprawił mszę w hotelu, zostałem wyrzucony z pracy – wspomina Chudzik.
 
Takie to były czasy, żeby móc pracować i utrzymywać rodzinę na prawie 20 lat Chudzik wrócił do Radomia. Żona swojaczka z Czarnej, wychowana w tradycyjnym bojkowskim domu  buntowała się tak długo, aż w 2003 r. znów, już na stałe osiedli w Bieszczadach. Chudzik wygrał konkurs na naczelnika Grupy Bieszczadzkiej GOPR i  „gazduje” od dobrych kilku lat. Z górami nie potrafi, nie chce, nie umie się rozstawać. Lasy coraz wyżej wdzierają się na połoniny, doliny pięknieją, „zarastają” kolejnymi domami, hotelami, pasjonatami. Po micie dzikich Bieszczadów pozostały wspomnienia, faktem są dziesiątki tysięcy turystów, którzy co roku wchodzą na Połoninę Wetlińską.

To ten wariat z „garbem” na połoninie

Gdzie te Bieszczady z piosenek Wojtka Bellona wyśpiewywanych przez Wolną Grupę Bukowinę i Stare Dobre Małżeństwo? Gdzie te czasy Majstra Biedy, czyli Władka Nadopty, przyjaciela GOPR-owców uhonorowanego za zasługi dla ratownictwa górskiego? Ostatnim barwnym „Bieszczadnikiem” pozostaje już tylko Lutek Pińczuk prowadzący jedyne schronisko górskie w Bieszczadach – Chatkę „Puchatka” na Połoninie Wetlińskiej. Ale zanim tam dotrzemy zachwycamy się miejscowościami wprowadzającymi w Bieszczady; Czarną, Lutowiskami, Stuposianami, Ustrzykami Górnymi.
 
W Żłobku mijamy „przełęcz biznesmenów” – kpiarska nazwa pochodzi z czasów, gdy telefony komórkowe ważył 5 kilogramów i były wielkości plecaka, a Żłobek był ostatnią miejscowością przed Czarną, Lutowiskami i Ustrzykami Górnymi, gdzie w latach 90.  był  zasięg i  ostatnia szansa na rozmowę przez telefon komórkowy. Kto się zagapił, w kolejnych miejscowościach pozostawały telefony na korbkę. Ale komu chciałoby się „gadać i gadać”, jak wokoło raj dla oczu. Wjeżdżając do Lutowisk od strony Czarnej, po prawej stronie stoi panorama widokowa, stąd przy dobrej pogodzie rozciąga się przepiękny widok na całe Bieszczady; pasmo Otrytu z najwyższym szczytem Trochaniec, a po lewej stronie pysznią się Bieszczady Wysokie: Szeroki Wierch, Tarnica, Krzemień, Bukowe Berdo, Kopa Bukowska i Pikuj na Ukrainie.
 
Jeszcze kilkanaście kilometrów na południe i mamy wyjścia na najpiękniejsze dla turystów szlaki bieszczadzkich zakątków. Z Ustrzyk Górnych wiedzie droga do gniazda Tarnicy i Halicza, które tworzą: Szeroki Wierch, Tarnica, Krzemień, Kopa Bukowska, Bukowe Berdo i Halicz, a skąd widać przestrzeń i wszystkie elementy charakterystyczne dla Bieszczadów; połoniny, granicę lasu, piętrowy układ roślinności, gdzie wychodzimy z łąk a kończymy na żlebie.
 
Połoniny Caryńska i Wetlińskie stanowią zachodnie pasmo połonin, równolegle do nich biegnie Połonina Małej i Wielkiej Rawki. Koniec pasma połonin wyznacza Smerek, najpopularniejszy szlak na jego szczyt prowadzi z Wetliny.  Ukochane miejsca w Bieszczadach? – Dolina Sanu, Muczne i Bukowe Berdo, Dwernik Kamień, skąd mam najpiękniejszą panoramę Bieszczadów – wylicza Chudzik nie potrzebując choćby sekundy na zastanowienie.

U Lutka Pińczuka na Połoninie Wetlińskiej

Ale w Bieszczadach czas płynie i już tylko u Lutka Pińczuka można dać się zwieść marzeniu, że stanął w miejscu. Pińczuk zwany ostatnim „Bieszczadnikiem” przyjechał tu pierwszy raz prawie 50 lat temu, zaczynał od zbierania jagód, ale połoniny tak go odurzyły, że postanowił osiąść na stałe. W 1964 r. został ratownikiem GOPR-u i zaczął prowadzić schronisko na Połoninie Wetlińskiej, długo jednak miejsca tu nie zagrzał – zmieniały się kolejne władze PTTK-a, a Pińczuk na użeranie się z biurokracją czasu i „fantazji” nie miał. Ożenił się, wyjechał do Cieszyna, urodziła mu się córka Sawa. A Bieszczady? Śniły się po nocach, więc wrócił do ziemianki na Berehy, wypalał węgiel, zimą mieszkał w leśniczówce i… powoli dość miał takiego życia. Wszystko się zmieniło, gdy zdecydował się kierować kempingiem PTTK w Ustrzykach Górnych, a w 1986 r.  wrócił na Połoninę Wetlińską, gdzie wspólnie z Dorotą, swoją nową partnerką życiową „gazdują” do dziś.
 
Gdy wspólnie z Pińczukiem siedzimy za stołem w jego chacie na szycie połoniny, on z lufką w ręku, ja ze wzrokiem wbitym w widok za oknem, bo panorama nie pozwala mi wydusić z siebie słowa,  Pińczuk mocno się śmieje. – Tak, tak, ten widok nigdy się nie nudzi. Tyle lat tu patrzę, na wschód, zachód słońca, pogodę i zawsze mnie coś zaskoczy. Góry nigdy się nie nudzą –  opowiada Lutek Pińczuk.
 
On wspomina, a ja się zastanawiam, czy w Bieszczadach Pińczukowi w ostatnich latach nie przypadła w udziale rola „białego miśka” niczym z Krupówek. –  A, macha ręką, ja uciekam, chowam się, nie lubię tego cyrku – mówi Pińczuk. – To kiedy miał pan czas, żeby ostatnio „połazikować” po górach? –Ciągle robota, turyści. I jaki tam ze mnie ostatni wolny człowiek w Bieszczadach, ja tu mam czasem większy ruch na połoninie niż w dużym mieście. Tyle że człowiek na co dzień musi się zmagać z przyrodą, w schronisku wygód nie ma, w zimie tony śniegu trzeba przewalić, wody ze źródełka nanieść, i nie raz dwa razy na dzień zejść do doliny i wdrapać się na szczyt, jak zawieje, zaleje i ani łazikiem, ani na skuterze się nie wyjedzie. Gazdowanie na okrągło, ale czasem żal tych Bieszczadów, z czasów jak tu przyjechałem. Żal, że nie ma już tamtego wyluzowania, to był taki kraj w kraju – opowiada Pińczuk. – Człowiek cokolwiek zjadł, gdziekolwiek spał, a teraz czasem ludzi za dużo.
 
Waldek Olszewski z GOPR-em związany jest od 1980 r., od kilku lat jest na etacie.  – Góry się zmieniają i już tylko w mitach przetrwały dzikie Bieszczady – opowiada Olszewski. – Może jeszcze na Połoninie czas biegnie inaczej, bo choć legendarnych zakapiorów już nie ma, to jest przecież ta ława przed schroniskiem, gdzie przesiadywali, są wspomnienia, i wieczory z Lutkiem Pińczukiem, gdy jak ten ponad 70-letni mężczyzna opowiada, to człowiek gębę otwiera i słucha godzinami … Olszewski tęsknię niekiedy do czasów, gdy brało się plecak, słoik ze stopionym smalcem i gnało w nieznane, wtedy przy ognisku spotykało się ludzi, którzy chcieli ze sobą dyskutować, tworzyć wspólnotę i tak siedziało się do białego rana.
 
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy