Reklama

Lifestyle

Bieszcadzki maraton na nartach

Aneta Gieroń
Dodano: 20.11.2012
309_biegi_narciarskie
Share
Udostępnij
Tylko tutaj jest takie miejsce, jedyne na świecie, gdzie przy dobrej pogodzie bezkres zielonych gór ciągnie się w kolejnych pasmach, daleko aż na Ukrainę. O kilku lat narciarze mogą brać udział w Bieszczadzkim Biegu Szlakiem Kolejki Leśnej.

Odepchnięcie kijkami, jeszcze jedno, i jeszcze jedno i coraz bliżej od „Niedźwiedzia”- Piotra Ostrowskiego z Wetliny do „Kija” – Wojciecha  Gosztyły do Woli Michowej. Przez Smerek, Kalnicę, Strzebowiska, Przysłup, Krzywe, Dołżycę, Cisną, Majdan, doliną rzeki Solinka w kierunku pasma granicznego przez dawne wsie Solinka i Balanica, do  Maniowej i dalej do Woli Michowej pędzą narciarze niekiedy szybciej niż przed laty bieszczadzka ciuchcia.

Styczniowy start

 
Ostatni weekend stycznia, w Wetlinie zamieć, a na starcie bieszczadzkiego maratonu narciarskiego prawie 200 „wariatów z kijami”, każdy tak samo zadziorny na zwycięstwo jak Justyna Kowalczyk na złoto. Z numerem jeden na starcie Stefania Biegunówna.  – Od kilkunastu lat na stałe mieszkam w Wetlinie – opowiada pani Stefania, gdy lekko zdyszana wbiega na metę pierwszego odcinka maratonu, z Wetliny do Przygłupia. Dlaczego tylko 11 kilometrów? – Dość się już w życiu nabiegałam, dla ponad 70-letniej pani taki dystans jest w sam raz – śmieje się najsłynniejsza Funia z Wetliny, bo tak tu wszyscy ją nazywają. Kilka łyków herbaty z miodem, dwie mandarynki, banan, garść rodzynek, by uzupełnić braki energetyczne po trasie i czuje się wspaniale.

Znakomita sportsmenka po raz pierwszy w Bieszczady przyjechała w 1952 r., zaraz po maturze i chociaż zakochała się w połoninach, grzecznie wróciła do Wieprza k. Żywca, gdzie się wychowała. W następnych latach treningi, podróże, Tatry i Zakopane zdominowały jej życie. W latach 70. już była bliska kupienia ziemi w okolicach Baligrodu, ale na szczęście – jak sama mówi – na te piękne tereny udało się wrócić rodzinie wysiedlonej stamtąd w latach 50. a od zawsze mieszkającej w Bieszczadach.

Jak to się wszystko zaczęło


Piotr Ostrowski i Wojciech Gosztyła, organizatorzy narciarskich zawodów, jeżeli czegoś żałują, to tylko tego, że Bieszczadzkiego Biegu Szlakiem Kolejki Leśnej nie wymyślili wcześniej. W końcu tradycja zobowiązuje, Piotr Ostrowski dla wszystkich po prostu „Niedźwiedź” należy do jednego z najstarszych rodów bieszczadzkich – Ostrowskich, którego mama przez prawie 30 lat gazdowała w Wetlinie, a teraz w on „Leśnym Dworze” gazduje z synami. Wojciech Gosztyła, bardziej znany jako „Kiju” od wielu lat  prowadzi „Latarnię Wagabundy” w Woli Michowej. I tak jak kiedyś kolejka łączyła ludzi i miejscowości, tak teraz torowisko znów łączy ludzi i wspomnienia.

Maraton od „Niedźwiedzia” do „Kija”
 
Skąd pomysł na bieg szlakiem akurat bieszczadzkiej ciuchci? „Kiju” i „Niedźwiedź”  na jednym oddechu wyliczają; bo sami biegamy na nartach od lat, bo kochamy góry, bo kochamy ludzi i jak to wszystko zebraliśmy do kupy, to jak nic wyszedł z tego bieszczadzki maraton. Prawdziwy maraton, bo ledwie zimowe słońce w końcu stycznia dostrzec można na niebie, narciarze już wciskają się w kombinezony, smarują narty i ustawiają się do startu. Jednak mocny wiatr i śnieżyca trochę przestraszyły uczestników IV biegu, bo do mety w Przysłupiu, po 11 kilometrach biegu zdecydowało się wystartować najwięcej zawodników. Do stacyjki w Majdanie, na 23 km pobiegło kilkadziesiąt osób, najodważniejsi przebiegli 41 kilometrów, aż do finałowej mety w Woli Michowej. Gdzie Kiju czekał z bigosem, nagrodami i dyplomami.

Bieg dla każdego

 
– Piękna trasa, ale asekuracyjnie wystartowałam tylko na 11 kilometrów – śmieje się. Agnieszka Leszega z Ustrzyk Dolnych, zwyciężczyni  pierwszego odcinka, na co dzień pracownica w oddziale Straży Granicznej w Stuposianach.- Przed laty biegałam w szkole podstawowej, niedawno znów wróciłam do biegówek i super się czuję. Takie bieganie „na wprost”, nie po pętli, jak to się dzieje na wszystkich biegach w Polsce, jest czymś fantastycznym. I jeszcze te bieszczadzkie widoki.
 
Po Agnieszce nie widać najmniejszego zmęczenia, lata spędzone w szkole sportowej zrobiły swoje, mimo że bieg torowiskiem dawnej kolejki do łatwych nie należy. Trzeba mistrzowskiej techniki, by umiejętnie pracować kijkami i nie zawadzać nimi o torowisko. Na specyficznej trasie, przez 4 lata zawodnicy zadbali nawet o specyficzne zwyczaje, gdy ktoś chce wyprzedzić konkurenta, na wąskim torowisku krzyczy: „hop, hop”, albo „wolny tor”.

Fenomen Justyny Kowalczyk już zrobił swoje, na nartach jak Małysz nikt nie będzie skakał, ale na nartach jak Kowalczykówna biegać może każdy. Nie ma nic cenniejszego niż aktywny człowiek blisko przyrody.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy