Reklama

Ludzie

Anna Koniecka: Podatek od chodzenia boso

Anna Koniecka
Dodano: 04.06.2015
19989_koniecka_1
Share
Udostępnij
Jaka jest różnica pomiędzy megalomanią a poczuciem własnej wartości, pokazują tak zwane elity władzy. Piszę tak zwane, gdyż z prawdziwą elitą mają tylko tyle wspólnego, że też się wyróżniają. Ale raczej paskudnie, cynicznie, arogancko, chamsko… Jeśli ktoś uważa, że przesadziłam, niech sięgnie chociażby do kolejnych, ujawnionych ostatnio nagrań ze znanej z podsłuchów warszawskiej restauracji, gdzie ludzie z kręgów władzy lubią podczas sutych biesiad recenzować chudą polską rzeczywistość. Którą – czyżby o tym zapomnieli – sami współtworzą.
 
Od platformianej komisarz europejskiej dowiadujemy się na przykład, że górnictwem na Śląsku rządzi banda, a nawet banda na bandzie. Zaś peeselowski koalicjant – wicepremier, odpowiedzialny za gospodarkę, to debil. Tą oceną jednak wicepremier RP nie poczuł się urażony, gdyż jak wyznał mediom, ta śwarna dziołcha (czyli komisarz ze Śląska) nie tylko o nim to powiedziała. Czyli nie ma to jak znaleźć się w doborowym towarzystwie?!

 Sam fakt, że podczas wspomnianej biesiady dał się podsłuchać jak baba w maglu szef CBA, pozostawiam bez komentarza. Kiedy obejmował stanowisko, mówiono o nim z uznaniem, że to jest młot na bandziorów, twardziel, który oko w oko walczył z mafią. Ale z kelnerami, jak widać, sobie nie poradził. 
 
Gdybym rządziła (niezawisłym z definicji, w praktyce różnie bywa) wymiarem sprawiedliwości, to odpuściłabym winę knajpianym podsłuchiwaczom. Dzięki nim ciemny lud ma przecież informacje z pierwszej ręki, dlaczego jest jak jest w tym pięknym kraju. I komu to konkretnie zawdzięczamy. A poza tym można się pocieszyć, że nasze elity polityczne tak całkiem oderwane od rzeczywistości nie są, skoro twierdzą, że tylko idiota chce pracować za 6 tys. złotych miesięcznie. Albo złodziej (bo resztę sobie i tak dokradnie). 
 
Elity polityczne zajmują ostatnie miejsca w kolejce po obywatelski szacunek. Ale to ich wcale nie zraża. Ślą umizgi do wyborców jakby nic się nie stało, jakby nie było afer, żenujących geszeftów w stylu wyłudzania kilometrówek czy obiadków i egzotycznych podróży z rodziną na koszt podatników. Grunt to miedziane czoło i dobre samopoczucie poparte przekonaniem, że wystarczy poprawić makijaż (marketing polityczny a’la plastik), schować pod dywan demony, odgrzać stare obietnice i… kolejne cztery lata można się bujać na salonach.

Kiedy (nie)miłościwie panująca klasa polityczna traci klasę i czy w ogóle ją kiedykolwiek miała to osobny temat – selekcji negatywnej do zawodu polityk. Jak niegdyś do zawodu nauczycielskiego, gdzie szli zwłaszcza ci, co nie mieli szans dostać się na studia stawiające wyższe wymagania. Tak było za mojej młodej Polski i jeszcze długo potem. Na szczęście już nie jest. Tu powołuję się na rodziców, którzy mają teraz dzieci w szkołach i nie narzekają na poziom nauczycieli lecz na poziom nauczania. A to się zawsze da wyrównać korepetycjami. Można też, dla internacjonalnego szlifu posłać dziecię na studia prywatne chociażby do Lwowa, gdzie w bratniej oraz łagodniejszej pod względem wymagań i kosztów atmosferze dostanie do łapki wymarzony papier/dyplom. Dajmy na to, doktora. Praktykę będzie zdobywać na nas. Wszak nie nauka a praktyka czyni mistrza.
 
W wyścigu do stanowisk politycznych kryterium wiedzy i intelektu nigdy nie obowiązywało, i nie sądzę, że prędko się pod tym względem coś zmieni. A dokładniej: ludzie osiągający sukcesy na polu zawodowym do polityki się nie pchają. Mają co robić. Mają z czego żyć. Proste. Kiedy słyszę, że do polityki idzie ktoś, kto zapewnia, że osiągnął już wszystko w swoim fachu i teraz pragnie tylko „się poświęcić” (dla dobra powszechnego), to jakoś słabo w to wierzę, chociaż bardziej bym chciała.
 
Kto powiedział, że wraz z dorastaniem tracimy bezpowrotnie naiwną wiarę dziecka?
 
Pani profesor Irenie Lipowicz, która jest rzecznikiem praw obywatelskich, nie brakuje wiary w sens poświęcania się dla dobra ogółu, a tym bardziej wiary we własne dokonania w tej materii.„Jeżeli człowiek naprawdę ma już poczucie, że wiele rzeczy udało się osiągnąć, to chciałby to kontynuować i prowadzić dalej”. Tak prof. Lipowicz uzasadnia swą nieodpartą wolę ubiegania się o drugą kadencję na stanowisku rzecznika. Pierwsza kadencja upływa w lipcu. No i jest konsternacja. Z paru powodów. Jednym z nich jest to, że żaden z poprzednich rzeczników, nawet tak cenionych i szanowanych jak profesor Ewa Łętowska, na następną kadencję sam się nie pchał i publicznie siebie nie zachwalał.
 
Z osiągnięć pani rzecznik zapamiętałam szczególnie dwa. Pierwsze, gdy wystąpiła w interesie lekarzy, żeby nie oni lecz administracja placówki medycznej wzięła na siebie obowiązek informowania pacjenta, gdzie może otrzymać świadczenie, którego odmówił mu lekarz, powołując się na klauzulę sumienia. Na przykład odmówił medycznie i prawnie uzasadnionej aborcji.  
 
Rzecznik Praw Obywatelskich Irena Lipowicz nie znalazła powodu, żeby ująć się za kobietami, odsyłanymi z kwitkiem od placówki do placówki, rozpaczliwie szukającymi pomocy, do której też przecież mają prawo…
 
Drugie, szczególne osiągnięcie RPO, jakie chcę przypomnieć, nie dotyczy ludzkich dramatów wynikających ze stawiania etyki ponad prawem. Dotyczy pieniędzy. Chodzi o to, że tylko niespełna 10 procent gospodarstw domowych płaci abonament rtv, co zdaniem prof. Lipowicz narusza konstytucyjną zasadę powszechności ponoszenia ciężarów publicznych. Abonament jest bowiem daniną publiczną na cele ogólnospołeczne – tak to definiuje.
 
Gwoli przypomnienia: danina to świadczenie o charakterze przymusowym, którą płacił poddany swemu panu, albo władca słabszy silniejszemu władcy. Od tamtych czasów system fiskalny się nieco zmienił i teraz płacimy podatki. Czy sprawiedliwie rozłożone na wszystkich obywateli? Ano nie. Posłowie nie płacą m.in. podatku od diet. Ich kwota wolna od podatku to 27 360 zł. Reszta społeczeństwa – 3 091 zł. 

Ilu posłów nie płaci abonamentu rtv, nie wiadomo. Ale spokojnie. Widać znają lepiej niż RPO status prawny Telewizji Polskiej SA. Otóż Telewizja Polska SA nie jest przedsiębiorstwem państwowym jak za PRL-u, kiedy to na obywateli nałożono obowiązek płacenia abonamentu. Telewizja Polska SA jest spółką akcyjną, czyli mówiąc wprost – jest prywatną firmą.
 
Czemu zatem wszyscy obywatele mieliby płacić haracz (sorki – daninę publiczną) na prywatną firmę? Owszem, mogą płacić ale klienci tej spółki, pod warunkiem, że wcześniej strony zawrą stosowną umowę, zgodnie z kodeksem prawa handlowego. I znów gwoli przypomnienia: kodeks prawa handlowego wciąż w tym kraju obowiązuje, chociaż niepolitycznie jest o tym czasami pamiętać. Jeśli jednak wszyscy ulegniemy tej amnezji, prędko się okaże, że każą nam płacić daninę od wszelkiego stanu posiadania w przestrzeni publicznej – a więc nawet od męża, parasola czy butów. Choćbyśmy ich wcale nie używali. 
 
PS. Chodzą słuchy, że wystąpienie rzecznika naszych obywatelskich praw to jest preludium do wprowadzenia szykowanego cichcem podatku audiowizualnego. Który ma obowiązywać na zasadzie: prąd w domu masz, to znaczy, żeś potencjalnym odbiorcą rtv jest. Podatek od potencjału – proste a jakie genialne! I ile nowych możliwości opodatkowania otwiera?!

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy