Reklama

Lifestyle

Z Krymu, zanim zgasło światło. Reportaż Anny Konieckiej

Anna Koniecka
Dodano: 03.01.2016
24048_Szpetota-jaltanska-wygrywa-z-pieknem-Krymu
Share
Udostępnij
Obudził mnie potężny wstrząs. W pierwszej chwili pomyślałem, że to trzęsienie ziemi. Zerwałem się i wybiegłem na korytarz. Chciałem wejść do kuchni, ale kuchni nie było. Nic nie było – ani podłogi, ani frontowej ściany. W nasz blok trafiła bomba. Mieszkaliśmy na szóstym piętrze… Walerij zawiesił głos, jakby się nad czymś zastanawiał. Po chwili dodał, że tamtej nocy w Doniecku, dopiero kiedy wydostali się z żoną na ulicę i stanęli na „twardym gruncie”, zdał sobie sprawę, ile oboje mieli szczęścia.
 
Nie chcieli kusić losu. Załadowali do auta co się dało, zostawili sąsiadom klucze od rozwalonego na wpół mieszkania i pojechali do krewnych w Mariupolu. Dom krewnych, póki co, jeszcze stał. Było spokojniej, jeśli nie liczyć ostrzału przedmieść przez armię ukraińską (tylko w styczniu 2015 trzydziestu zabitych cywilów).  Uliczne incydenty, kiedy zamaskowani ludzie otwierają nagle ogień do przechodniów, też nie są policzone . Jako epizody bez strategicznego znaczenia.  
 
 – Do Doniecka nie mamy po co wracać. Chyba że po klucze zostawione u sąsiadów –  próbował zażartować z absurdalnej sytuacji Walerij. 
 
Spotkaliśmy się pod koniec września na miejskiej plaży w Teodozji /ros. Fieodosija/. Pierwszy mnie zagadnął, zaciekawiony skąd się wzięła Polka na Krymie, skoro z Polski nikt tu już prawie nie przyjeżdża. 
 
Rozgadaliśmy się. Jak to na Wschodzie. 
 
Walera, emerytowany górnik z Doniecka (trzydzieści trzy lata przepracowane w kopalniach Donbasu i to w czasach, kiedy górnik dołowy zarabiał mniej niż kucharz w stołówce zakładowej), wpadł do Fieodosiji z żoną Tatianą tylko na parę dni. Córka i wnuczka pracują tu dorywczo. Miały razem z nimi wrócić do Mariupola, ale nie chcą. Boją się. – Myśmy się wszyscy stęsknili za normalnością i ja te moje dziewczyny rozumiem –  mówił Walera. 
 
Tatiana wykorzystywała każdą chwilę, żeby się jak najwięcej opalić. 
 
Barchatnyj sezon na Krymie to jest najlepsza pora. Słońce grzeje już nie tak jak latem, morze kryształowo czyste, a większość wczasowiczów powyjeżdżała albo siedzi na walizkach. Dzieciarnia w szkołach. Na plażach ciszej. Luz. Z wyjątkiem Jałty, gdzie właściwie nie ma plaż. Życie towarzyskie stłoczone tu głównie na promenadzie. I na placu przed pomnikiem Lenina, gdzie o zmierzchu zaczynają się, jak trzy dekady temu, tańce. To się nie zmieniło! Starsze panie solo i w duetach żeńskich (w większości) wirują w rytm rosyjskich walców i disco. Mężczyźni (w mniejszości) tkwią ostentacyjnie nad szachownicą, póki nie zapadnie noc.
 
Wtedy jeszcze bardziej widać jak pusto jest w słynnych kurortach. W Gurzufie (najdroższy kurort na Krymie), zabetonowanym szpetnymi wieżowcami hoteli, w oknach przeważa ciemność. Tylko łunnaja darożka taka sama, jak u Ajwazowskiego na obrazie „Księżycowa noc w Gurzufie”. Morze rozświetlone smugą księżycowego światła.
Na Krym przyjechało o jedną trzecią mniej turystów niż w zeszłym roku. A i tamten rok już był mocno odchudzony. 
 
Sprzedawca czeburieków (pierożki z baraniną pieczone w głębokim tłuszczu): – Zajrzałem rano na plażę i co widzę? Ani jednego młodego człowieka. Groza! Same babuszki, piasek z dupek się sypie, lezą na plażę przez siatkę (z sanatoriów przyp. A.K.) z kanapkami ze śniadania. Czeburieka za sto rubli nie kupią. Białorusini kupowali, ale nie przyjeżdżają, nie rozumiem czemu. Ukraińców, czemu nie przyjeżdżają, rozumiem. Zabrania im przyjeżdżać oligarcha prezydent. Wam, Polakom też zabronił. No i jak się pani z tym czuje? Każdy, kto z jewrosojuza przyjeżdża na Krym, jest automatycznie wrogiem Ukrainy i zdrajcą… 

Sprzedawca mówi to, co słyszy z mediów.
 
W rosyjskich stacjach akurat poszła informacja o licealistkach  z Polski, zaproszonych na Krym w nagrodę za wygrany konkurs z literatury rosyjskiej. Nikt by nie zwrócił prawdopodobnie uwagi, gdyby nie to, że nasze ortodoksyjne władze oświatowe nie chciały dopuścić do wyjazdu. A kiedy dziewczęta jednak przyjechały na Krym i zachwycone ekskursją opowiadały o tym do kamery rosyjskiej tv, pojawili się wnet „dyżurni korespondenci” z Polski z niedwuznacznym pytaniem czy aby licealistki zdają sobie sprawę z konsekwencji tych zachwytów po powrocie do kraju? 
 
Oczywiście media rosyjskie to podchwyciły.
 
Na Krymie, oprócz rosyjskojęzycznych stacji, są także ukraińskie i tatarskie – nadawane z Symferopola. Ale jak się przestawi antenę satelitarną, można złapać stację dla Tatarów nadawaną z Kijowa. Zupełnie inna optyka.
 
Bez przestawiania anteny (i bez cenzury Kijowa) można się dowiedzieć, co opozycja w Charkowie mówi o wyborach samorządowych, szykowanych tam przez ukraińskie władze bez udziału tejże opozycji. Lista zarzutów pod adresem liderów pchających się do władzy absolutnej dłuższa jest niż lista płac realizatorów telewizyjnego programu.
 
Jak daleko z mediów do prawdy? 
 
Podróżując po półwyspie krymskim czym się da (ponad 4 tys. km marszrutkami, autobusami wycieczkowymi biez kondicjoniera, itp. lokalnym transportem jak z muzeum motoryzacji), miałam okazję nagadać się z miejscowymi ludźmi i z przyjezdnymi. Tak poznawałam teraźniejszy Krym. Inny niż ten z mediów i opinii wszystkowiedzących ekspertów, którzy nie ruszając tyłków z kanap kreują rzeczywistość na zamówienie polityczne. (To dotyczy również wojny w Donbasie i konsekwencji, jakie ta wojna wlecze za sobą, również na Krym.)
 
Fot. Anna Koniecka
 
Blokada Krymu
 
To nieprawda, że w sklepach są puste półki, a chleb i zapałki są na kartki. Wszystko jest – od kartofli po kawior. Ceny poskoczyły (na niektóre towary pięciokrotnie)  dużo wcześniej niż zablokowali przejścia lądowe z Krymem tzw. obrońcy krymskich Tatarów, a ściślej grupa aktywistów, którzy przenieśli się na Ukrainę i stamtąd uprawiają politykę wspierani przez Prawy Sektor. A za czyje pieniądze? Ano tych, co mają w tym interes, żeby na granicy z Krymem się działo…
 
Tirowcy stojący w kilometrowych kolejkach  na zablokowanej granicy przeklinają w żywy kamień organizatorów blokady.  Najbardziej aktywnemu aktywiście „wdzięczny naród” opisał sprayem paskudnie chałupę, a potem spalił przed chałupą kukłę aktywisty.
 
Tirowcy nie chcą odsprzedawać za biezdurno żywności pośrednikom, którzy jakoś nie mają obaw, czy wjadą z tą żywnością na Krym. Ryzykują? 
 
Płacić myta za wjazd kierowcy też nie chcą. Rośnie kolejka, towar gnije. Zapewnienia organizatorów blokady, że jewrosojuz weźmie tę zgniliznę od ukraińskich producentów z pocałowaniem ręki, pozostają chciejstwem. Patowa sytuacja. Wielka polityka pod hasłem „weźmiemy Krym głodem” jak na razie nieskuteczna. Bije ukraińskich przedsiębiorców po kieszeni. Nie tylko Krymczan.
 
Wykładowczyni literatury rosyjskiej, Galina: – Cen w nieskończoność windować się nie da, bo ludzie przestaną kupować. Każdy coś wyhoduje, zawekuje i na własne potrzeby wystarczy. Nas ekonomii uczyła nauczycielka bieda. Ja tylko przez dwa miesiące czułam się bogata. Szłam do sklepu spożywczego i kupowałam nie patrząc na ceny. Ceny były jeszcze hrywnach, a emeryturę dostawałam już w rublach – 11 tysięcy, i to z haczkiem! Za Ukrainy dostawałam tysiąc… hrywien. Kiedy hrywny na Krymie wycofano z obiegu, ceny poszybowały w górę. Pomimo kontroli urzędowych i społecznych. I znowu trzeba oszczędzać. Ale już nie tak drastycznie jak wcześniej. 

Na bazarze rybnym też obowiązuje cenowy reżim – muchom wolno siadać na hamsie (malutka rybka marynowana w soli, sto rubli za kilo; na surowo niezła, tylko że więcej plucia ościami niż jedzenia).

Na białym amurze (870 rubli/kg) muchom siadać nie wolno. Amura okadzają dymokury. Te same, jakich u nas używa się z zachowaniem środków ostrożnością do odpędzania komarów (dym jest szkodliwy dla ludzi, kontakt z żywnością zabroniony). 
 
– A czemuż te krewetki krymskie, nie dość że malutkie jak pchełki, to jeszcze po 760 rubli?
– Bo są krymskie! Pani se kupi norweskie. Większe są, i tańsze…
 
Fot. Anna Koniecka
 
Stosunki tatarsko-rosyjskie
 
W Fieodosiji, mieście ze starożytnym rodowodem (Teodozja po grecku znaczy od Bogów dana; założyli ją w VI w p.n.e. greccy osadnicy) pomieszkiwałam w saraju za wysokim płotem, który oddzielał sąsiadów tatarskich od rosyjskich. Żyli wcześniej ponoć zgodnie, pomagali sobie nawet, ale gdy Krym powrócił do Rosji, na gliniastej uliczce opodal komendantury wojskowej szlag trafił święty spokój.
 
Kiedy urodziło się Rosjance dziecko, Tatarka zaczęła palić śmieci na ulicy, a dym walił w otwarte okna. Zamykać okien się nie dało, bo żara/upał. Próby mediacji, branie na litość, że niemowlęciu dym zaszkodzi, kończyły się tak: Ja tu jestem u siebie, to jest tatarska ziemia, a tobie jak się nie podoba, to jedź, skąd żeś przyszła. Rosjanka na to, że ona jest stąd, bo tu się urodziła, więc dokąd miałaby pójść?
 
– Do Moskwy!

Na przystanku autobusowym: kłóci się stary mężczyzna z młodym chłopakiem. Nie wiadomo o co. Argument koronny j.w.: – To jest moja ziemia, nie ruska. Mnie w tej ziemi pochowają! A ty won stąd!
 
Podjeżdża autobus, zatłoczony, że stanąć nie bardzo jest gdzie. Chłopak, z którym kłócił się przed momentem stary mężczyzna, pomaga mu wsiąść i wnosi jego kartonowe pudło pełne winogron. Trzyma je przyciśnięte do piersi, pasażerowie napierają. Staremu ktoś ustąpił miejsca, ale pudła od chłopaka nie przejął. Sok z pogniecionych owoców przesiąkł przez karton i cieknie chłopakowi po rękach. – Pani mi wyjmie telefon z kieszeni, bo jak go sok zaleje, to koniec – prosi mnie chłopak. Stary udał, że nie słyszy.
 
Sentymenty polsko-krymskie
 
Czufut- kale. Wyłażę stromą górską ścieżką do najsłynniejszego skalnego miasta (VI w.), i dalej, do równie cennej jako zabytek wioski Karaimów (teraz jacyś profani kręcą tam horror).  Jest wściekle gorąco, słońce wypala mózg. Mruczę sama do siebie, że to podejście to jest dopiero horror i w tym momencie słyszę za sobą radosne: „Pani z Polski?!”  Jakaś młoda kobieta (zasapana jak ja) dogania mnie i wdaje się w konwersację. Była z mężem w Zakopanem, jest zachwycona, chciałaby poznać inne miejsca, więc co bym jej doradziła? No jasne, że Bieszczady!
 
Fieodosija – przed sklepem spożywczym zaczepia mnie kobieta obładowana siatkami. – O! Pani z Polski, a ja już zapomniałam polską mowę. Mama była Polką, są krewni w Polsce, ale nie utrzymujemy kontaktów, zwłaszcza teraz. Widzi pani – jak jeździliśmy do Polski i woziliśmy kawę i rodzynki, które u nas były, a u was nie, to miłość kwitła. Teraz nawet nie zapytają się jak ja żyję. Dobrze żyję. Lepiej jak wtedy. Mogłabym i trzy tygodnie nie wychodzić  z domu – tyle wszystkiego mam. Stać mnie, żeby kupować na zapas! A nie po parę deko jak przez całe życie.
 
Stary Krym – pierwsza stolica Chanatu Krymskiego, miasteczko zaniedbane, jak cały Krym. Przyjechałam odwiedzić Akima Gijasowa, Tatara, który powinien trafić do Księgi Guinnessa razem ze swoją kolekcją skarbów kultury tatarskiej, gromadzonych odkąd wrócił z wygnania w Uzbekistanie. Eksponaty zajmują cały saraj. Słysząc, że jestem z Polski, pan Akim rozpromienił się i zaprasza na poczęstunek, przedstawia żonę, syna. Jest największe muzułmańskie święto Kurban Bajram. Święto ofiarowania. Jemy, co Allah ofiarował, a ściślej – co upiekła żona pana Akima: kosztili, czyli ptasie języki (jak nasze faworki, ale maczane w miodzie). Ciasto orzechowo- miodowe,  też sama słodycz.
 
Rozmowa gorzka. Akim Gijasow, który piekło przeszedł na wygnaniu, a był wtedy niedużym chłopcem, znów jest pełen obaw. O rodzinę, o to, jak dalej będzie na Krymie. – Na razie jest chaos – mówi i daje przykład z paszportami. Wyjechać z ukraińskim paszportem można, ale wrócić można już tylko na trzy miesiące – jak cudzoziemiec, chociaż tutejszy! Rosja nie uznaje podwójnego obywatelstwa. Mówi się, że kto nie zda ukraińskiego paszportu do końca roku, zapłaci karę albo będzie musiał ileś godzin odpracować na cele publiczne. Jak jakiś przestępca.
 
Stosunki ukraińsko-rosyjskie
 
Przy uwiązanym na sznurku szlabanie zamykającym drogę donikąd w Fieodosiji: ślepa uliczka, kilka starych willi, dalej skarpa schodzi ostro do morza.
 
Mężczyzna przy szlabanie (biała koszula, beżowe spodnie, markowe mokasyny) dyskutuje z rosyjskim turystą o zajęciu Krymu.

– I na co nam to było? Za Ukrainy było lepiej. Teraz nie ma turystów, a ja siedzę i pociągam za sznurek. Ja, fizyk komputerowy! Pracowałem w branży, potem wszedłem w turystykę i… wyszedłem na dziady!
– Jak to, na co nam to było? Banderowcy by tu przyszli!  
– A kto to są banderowcy? Tacy sami ludzie jak my. Do mnie przyjeżdżają. Normalni ludzie. Grzeczni. 
– A w Donbasie co wyprawiają, nie spytał ich pan? A w Odessie – jak spalili żywcem ludzi?
– Gdyby Ruscy nie zabrali Krymu, nie byłoby Donbasu.
– Byłby! Wojna w Donbasie jest potrzebna władzom w Kijowie. Podczas wojny nikt władzy nie rozlicza.
 
Słuchając tego ukraińsko-rosyjskiego dialogu myślałam o Walerze z Doniecka. 
 
Walera mówił jak żyje wojenny Donbas. W Doniecku są czynne tylko dwie kopalnie. Trzecią zalewa woda. Górnicy walczą, żeby uratować tę kopalnię i miejsca pracy, których dramatycznie brakuje w mieście, ale szanse są beznadziejne. Jest wojna. Brakuje wszystkiego  – począwszy od żywności po lekarstwa. Transporty z pomocą humanitarną z Rosji nie nadążają. Ludzie, gdy wychodzą z domu, żegnają się, jakby szli na front. Przecież nie wiadomo, gdzie znów rąbnie bomba.  
 
Jeżeli zbombardowane w Doniecku przez ukraińskie wojsko wodociągi nie zostaną do mrozów wyremontowane, miastu, w tym 700 tysiącom dzieci, grozi katastrofa humanitarna. 
 
Fot. Anna Koniecka
 
Polska ptica
 
Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica. A jednak. Daleko nam teraz na Krym, odkąd Ukraina zamknęła połączenia kolejowe i lotnicze z Symferopolem. To jest teraz podróż dla cierpliwych. Mnie zajęła prawie trzy doby – z techniczną przerwą po wylądowaniu w Moskwie, bo na samolot do Symferopola się nie załapałam. Jedyne wyjście – pociąg do Rostowa nad Donem; zwykle dziewiętnaście godzin. Tym razem plus trzy. Jak objaśniła potem prowadnica/konduktorko-opiekunka wagonu, pociąg towarowy specjalnego przeznaczenia nie chciał naszego przepuścić, więc staliśmy gdzieś w polach aż ten spec-pociąg przejechał. 
 
Rostow n. Donem leży blisko ukraińskiej granicy. Blisko Mariupola. Zanim Ukraina zamknęła granicę, rosyjskie pociągi przejeżdżały kawałek po ukraińskich torach.
 
W Rostowie, żeby kupić bilet autobusowy na Krym (pociąg  z Moskwy we wrześniu już nie kursuje), trzeba okazać paszport w okienku międzynarodowym. Bilet jest imienny. Podróż w oszczędnie do bólu stłoczonych fotelach, żeby więcej pasażerów zmieścić, trwa ok. dwanaście godzin. Lub dłużej jeśli w Cieśninie Kerczeńskiej  buja (a lubi) i wtedy promy nie kursują.
 
Miałam szczęście. Bujało, ale mało; noc była jasna, widać było jak zgrabnie manewruje na fali prom przewożący wagony towarowe i cysterny z paliwem. 
 
Mostu budowanego przez cieśninę (19 km za 230 mld rubli) nie da się zobaczyć, ale kawałek techniczny (tysiąc metrów) już jest; posłuży do budowy głównego mostu. Most ma być gotowy za ok. dwa lata. Od tego zależy powrót Krymu do normalności.
 
Ile zajmie odrabianie reszty trzydziestoletnich zaniedbań?
 
Jak przyjechałam, remontowano właśnie główną drogę do Symferopola, bo rozsypała się w pył. Praca na okrągły zegar. Droga jest. W Starym Krymie jest nawet chodnik! W dwustutysięcznej Fieodosiji jeszcze leżą pokruszone betonowe płyty, jak na zapomnianej budowie. Promenada – kafelki z radzieckich czasów trzymają się, dobra robota. Kanalizacja nowożytnie spartolona – śmierdzi jak wszyscy diabli. Rzeczka – ściek przez środek miasta.
 
Swietłana, przedszkolanka mówi, że w ciągu ostatnich siedem lat już trzeci mer rządzi miastem. Pierwszy zmarł na stadionie podczas meczu, ale różnie się mówi o przyczynie zgonu. Drugiego mera zastrzelono przed dwoma laty. Obecnie panujący nie dba o miasto.
 
Pod  rozpadającymi się balkonami wielopiętrowych budynków, które były chyba sanatoriami a teraz popadają w ruinę, strach przejść. Nie tylko w Fieodosiji. W Jałcie też. 
Odpacykowana od frontu, w podwórka lepiej nie zaglądać. Na przystań przy Jaskółczym Gnieździe schodzi się wąskimi schodkami, ogrodzonymi po obu stronach wysokim żelaznym płotem – jak wybieg dla lwów. Za płotem sanatoria – widma. Olbrzymie zapomniane przestrzenie.
 
Deptak w Jałcie / Fot. Anna Koniecka
 
Płoty, zasieki, mury na plażach na całym wybrzeżu – z tym przyjdzie powalczyć. Tablice – wstęp wzbroniony, nie ma przejścia, w większości pozdejmowano. Plaże już są dla wszystkich, za darmo. 
 
Krymczanie pytani, czego im najbardziej potrzeba, odpowiadali przeważnie:  lepszych dróg, miejsc pracy, lepszych zarobków, wody i spokoju. 
 
PS. Kiedy piszę ten tekst, ktoś wysadził w powietrze słupy trakcji elektrycznej, którą dostarczany był prąd na Krym. Dwa i pół miliona ludzi nie ma światła. Woda jest racjonowana. „Aktywiści” zza ukraińskiej granicy zapowiadali, że w  ramach pomocy krymskim Tatarom, oprócz permanentnej blokady dostaw żywności, trzeba im jeszcze odciąć prąd. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy