Reklama

Lifestyle

Barcelona. Koniecznie do zobaczenia

Aneta Gieroń
Dodano: 04.08.2013
6189_Barcelona_04
Share
Udostępnij
Hiszpański biedak to ma klawe życie. Śpi pod palmami, wyleguje się na darmowej plaży, a jak sjesta go znudzi, koncerty reggae kuszą od rana do nocy na niezliczonych, średniowiecznych placykach, gdzie jeden cudniejszy od drugiego.
 
Właśnie taki placyk, chociaż w mojej wyobraźni rysowałam monumentalny plac prowadzący do Bazyliki Santa Maria del Mar, chciałam zobaczyć, nim jeszcze skończyłam czytać „Katedrę w Barcelonie” Ildefonso Falcones. Powieść – Falcones wybacz – odrobinę grafomańską, ale słowo po słowie czyniąca takie spustoszenie w racjonalnej głowie, że człowiek wyciąga ostatni grosz i gna do Katalonii. Sama Barcelona zdaje się być zakochana w turystach i nieczuła na miłość samych barcelończyków. Paradoks? Pozorny. Barcelona dla „swoich” jest potwornie droga, męcząca, nastawiona na uszczęśliwianie kolejnych hord Niemców, Francuzów i Włochów, nic sobie nierobiąca z niewygód „własnych dzieci”. Stolica Katalonii zdaje się być rajskim ptakiem, gdzie na Rambli – najsłynniejszej w Hiszpanii ulicy, o każdej porze dnia i roku słychać dziesiątki języków i akcentów. 
 
Santa Maria del Mar i…
 
W końcu widzę mój wyśniony plac przed Santa Maria del Mar i… tak trudno zapanować mi nad rozczarowaniem.  Quelle belle, belle, ( jaka piękna, piękna) słyszę głosy francuskich turystów, co jeszcze bardziej mnie złości i sprawia, że naprawdę czuję się oszukana. Przepiękna budowla, jest dosłownie wciśnięta w inne nie mniej piękne kamienice, które pamiętają zdarzenia sprzed 700 lat. Placyk jest mikroskopijny, zatopiony w budkach z lodami i piwnymi parasolami. Trzeba długiej chwili, bym w głowie spreparowała  średniowieczny obraz, w którym 50-najsilniejszym barcelońskich rzemieślników, na własnych ramionach z pobliskich kamieniołomów znosi tony granitu na najpiękniejszy kościół maryjny na świecie. Z wnętrzami ascetycznymi, ale niepozwalającymi uwolnić się od myśli, jak bez komputerów, wizualizacji, setki lat temu możliwe były tak idealne połączenia kamienia. Przy okazji jestem świadkiem hiszpańskiego chrztu. Bezpretensjonalny. Chłopczyk ma może trzy lata, ksiądz – staruszek żartuje z bohaterem uroczystości, a po 40 minutach, kilkanaście osób bez szumu wychodzi z bazyliki, by wmieszać się w gwar niedzielnego, popołudniowego Barri Gotic i El Born, najpiękniejszych barcelońskich dzielnic.
 
Dzielnic, gdzie bez końca ciągną się średniowieczne kamienice, rezydencje, pałace, nigdy nietknięte zniszczeniem i dające złudzenie, że lada moment wyjdą z nich białogłowy w aksamitach i welurach. I nagle wychodzą, smagli młodzieńcy, zwykle hindusi, Arabowie, którzy w historycznych dzielnicach zdominowali handel pamiątkami, sokami i wszelkiej maści kiczowatymi rzeczami, bez których turyści żyć nie mogą.
 
Najszybszy kurs  turystycznego marketingu
 
Gdy oglądam piękne figurki stylizowane na prace Gaudiego, przechodzę bodaj najszybszy i najskuteczniejszy kurs marketingowy. Młody sprzedawca, raz po raz odciąga na bok kolejnego turystę, wystukując mu na kalkulatorze cenę specjalną dla niego. Robi przy tym tak rozpaczliwie szczere miny, że figurka utargowana z 30. na 20 euro zdaje się być najlepszym,  najtańszym zakupem w naszym życiu, a sprzedawca prawdziwym aniołem. W rzeczywistości przystojni hindusi muszą umierać ze śmiechu, gdy dziesiątki bogatych Europejek dają się naciągach na pamiątkarskie byle co. A może nabierają się na coś innego? Może na oszałamiający wdzięk Azjatów?
 
Sama poczułam się jak statystka w kiepskiej farsie kupując najzwyklejszą „bejsbolówkę” przy Rambli. Może 16-letni  Arab, na moje uparte – „never” (nigdy), by za kawałek płótna zapłacić 20 euro, niczym Hamlet rozdzierał poły koszuli, wykrzykując: „Lady, you break my heart” ( Pani, łamiesz mi serce) I  sama już nie wiem, czy umierając ze śmiechu, wstydu, szybko wyjęłam kartę płatniczą, spakowałam czapkę i czmychnęłam w uliczny tłum.
 
To w Barcelonie najprostsze na świecie. Potoki ludzi zdają się zalewać najmniejsze zaułki. Zastanawiam się, jak na Placu Królewskim, najważniejszym w mieście, a przecież tak skromnym, niewielkim ponad 5 wieków temu Izabela Kastylijska witała Krzysztofa Kolumba triumfalnie powracającego z wyprawy na Zachód, gdy udało mu się dotrzeć do Kuby i Haiti. Jak zmieściły się te wiwatujące tumy barcelończyków? Widać wszystko jest możliwe. Tak samo, jak gigantyczna kolumna Kolumba zamykająca Ramblę i otwierająca barceloński port, gdzie Kolumb wedle wszelkich przekazów ręką wskazuje na Amerykę, a w rzeczywistości jego prawica sięga do Afryki Północnej.
 
W pływających  salonach Casa Mila
 
Barcelona  bywa niczym dziecięce marzenie. Ważna jest opowieść, szczegóły mają rolę drugorzędną. Warto o tym pamiętać jadąc do miasta Gaudiego. Architekta- geniusza, ale bardziej bajkowego wizjonera, z którego ponad 100 lat temu wyśmiewali się jemu współcześni, a dziś zachwyca się czwarte pokolenie dzieci dawnych kpiarzy. Wieczne dziecko musiało tkwić w kimś, kto chciał domów bez kątów prostych i kominów na dachach niczym piernikowe chatki Baby Jagi. A może Gaudi chciał na zawsze zatrzymać w pamięci świat kilkuletniego chłopca, ciężko chorego na reumatyzm, całymi latami nieopuszczającego łóżka, ale potrafiącymi w głowie wyczarować wszystko? Z tamtego chłopca Gaudi nie wyrósł nigdy. Casa Mila, Casa Batllo najsłynniejsze kamienice Gaudiego są dziś zadeptywane przez turystów spod każdej szerokości geograficznej, a rajcowie pieją ze szczęścia patrząc na miejską kasę, do której od każdej pary spacerujących trampek spływa 10 euro. W końcu  być w Barcelonie i  nie umówić się na randkę z Gaudim, to jak wygrać milion i nie odebrać nagrody.
 
W Parku Guell jest jak w przedsionku do raju; palmy, cudacznie piękne budowle, alejki wśród wzgórz i tylko urok pryska, gdy przy cudnej fontannie przychodzi się otrzeć o tysięcznego turystę, a przestrzeń własna kurczy się do rozmiarów, w których człowiek rozumie, czym jest klaustrofobia. I pomyśleć, że to zadręczone przez turystów, ale bajkowe miejsce jest skutkiem ubocznym jednej z największych klap biznesowych bardzo bogatego barcelończyka żyjącego na początku XX wieku. Otóż park pomyślany jako ekskluzywne osiedle dla milionerów, nigdy nie stał się wygodną dzielnicą dla bogaczy, a jedynie zmaterializowanym ogrodem dziecięcych fantazji genialnego architekta.
 
W Sagradzie u Gaudiego
 
Architekta, który umarłby z rozpaczy, gdyby dojrzał zza grobu, jak ślimaczy się praca nad dziełem jego życia Sagradą Familią – najsłynniejszą budowlą sakralną w Europie.
Nie wiem, czy najpiękniejsza, na pewno najdziwaczniejsza budowla, jaką widziałam. Ale to nic w porównaniu z automatami z colą i kawą  ustawionymi w środku budującego się ciągle kościoła. Komercjalizacją łamią sobie głowy bogobojne, mocno dojrzałe turystki. Ich nastoletnie towarzyszki takich dylematów nie mają. Bez zażenowania pociągają łyczek po łyczku coli w arcydziele Gaudiego. Bo Barcelona potrafi odpychać, drażnić, ale  najbardziej zachwycać; kolorami, smakami, zapachami.  Niczym na tureckim targu można się poczuć w samym środku wielomilionowego miasta, przy kultowej Rambli, gdzie najdroższe restauracje sąsiadują ze swojskim targiem. Z ekskluzywnego hotelu, w jednej chwili można wejść do swojskiego targu, gdzie raz po raz kamienne płyty polewa się wodą, by zmyć nieczystości skapujące ze stołów uginających się pod małżami, ostrygami, ośmiornicami, gigantycznymi cielęcymi udźcami. 
 
Barcelona jest jak magnes – powtarzał mi do znudzenia, Pierre z francuskiej Marsylii, którego spotkałam na koncercie reggae, tuż przy molo, w drodze do Barcelonetty ( plaża w Barcelonie). A ja patrząc na niego
zastanawiałam się, czy trzydziestoletni mężczyzna jest tak infantylny, czy naiwny. – Nie zrozumiesz, jak nie zamieszkasz tu choćby na kilka tygodni. – Pierre dostrzegał moją pobłażliwość dla jego słów. Młody Francuz przez kilka lat był szefem kuchni w Marsylii i pewnie nic by się nie zmieniło, gdyby w końcu nie przyjechał do Barcelony.

Paella z  Chińczykami

Co cię nie zabije, musi wzmocnić? I chyba to pozwala mi przeżyć barcelońską paellę u Chińczyków. Otóż przysmak, którym wszyscy się zachwycają, mnie akurat udaje się smakować w postaci niedogotowanego ryżu utopionego w czymś, co gorzej smakowało od oleju rzepakowego, a owoce morza miały postać jednej śmierdzącej langusty. I tylko sangria, połączenie czerwonego wina, likieru i owoców cytrusowych, serwowana na wszystkich cudnych barcelońskich placykach ratuje i chroni skołatanych turystów przed koszmarnymi epizodami z hiszpańskiej kuchni.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy