Reklama

Lifestyle

Ararat – śladami poszukiwaczy zaginionej arki

Anna Koniecka
Dodano: 21.08.2014
14223_a
Share
Udostępnij
– Już trzysta razy wszedłem na Ararat i was też zaprowadzę. Każdego zaprowadzę, choćby był stary, ślepy czy kulawy. Mogę tam iść z zamkniętymi oczami, w każdą pogodę! – przechwalał się Mehmed, młody kurdyjski przewodnik, którego zesłała nam Opatrzność, a ściślej mówiąc, przyprowadził go do nas starszy jegomość w jesionce, z którą się nigdy nie rozstawał. W niej jadł, zarzynał barana, a wieczorami śpiewał przejmujące smutkiem kurdyjskie pieśni w kafejce przy polu namiotowym, gdzie koczowaliśmy.  
 
Pobliskie miasteczko Dogubeyazid, skąd wyruszają wszystkie wyprawy na Ararat, znikło za wodną kurtyną. Drogą rwała rzeka, a pole namiotowe zamieniło się w bajoro. Jedyni turyści, jacy tu byli oprócz nas, uciekli. Niefartowny początek.
Myśmy tu przyjechali za wcześnie. Maj to zły termin. Najlepszy lipiec- sierpień, wtedy jest najbardziej stabilna pogoda.
W przyrodzie cudów nie ma –  jak w dolinie leje, to na Araracie (5126 m n.p.m.) muszą być śniegi po pas. Ale co tam! Józef Chodźko, pierwszy Polak, wylazł na szczyt podczas śnieżnej zamieci w butach owiniętych owczą skórą. To było przeszło 160 lat temu. A ormiański diakon – w habicie. My mieliśmy ciut lepsze wyposażenie. Zresztą, 
Ararat to łatwa góra, trekking – piszą w przewodnikach – wakacyjna przygoda, w wersji de lux z szerpami, końmi i kucharzem.
Albo z mielonką wieprzową w plecaku (my). 
 
Po(d)top w wersji nowożytnej
 
Nie dało się dłużej koczować w namiotach. Stary Kurd pozwolił się nam przenieść pod brezentowy dach, gdzie stały stoły i inne rupiecie. Ale dach nie wytrzymywał nawałnic. Nasze śpiwory i plecaki całkiem zamokły. 
Mehmed nagle spuścił z tonu: – Nie możemy iść teraz na Ararat. Trzeba czekać – oświadczył. 
Nawet gdy ulewa ustawała, słyszeliśmy to samo: „trzeba czekać”.
Kiepska sprawa. Mieliśmy dziesięć dni na zdobycie góry, z czego cztery już popłynęły z deszczem. Co będzie, jak skończy się ważność pozwolenia, o które wystaraliśmy się w tureckiej ambasadzie? Pozwolenie oraz przewodnik są obowiązkowe. To jest strefa zmilitaryzowana. Przygraniczna. Granica z Iranem 30 kilometrów stąd. Napięta sytuacja wewnętrzna w Turcji, m.in. z powodu zatargów z kurdyjskimi bojownikami na tle niepodległościowym. Dlatego pełno tu wojska, czołgi, wartownicy w kuloodpornych kamizelkach, z ostrą bronią. Opancerzone patrole na rogatkach. 
Byliśmy zdani na Mehmeda. 
 
 
Kto zna Wschód, wie, że czas liczy się tu inaczej, a obietnice mają często jedynie wartość wypowiadanego słowa. Turecki Kurdystan to jest Wschód. Azja. Z wszystkimi urokami i szpetotą.
Mehmed pokazywał (na początek) te pierwsze. Woził nas do ciotek w górskich wioskach na herbatkę, albo na kurdyjskie wesela do zupełnie obcych ludzi, gdzie też przyjmowano nas jak swoich, szczerze i z gestem, na jaki stać tylko niebogatych. Było mi głupio, że my tak ciągle na chaliawu i z gołą ręką. 
 
Mehmed śmiał się z moich obiekcji, a po każdej wycieczce inkasował opłatę za swoje usługi – przewodnika z międzynarodową licencją. Lubił to podkreślać. Chwalił się też podbojem Himalajów. – Ale Ararat jest zawsze na pierwszym miejscu w moim sercu – zapewniał – To moja miłość, moje całe życie!
Cudnie. Tylko że Ararat oglądaliśmy gdy podnosiły się chmury, a my akurat jechaliśmy, żeby znowu „coś zaliczyć” z naszym dzielnym przewodnikiem, np. największą dziurę w ziemi, jaka pozostała po uderzeniu meteorytu, drugiego co do wielkości po tunguskim (zmiótł kawał syberyjskiej tajgi), i podejrzewanego, że mógł się przyczynić do lokalnego potopu.
To, że był wielki potop,  który zalał cały świat aż po wierzchołki gór, uczeni negują. Aż tak wysoko jak Ararat (przypomnijmy – ponad 5 tys. m) woda nie mogła się podnieść – twierdzą. Ale czy Noe i jego arka są tylko mitem, tu już są zdania podzielone. Zwłaszcza gdy idzie o Noego.  
Szacuje się, że jest 250 legend o potopie. Ale to chyba zaniżony szacunek. 88%  legend mówi o wybranej przez Boga rodzinie, która uratowała się przed zagładą, a 55% opisuje w jaki sposób – przez ocalenie na górze. Czyli gdzie?
 
Mimo ww wątpliwości uważam, że szukanie prawdy w mitach ma przyszłość. To wdzięczny temat do badań, w dodatku z komercyjnym rezultatem. (Popatrzmy na opłaty za emisję CO2 i porównajmy uzasadnienie).   
Potopów występujących lokalnie (dla ówczesnych ludów to był „cały świat”) mgło być wiele. Z różnych przyczyn. Topniały lodowce, wylewały rzeki, być może gwałtownie i często. Trzęsła się ziemia, wybuchały wulkany, latały za blisko ziemi komety. Zmieniał się klimat. Na kamienistych, nagich zboczach Araratu, który jest uśpionym wulkanem, rosły np. niegdyś winnice, (wg Biblii zasadził je Pierwszy Ogrodnik Noe, opuściwszy arkę). Winnice zniszczyło trzęsienie ziemi w  XIX w. Opowiadają o tym ormiańscy przewodnicy, przyjeżdżający tu okrężną drogą – przez granicę gruzińsko-turecką. Na granicy armeńsko-tureckiej (ponad dwieście kilometrów wspólnej granicy) nie ma ani jednego przejścia. Ormianie, exodus z lat 1915-17, podczas którego straciło życie około półtora miliona ludzi , to jest w Turcji tak samo zapalny temat jak kwestie dotyczące Kurdów. 
 
Góry – romantyka czy biznes?
 
Tkwiąc przy dziurze po meteorycie, ogrodzonej drutem kolczastym (dalej też zasieki, posterunek i wartownik z karabinem, poza tym już żadnych atrakcji), kpiliśmy z Mehmeda, że prędzej Noe przyżegluje tu w swojej arce, niż my dotrzemy na Ararat. I to był błąd, który nas później słono kosztował.
Góry to biznes. Czasami bezwzględny, nienasycony, bez reguł i bez przyzwoitości. Czasami – bo to zależy od człowieka, nie od okoliczności w jakich przyszło mu żyć.
Kurdowie mieszkający w nędznych wioskach u podnóża Araratu żyją z turystów. To jest najbiedniejszy region Turcji. Zupełnie inny świat niż ten nad Bosforem. Im dalej na wschód, tym gorsze drogi, skromniejsze domy, coraz niższe minarety.
Turecki Kurdystan: pustkowie, rdzawoczerwony pył i rozrzucone niczym kamienne klocki kucze pokryte blachą, obciążoną odłamkami skał, żeby wiatr blachy nie zdarł. Najsolidniejsze konstrukcje to te, co podtrzymują talerze anten satelitarnych. 
Miasteczka, gdzie zaglądają turyści, żyją tym samym rytmem: od sezonu do sezonu. Sklepiki, bazar, knajpki. I naganiacze – przeważnie dzieci. Niestety. Tego domagają się od nich dorośli: zdobyć klienta (ofiarę) za wszelką cenę, wykonać każdą usługę, nawet najbardziej nikczemną. Dzieci płacą najwyższą cenę za miejscowy „przemysł turystyczny” i to one najciężej pracują. Ale my widzimy (tylko?), że oblegają samochód domagając się natarczywie pieniędzy, a gdy nic nie dostaną, potrafią walnąć kamieniem.
Romantyka? Też jest. 
 
 
I to odkąd ludzie zaczęli odkrywać te góry. Bo Araraty są dwa: Wielki i Mały. Jeden bliziutko drugiego. Pod koniec XIX w Kazimierz Łapczyński, który nie był literatem lecz botanikiem, opisał świętą górę Ormian jako „płynący na fiolecie nieba okręt z rozpiętymi białymi żaglami swoich dwu szczytów.”  Patrzał na Ararat od ormiańskiej strony. 
Moja romantyka (nieliteracka – samo życie):
– Ararat o świcie, widziany pierwszy raz: samotna góra na czerwonej pustyni. Wierzchołek góry w białej aureoli. Żadnych ptaków, drzew, ludzi. Pusta droga z resztkami asfaltu. Ostry zjazd. W dolinie miasteczko. Jeszcze nie wiedziałam, że jesteśmy u celu. Prawie…
– Dogubeyazid, późny wieczór. Wracamy piechotą na camp obładowani zakupami. Zaczyna potwornie lać, a przeczekać nie ma gdzie – po jednej stronie koszary wojskowe, po drugiej samotny dom. Dalej już tylko puste pole. Gdy mijamy ten ostatni dom, otwierają się drzwi i jakiś mężczyzna woła nas (sześć osób!) do środka. Zaprowadził nas do pokoju na piętrze i włączył grzejnik, żebyśmy się wysuszyli. Po chwili przyniósł tacę z herbatą, a sam zniknął gdzieś do swoich spraw. Nawet nie mieliśmy jak podziękować, gdy susi i naherbatkowani opuszczaliśmy gościnny dom. Nie mam pojęcia kim był ten człowiek. Nigdy więcej go nie spotkaliśmy.
 
– Mała dziewczynka zbiera kwiatki na zboczu skalnego wąwozu, pokazywanego turystom jako „autentyczny dowód”, że właśnie w tym wąwozie, uformowanym w kształcie olbrzymiej łodzi, spoczywa pod zwałami gliny arka Noego. Tyle że takich formacji skalnych jest w okolicy osiem. Na szczęście poprzestaliśmy na zwiedzeniu tej jednej. Gdy odjeżdżaliśmy, mała dziewczynka podeszła do mnie i podarowała mi swój bukiecik. Tak po prostu.
 
Gdzie jest arka?
 
Poszukiwania arki, która miała spocząć na szczycie Araratu (czyli ciąg dalszy pogoni za mitem) nie ustają. Mimo że naukowe czy pseudonaukowe ekspedycje nie dały jak dotąd rezultatu. Wielu twierdzi, że „coś” widziało, ale nie wiadomo, co i gdzie.  Lista odkrywców jest bardzo długa. Trochę szkoda Araratu – to jest park narodowy, potwornie zaśmiecony, że serce boli patrzeć.
Rozmawiałam z tureckim wojskowym spod Stambułu, który towarzyszył kosmonaucie Jamesowi Irvinowi w jednej z wypraw. Irvin twierdził, że widział z kosmosu wielką czarną plamę w okolicach szczytu. Wyprawiał się tam sześć razy.  Zrobił trochę zdjęć, niewyraźnych i … został badaczem Biblii. Mówi się, że popadł w obsesję na punkcie arki.  (Zmarł na zawał.)
Miejsce, które go tak zaintrygowało –  nawis skalny na wys. ok. 4700 m. Innych badaczy też.
Najbardziej chyba spektakularna wpadka przydarzyła się ostatnio ekspedycji, której uczestnicy stwierdzili, że odnaleźli na Araracie szczątki łodzi. Owszem, tylko okazało się, że wpierw ją tam zanieśli.  Poważni specjaliści od budowy statków spekulują, że to nie mogła być łódź tylko skrzynia, jeszcze inni, że balia. Nie bujam. No nie miał racji botanik/literat Łapczyński, że „Ararat to jakby łącznik nieba z ziemią”?
My też zaliczyliśmy wpadkę. Przez Mehmeda musieliśmy Ararat zdobywać dwa razy!
 
Pierwsze podejście:
 
Wyruszyliśmy na górę w siódmym dniu potopu, 21 maja. To była nasza decyzja, wymuszona podstępem i po wielkiej awanturze, zakończonej ucztą piwną. Mehmed, muzułmanin, kanapki ze świniną ostentacyjnie odmawiał, ale piwo – proszę bardzo. Gdzieś tak bliżej świtu, gdy skończyło się piwo, rzekł: – Zbierajcie się, idziemy! Nad naszymi głowami przetaczała się akurat kolejna nawałnica. No i… wyszliśmy na 3000 m. Ani kroku dalej. – Musimy wracać! Nadciąga burza i za chwilę już ani w górę, ani na dół was nie sprowadzę – stwierdził nasz opiekun. Całodniowa mordęga poooszła… 
 
Drugie podejście:
 
Inny przewodnik – Juma. Inna droga na szczyt. Ostre tempo (już nie było czasu). Konie wytaszczyły bagaże do pierwszego obozu na 3200. Drugi obóz rozbiliśmy na 4250 wśród oblodzonych głazów. Na szczyt o pierwszej w nocy ruszyli trzej najsilniejsi koledzy. Ja nawet butów nie miałam siły założyć. Nazajutrz, około jedenastej nagle zjawił się Juma. – A gdzie chłopcy? – pytam. – Schodzą – mruknął i z poganiaczami zaczął prędko składać namioty. Załadowali cały majdan na konie i .pognali w dół, do pierwszego obozu. Zostaliśmy we troje sami, w dodatku bez wody, cały zapas zabrał Juma z bagażami.
Gramoliliśmy się po śliskich kamieniach w dół, śladem końskich kup. Sytuacja była najpierw komiczna, ale potem coraz bardziej wkurzająca. Zwłaszcza, że schodziło się ciężko. Zjeżdżaliśmy razem z lawiną kamieni i błota. Już nie chciało mi się ani podziwiać widoków, ani  kląć.

 
Chciało mi się pić!  Tylko o tym myślałam! A tu słońce pali,  wysiłek, pustynia w gębie,  wokoło też pustynia – kamienna. 
Chłopcy dogonili nas gdzieś w połowie drogi do pierwszego obozu. Potwornie zmęczeni, przemoczeni do suchej nitki. Okazało się, że Juma, ledwo zeszli ze szczytu, zjechał na tyłku kilkadziesiąt metrów w dół i tyle go widzieli. Brnęli  sami w śniegu po pas. 
Tego dnia padł jeszcze jeden rekord: wróciliśmy na dół bez zatrzymywania się w pierwszym obozie. Mieliśmy dość Araratu. 
 
PS. Chciałabym, żeby pod Araratem (nie na) stanęła jednak arka. Współczesne arki Noego już są na świecie, następne są budowane – jako schrony na wypadek kataklizmu, albo jako atrakcja turystyczna. Jakby to było pięknie spędzać wczasy w arce… pod Araratem! 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy