Reklama

Ludzie

Zapiski z Sajgonu. Felieton Krzysztofa Martensa

Krzysztof Martens
Dodano: 19.03.2018
37974_martens
Share
Udostępnij
Brydżowe wiatry po raz pierwszy w życiu zaniosły mnie do Wietnamu. Miasto Ho Shi Minh, bardziej znane jako Sajgon przywitało mnie słoneczną pogodą i temperaturą pomiędzy 25 a 30 stopni Celsjusza. Niestety, pojawiający się od czasu do czasu smog utrudniał korzystanie z kąpieli słonecznych. Hotel, w którym się zatrzymałem znajdował się w dystrykcie pierwszym, najbogatszej, najnowocześniejszej dzielnicy Sajgonu. Muszę uprzedzić czytelników, że moje zapiski nie pretendują do roli mini przewodnika, bo dotyczą tylko tego miejsca na Ziemi.
 
Oczywiście kontrasty typowe dla Azji występują i tutaj – obok luksusowych sklepów znanych światowych marek, egzystują dziuple śmierdzące benzyną i olejem, w których naprawia się to, co jeszcze da się uruchomić. Obok luksusowych restauracji istnieje wiele małych i tanich jadłodajni, w których mięso grilluje się na zewnątrz. W ten sposób socjalizm koegzystuje z kapitalizmem i ma się całkiem dobrze. Ulice są zdominowane przez tysiące skuterów i motorów – podobno jest ich ponad 6 milionów. Można w miarę bezpiecznie się przez nie przedzierać, ale nie wolno się bać i wykonywać nieskoordynowanych ruchów.Muzyka ulicy znana mi z Bejrutu działa też tutaj. Taksówki są tanie, bardzo liczne, a kierowcy w miarę roztropni.
 
Masaże, które brałem w hotelu były tanie, ale na najwyższym poziomie, bardzo mocne – na granicy bólu. W użyciu były stopy, kolana i łokcie filigranowej masażystki. Wiem z doświadczenia, że ból jest ceną za znakomite samopoczucie po zabiegu. Liczne salony masażu na ulicy kuszą szeroką gamą usług. Obok masażu głowy czy stóp oferta obejmuje: „handjob”, „blowjob” i „bum-bum”. Panienki siedzące na zewnątrz serdecznie zapraszają. No cóż, mimo oficjalnego zakazu prostytucji, najstarszy zawód świata trzyma się mocno. Sajgon nigdy nie śpi – życie się toczy 24 godziny na dobę. Spać jednak kiedyś trzeba i pewnego ranka zachwycił mnie widok kilkunastu Wietnamczyków śpiących na ulicy, na swoich motocyklach.Chrapali, przewracali się z boku na bok, ale nie spadali – ekwilibryści. Bazar Ben Than bardzo mnie rozczarował. Tanie jedzenie, owoce i towar, który można spotkać w każdym polskim sklepie z pamiątkami. Po chwili zrozumiałem dlaczego –podświadomie porównywałem go z bazarami w Kairze i Damaszku.
 
Przeciętne zarobki w Sajgonie sięgają tysiąca złotych, czyli 6 – 7 milionów dongów, ale życie jest dużo tańsze niż w Polsce. Języki ulicy to istna wieża Babel, jednak w kontaktach z tubylcami liczy się głównie język migowy uzupełniony przez najprostsze słowa angielskie i wietnamskie. Zapachy ulicznego jedzenia, kawy i wszechobecnej marihuany atakują na każdym kroku. Rozbawiła mnie reklama jednej z knajpek – „tutaj podajemy prawdziwie fałszywe amerykańskie jedzenie”. Obecna w tej dzielnicy jest amerykańska sieć kawiarni Starbucks – lubię smak ich kawy. Choroba cywilizacyjna dotarła i tutaj – wszyscy klienci trzymają w rękach telefony i usilnie nad nimi pracują. Ja, z książką w ręce, wyglądałem w kawiarni, jak facet z innej planety. Jestem gorącym zwolennikiem dawania drobnych napiwków, tak często jak to jest możliwe. Buduje to atmosferę życzliwości i uśmiechu, a za jednego dolara, sycącą zupę może zjeść czteroosobowa rodzina.
 
Wybrałem się do ciekawej restauracji o nazwie „Noir”, która oferuje opcję „Dine in the dark” – czyli kolację w ciemności. Skąd wziął się ten niecodzienny pomysł? Ponad dwadzieścia lat temu niewidomy pastor Jorge Spielman zorganizował w swoim domu w Zurichu kolację dla grona przyjaciół. Oni, w geście solidarności z gospodarzem założyli opaski na oczy i tak narodziła się idea. Słyszałem o takiej restauracji w Paryżu „Le gout du noir”, w której gości obsługują kelnerzy wyposażeni w noktowizory. W Sajgonie, już pierwsza faza kolacji w ciemności była intrygująca. W „poczekalni” dostałem lampkę białego wina, przepaskę na oczy i kilka zadań do wykonania (puzzle). W ten sposób przygotowywano mnie do radzenia sobie bez zmysłu wzroku. Do zupełnie ciemnej sali wprowadzała mnie ślepa kelnerka.
 
Cała obsługa w tej części restauracji składała się z niewidomych. Sama kolacja nie miała sensu mimo tego, że jedzenie w ciemności okazało się łatwiejsze niż myślałem. Jemy oczami i brak zmysłu wzroku spowodował, że kolacja nie sprawiła mi przyjemności. Szarpały mną inne emocje, dzieliłem z grupą ludzi ślepych cząstkę ich świata i wszystkie związane z tym ograniczenia. Ubóstwo tej nowej dla mnie rzeczywistości i związana z nią samotność, bardzo mi się nie podobały. Uczucie ulgi po zakończeniu tej przygody było przytłaczające. Cieszyłem się, że znowu widzę i dostrzegałem więcej barw i szczegółów, niż przed kolacją. Zabawne – pewnie po to, abym wiedział, za co płacę – szef sali pokazał mi na tablecie danie, które jadłem. Pięknie przyozdobione, choć w tym przypadku była to sztuka dla sztuki.No cóż, nie doceniamy codziennych wrażeń, które możemy chłonąć dzięki temu, że nasze oczy są sprawne.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy