Reklama

Ludzie

“Pigmej” – legenda bieszczadzkich przewodników

Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 21.05.2015
19664_na-zdjecie-glowne
Share
Udostępnij
Przez całe zawodowe życie budował drogi i mosty. Najbardziej dumny jest z pierwszego, który zaczął budować nie mając jeszcze 18 lat. Ale jest przede wszystkim legendarną postacią rzeszowskiego PTTK. Co ciekawe, turystyczną pasję zaszczepiła w nim matka, z którą wędrował w okolicach podjarosławskich Laszek, skąd pochodzi.
 
Spotykamy się w siedzibie rzeszowskiego oddziału PTTK. Zygmuntowi „Pigmejowi” Solarskiemu w przyszłym roku stuknie „osiemdziesiątka”, ale sylwetką może imponować o wiele młodszym. Widać, że w swoim życiu przeszedł niejeden turystyczny szlak. Przychodzi na spotkanie w nieodłącznym, czerwonym polarze przewodnickim.
 
Jak zostałem „Pigmejem”
 
Skąd się wziął przydomek „Pigmej”? – O, to długa historia – śmieje się. Po czym wspomina, że chętnie chodził z kolegami do kina, głównie ze względu na Polską Kronikę Filmową. W jednej z takich Kronik pokazano dwa plemiona – Pigmejów i Buszmenów.
 
Któregoś roku był jednym z organizatorów zlotu gwiaździstego na rocznicę powstania Huty Stalowa Wola. – Z Rzeszowa wyjechało ponad 40 kajaków – opowiada. Jednak dyrektor jego przedsiębiorstwa, któremu wypadł wyjazd do ministerstwa, poprosił go, by w tym dniu załatwił jeszcze jakąś służbową sprawę w Leżajsku. – Miałem czekać na resztę przy promie w Krzeszowie. Czekałem, czekałem, mijały godziny, a tych „pieronów” nadal nie było – opowiada Solarski. 
 
Lipiec, upał niesamowity, on opalony, bo cały czas na wodzie. Zagadał kobiety, które wracały z krowami; przyniosły mu w dwojakach jedzenie. – Stałem na wysokim brzegu, słońce mnie oświetlało. Nagle zza zakrętu usłyszałem śpiew – wspomina. – Cały dzień biwakowali pod drzewami, gotowali, kąpali się, a po południu nadpłynęli połączoną „bandą” chyba z 80 kajaków. A ja stałem i – zadowolony, bo sobie dobrze podjadłem – zacząłem uderzać rękami  w wypięty brzuch, tak jak Pigmeje na tym filmie. Ktoś zawołał: „Pigmej!”. Nie zrozumiałem. Usłyszałem tylko niesamowity śmiech w kajakach. I tak zostałem Pigmejem.
 
Wojna pod dwiema okupacjami
 
Pradziadek Leon miał włości pod Stryjem (dzisiejsza Ukraina), ale ożenił się w Laszkach k. Jarosławia. Miał siedmioro dzieci, w tym pięciu synów. – Dwóch braci dziadka wyjechało później na tę „dziadowiznę”, dwóch za Wielką Wodę. Dziadek, podobnie jak dwie jego siostry, pozostał w Laszkach – opowiada Solarski, który urodził się tu we wrześniu 1936 r. 
 
Dzieciństwo Zygmunta przypadło na czas okupacji radzieckiej i niemieckiej. Laszki po 17 września 1939 r. dostały się pod Sowietów. Były dużą wsią  (1800 mieszkańców), siedzibą gminy. Władza radziecka zrobiła tu siedzibę rejonu (powiatu), zbudowano piętrowy budynek, gdzie mieściły się jego władze. – Przyjeżdżało obwoźne kino, pomiędzy drzewami rozwieszano dużą płachtę, na której wyświetlano filmy, jak to Armia Radziecka pięknie zwycięża – opowiada z sarkazmem „Pigmej”. – Choć dla dzieci to była atrakcja – zobaczyć kino. Młodzież też miała „radochę”, bo zbudowano klub, gdzie puszczano z patefonu płyty. 
 
Po wybuchu wojny radziecko-niemieckiej w 1941 r., do Laszek wkroczyli Niemcy. „Pigmej” przyznaje, że w odczuciu rodziców i dziadków nie był to szczególnie tragiczny okres. Niemiecki komendant sprowadził rodzinę i nie gnębił mieszkańców. – Gdy trzeba było oddać kontyngent, a ktoś miał ostatnią krowę, to mu darował – wspomina.
 
W Laszkach zdecydowana większość mieszkańców to byli Polacy, choć była też spora grupa Rusinów. Było sporo rodzin mieszanych, wyznawców obu obrządków katolickich. – Ludzie bardzo się szanowali, nikt z Polaków w czasie świat „ruskich” nie pojechał w pole i odwrotnie. Moja chrzestna matka była z rodziny mieszanej. Oni przychodzili do nas na Wigilię, my do nich też, tyle że 13 dni później – opowiada „Pigmej”. Przyznaje, że później to się zmieniło i że upowcy podchodzili pod wieś już w 1943 r. Ale w Laszkach była silna samoobrona, mieszkańcy pełnili dyżury. – Tragiczny okres zaczął się w dniu wejścia Armii Radzieckiej w lipcu 1944 r. – opowiada „Pigmej”. – Moja chrzestna matka przybiegła rano i wołała: „uciekajcie, kto może, do Jarosławia, bo Laszki są otoczone przez upowców”. Wici poszły od sąsiada do sąsiada, kto mógł, pakował dobytek na wozy, by uciekać 17 km do Jarosławia.
 
Rodzina Solarskiego zdecydowała się zostać, tym bardziej, że nie miała koni, które wcześniej musiała oddać wycofującym się Niemcom.  – Mama wyjęła z pieca chleb i dwa indyki, które upiekła, i powiedziała do mnie i do siostry: „dzieci, najedzcie się, bo jak nas będą mordować, żebyśmy nie byli głodni”. W południe wkroczył front radziecki. Zatrzymał się na dwa dni w Laszkach i wtedy było największe spustoszenie, bo były bombardowania – opowiada „Pigmej”. Uspokoiło się, ale na krótko. Organizowała się polska partyzantka, okoliczne miejscowości były obszarem działań UPA.
 
 
Pierwszy most ceni najbardziej
 
W 1950 r. Solarski zaczął naukę w Technikum Drogowo-Mostowym w Jarosławiu, w tym czasie jedynym tego typu w kraju. – Po jarosławskiej budowlance każdy absolwent był przygotowany do samodzielnego prowadzenia robót. Zwracano niesamowitą uwagę na praktykę, tym bardziej, że dyrektor i jego zastępca byli inspektorami nadzoru. Nie było podręczników, przedwojenne podręczniki były przepisywane na maszynie w 6 odbitkach – opowiada „Pigmej”. 
 
Jeszcze przed maturą we czterech mieli praktykę  na przebudowie krajowej „czwórki”, pomiędzy Bochnią a Wieliczką. Mieli wtedy po 16, 17 lat. Kiedy kierownik zachorował na wyrostek, musieli poprowadzić całą budowę. – To była najlepsza praktyka – śmieje się Solarski. – Uzyskałem uprawnienia budowlane ze specjalnością projektowania i nadzoru.
 
Na studia nie poszedł – na jego szkołę przypadły tylko cztery miejsca, które dostali syn wicedyrektora i trzech synów trójki klasowej. – Później tak się wciągnąłem w robotę, że już nie próbowałem – przyznaje.
 
Po technikum, jeszcze przed osiemnastymi urodzinami, dostał nakaz pracy do Buska-Zdroju. – Mój kierownik, Jan Józef Tarnowski, pochodzący z arystokratycznej rodziny, był dla mnie jak ojciec – wspomina. – Okazało się, że był po pierwszym roku jarosławskiego technikum, tyle że zaocznie. Przez 2,5 roku po raz drugi przerabiałem z nim program technikum. Robiliśmy pomiary, odbiory. Wybudowaliśmy dwa nieduże mosty. Projekt jednego, na rzece Czarna, był zbliżony do mojego projektu dyplomowego. Jestem z niego najbardziej zadowolony, bo to było moje pierwsze dzieło.
 
Po dwóch latach pracy w Busku trafił do szkoły oficerskiej w Legnicy. To był szczególny rok w polskiej historii – 1956. – Szkoła mieściła się w pięknych, dawnych koszarach armii Paulusa. Legnica była opanowana przez Armię Radziecką: z jednej strony jednostka lotnicza, z drugiej – kilka jednostek różnych formacji – opowiada.
 
Kiedy wybuchły wydarzenia w Poznaniu, komendant szkoły zwrócił się do wojska na placu apelowym: „Żołnierze, jesteśmy w trudnej sytuacji. Jesteśmy kroplą w morzu i nie wolno nam się dać sprowokować”. Do dziś „Pigmej” uważa, że w Poznaniu strzelało nie polskie wojsko, tylko „radzieccy” przebrani w polskie mundury.  
 
W 1958 r. wrócił do Rzeszowa. M.in. w Wydziale Gospodarki Komunalnej WRN sprawował nadzór nad drogami i komunikacją miejską w województwie. – Po reformie administracyjnej w 1975 r. nie było co robić, przeniosłem się więc do Miejskiego Przedsiębiorstw Dróg i Mostów – opowiada. Do emerytury robił to, co lubił najbardziej – budował drogi i mosty.
 
Rajdów nie sposób zliczyć
 
Pasję turystyczną „wyssał z piersi mamy”. – Nie miała możliwości, by wyjechać gdzieś dalej – opowiada „Pigmej”. –  Chodziliśmy więc w niedziele do kościoła na godz. 8, a później wybieraliśmy się na wycieczkę. Mówiliśmy w domu, że jedziemy odwiedzić ciocię, albo na grzyby, jagody, jabłka, po zioła czy pijawki. Wracaliśmy wieczorem. Tato był zadowolony, bo zawsze coś przywieźliśmy, ale nasz rzeczywisty cel był inny – chcieliśmy coś zobaczyć.
 
Kiedy już pracował w Busku, razem z kierownikiem objeżdżali na motocyklu Góry Świętokrzyskie.
 
Po przyjeździe do Rzeszowa zaczęło się od narciarskiego kursu organizatorów turystyki w Ustrzykach Górnych, które to kursy PTTK organizowało razem ze związkami zawodowymi. – Był luty 1964 r., było nas tam ponad 70 osób, w warunkach bardzo trudnych, w dawnym budynku Straży Granicznej (dziś Hotel Górski) wyciągnąłem ze swojego Koła PTTK ok. 20 osób. Zostałem nawet wybrany starostą kursu. Tam przeżyliśmy fajną przygodę, bo zasypało nas i przez 5 dni nie było łączności. Mówiła o nas nawet Wolna Europa – opowiada „Pigmej”.
 
Tak się zaczęła jego przygoda życia, która trwa do dziś. Aktywnie działał w PTTK; organizował wycieczki, rajdy i spływy. Ile? Nie jest w stanie już ich zliczyć. – Bieszczady, Beskid Niski schodziłem wszerz i wzdłuż – opowiada „Pigmej”. – Trafiłem na dobry okres, bo związki zawodowe miały dużo pieniędzy. 
 
Ważnym rozdziałem w działalności „Pigmeja” była współpraca z ks. Franciszkiem Rząsą, zapalonym turystą, który chodził z młodzieżą po Bieszczadach. W 1982 r., gdy w Polsce trwał stan wojenny, udało się zdobyć zezwolenie na wyjazd na Tarnicę. Podanie było poparte kilkoma pieczątkami, w tym nawet sekretarza POP. Pojechała spora grupa z „Pigmejem” i ks. Rząsą. Tam zrodził się pomysł zorganizowania dni skupienia dla turystów. Odbyły się rok później, w grudniu 1983 r., w Sośnicy, gdzie pracował ks. Rząsa. Kolejny pomysł to duży, 7,5-metrowy krzyż na Tarnicy – w miejsce dotychczasowego, o wiele mniejszego. Stanął w 1987 r., przed trzecią pielgrzymką Jana Pawła II do Polski. Chodziły wtedy słuchy, że papież być może przyjedzie w Bieszczady. Krzyż Jan Paweł II obejrzał ze śmigłowca dopiero 10 lat później, kiedy w czasie wizyty w Krośnie i Dukli zorganizowano przelot nad Bieszczadami.
 
 
Rajdy politycznie niepoprawne
 
Za politycznie niepoprawne treści podczas PTTK-owskich wyjazdów „Pigmej” był przesłuchiwany przez SB. Najbardziej oberwało mu się za zorganizowanie rajdu pod nazwą „Jamna” na Pogórzu Rożnowskim w 1982 r. Wtedy, na cmentarzu wojskowym w Dąbrach, udało się zebrać ponad 400 osób na mszy św. za dusze poległych tu żołnierzy AK. – Szliśmy z różnych stron w grupach 30-40 osobowych. Prowadziłem jedną z 13 takich grup. A tu „ciocia” Hania Leszczyńska, który przyjechała wcześniej, by przygotować miejsce, płacze: „Zygmunt, wzięli mnie na posterunek i przez dwie godziny maglowali, co będzie w niedzielę. Ja im nie chciałam powiedzieć, że będzie msza”. „To czemu im nie powiedziałaś?”. Na mszę  przyjechało samochodem dwóch panów w skórzanych kurtkach, postawili na murku cmentarza magnetofon szpulowy. Koncelebrze przewodniczył ks. Eugeniusz Dryniak z Rzeszowa. Gdy zobaczył tych „smutnych panów”, to wyłożył w kazaniu całą historię Polski, od Piasta Kołodzieja. Panowie nagrali kazanie i pojechali. Kiedy wróciliśmy z cmentarza, „ciocia” Leszczyńska powiedziała,  że nie możemy tu robić zakończenia, bo byli z bezpieki i zagrozili miejscowym, iż to będzie nielegalne zgromadzenie i jeżeli nas przyjmą, to będą odpowiadać sądownie. Na co ludzie zebrali się i powiedzieli, że nas przyjmą. Wieczorem przyszedł do mnie pan po cywilnemu i zostawił wezwanie na przesłuchanie na drugi dzień. Powiedziałem o tym znajomym, żeby – jeżeli by mnie przetrzymali – wiedzieli, gdzie jestem. Maglowali mnie tam na temat tej imprezy – opowiada „Pigmej”.
 
Na początku lat 80. XX w. część kadry i członków zinfiltrowanego przez komunistów harcerstwa przeszła do PTTK. – Dostaliśmy fantastyczny „zastrzyk” młodzieży i kadry instruktorów, którzy mogli robić to samo co wcześniej pod innym szyldem – podkreśla „Pigmej”. W ten sposób w 1984 r. został powołany do życia Klub Pol-Survival, w którym młody człowiek miał uczyć się, jak żyć z sobą, innymi i przyrodą w duchu wartości chrześcijańskich. Do pracy z młodzieżą „Pigmej” przywiązuje zresztą wielką wagę. – Narzekają na mnie, że ich gonię. ale pamiętają – śmieje się. I dodaje: – PTTK miał znakomitą bazę, ponad 6 tys. miejsc w górach. Można było prowadzić cichcem, z namiotami, wiele wypadów.
 
Fundament wiary i patriotyzmu
 
W styczniu br. „Pigmej” Solarski otrzymał tytuł „Zasłużony dla Miasta Rzeszowa”. Przedstawiając legendarnego przewodnika, Andrzej Dec, przewodniczący Rady Miasta, stwierdził: – Zygmunt Solarski czerpie z niewzruszanego fundamentu wiary i patriotyzmu.
 
– Podziwiając piękno krajobrazu nie mogę nie widzieć Siły, która to stworzyła. Ateiści nazywają ją Siłą Przyrody, wierzący – Bogiem. Jestem szczęśliwy, że mam wiarę, że bardzo dużo z niej czerpię. Przed każdą imprezą się modlę: „Panie Boże, ile możesz dopuścić, to dopuść na mnie, a broń ludzi, których mam w opiece” – tłumaczy swoje rozumienie wiary. A mówiąc o patriotyzmie, odwołuje się do hasła Bóg – Honor – Ojczyzna. – To hasło harcerskie, jeszcze przedwojenne – tłumaczy. – Jestem mu wierny i nie jestem w stanie go się wyzbyć.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy