Reklama

Ludzie

Kortezomania. Czy na wokalistę z Iwonicza spadnie “deszcz” Fryderyków

Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 22.03.2016
25838_Kopia-IMG_7669
Share
Udostępnij
„Perełka czystych emocji, kłuje i dotyka właśnie tam gdzie trzeba” – to wpis na kanale YouTube pod jedną z piosenek śpiewanych przez Korteza. „Czuję się zahipnotyzowana”, „Brak mi słów, wbiło mnie w podłogę” – to kolejne komentarze. „Boże, co się uryczałam” – przyznaje jedna z fanek, co akurat mnie nie dziwi, bo na własne oczy widziałem łzy na policzkach koleżanki, która miała tę „odwagę”, by posłuchać utworu Korteza „Dla mamy”.  Wrażliwość wokalisty ujmuje nie tylko kobiece serca; do łez przyznają się w komentarzach także mężczyźni.
 
Kortez to w rzeczywistości Łukasz Federkiewicz, rocznik 1989, „chłopak z sąsiedztwa”, a dokładnie pochodzący z Iwonicza. Otrzymał cztery nominacje do tegorocznej edycji Fryderyków – nagród polskiego przemysłu fonograficznego, w kategoriach: fonograficzny debiut roku, album roku pop („Bumerang”), utwór roku („Zostań”), teledysk roku („Zostań”). Kim jest człowiek, którego płytowy debiut był jednym z najbardziej oczekiwanych na polskim rynku muzycznym?
 
Świat bez śpiewania nie istnieje

Z domu rodzinnego wyniósł zamiłowanie do sztuki, choć żadne z rodziców nie ma artystycznego wykształcenia. – Mama chciała iść do szkoły plastycznej, niestety, było to dość kosztowne – wspomina Kortez. Była więc malarką-samoukiem, choć zarzuciła malowanie, gdy na świat zaczęły przychodzić dzieci – uznała, że one są ważniejsze. Ojciec w wojsku nauczył się  grać na gitarze. – Spędzał z nami każdy wolny wieczór, śpiewając kołysanki lub piosenki, które zapamiętał albo spisywał – opowiada wokalista. Dodaje, że swój dom rodzinny wspomina z wielkim sentymentem: nie było bogato, ale do dziś ma dobry kontakt z rodzicami i siostrami.
 
Rodzice posłali Łukasza do szkoły muzycznej w Krośnie. Tam zaczął grać na puzonie. – Ten puzon „wyszedł” trochę przez przypadek – opowiada. – Miałem grać na trąbce, ale nauczyciel stwierdził, że jestem wysoki, mam szerokie usta i długie ręce, więc będę się nadawał do puzonu.
 
Na początku ten instrument w ogóle mu nie „leżał”. – Nie podobało mi się, jak wygląda i jak brzmi – przyznaje Kortez. – Po paru latach „zakochałem” się w nim.
 
Na studiach w Instytucie Muzyki Uniwersytetu Rzeszowskiego dr Elżbieta Drążek-Barcik, prowadząca zajęcia z emisji głosu, odkryła, że Łukasz ma predyspozycje do śpiewania. – Zacząłem śpiewać, ale głosem operowym – wspomina Kortez. 
 
W tym czasie słuchał sporo psychodelicznego rocka. – Chciałem robić podobne rzeczy, coś tam kombinowałem z gitarą, ale w końcu ją rzuciłem, bo mi brzmieniowo nie odpowiadała – opowiada. Do gitary wrócił po kilku latach, pod wpływem muzyki Clarence’a Greenwooda. „Wpadł” na nią dzięki Konradowi, kumplowi od szkoły podstawowej, z którym – jak wspomina – „wyczajali nową muzykę w Internecie”. – Totalnie urzekła mnie forma tych piosenek: „sucha” melodia i „sucha” gitara, nic więcej. Zrobiło mi to totalny zamęt w głowie i zacząłem pisać piosenki na gitarę – wspomina. 
 
Zanim jednak zaczął realizować „muzyczny” plan dla swojego życia, ukończył studia, ożenił się, pracował jako nauczyciel rytmiki w przedszkolu. Kiedy jednak urodził mu się syn, ta praca okazała się niewystarczająca, by zapewnić rodzinie utrzymanie. Łukasz zrezygnował więc z przedszkola. Imał się różnych zajęć: pracował w lesie, na budowie, a nawet jako ochroniarz w Biedronce. – Taka praca jest ciężka, człowiek fizycznie się wykańcza, ale mimo to wspominam ten okres dość dobrze. Dał mi dużo wewnętrznej siły i nauczył mnie, że nigdy nie należy się poddawać – podkreśla.
 
Dziś Kortez utrzymuje się z muzyki, ale gdyby coś się w tej materii zmieniło, to – dzięki tamtemu doświadczeniu – nie będzie to dla niego koniec świata. Po prostu znajdzie inną pracę. Na moje pytanie, czy łatwo mu dziś wyobrazić sobie świat bez śpiewania, uśmiecha się: – Świat bez śpiewania nie istnieje. Bez względu na to, co robimy i gdzie pracujemy, śpiewać zawsze wolno. 
 
Już wówczas piosenki dosłownie sypały mu się jak z rękawa. Ale były to głównie utwory do szuflady, nie pokazywał ich nikomu. Jak tłumaczy, kiedy człowiek pracuje od rana do wieczora na utrzymanie rodziny, trudno mu realizować inne plany.
 
Prostota, która wzbudza emocje

„Muzyczny” plan zaczął realizować nieco przypadkiem. W grudniu 2013 r. – za namową siostry – zgłosił się na rzeszowskie eliminacje  do programu „Must Be The Music”. Nie powalił jurorów na kolana. Właściwie w kwestii oceny jego występu podzielili się: na „tak” byli Adam Sztaba i Elżbieta Zapendowska; Kora i Piotr Rogucki byli krytyczni. – Nie mam o to do nich pretensji, dla mnie te wszystkie programy to przede wszystkim jedna wielka zabawa – zapewnia Kortez.
 
Podczas tego przesłuchania miał jednak przysłowiowy łut szczęścia: Łukasza zauważył Paweł Jóźwicki, szef wytwórni i studia nagraniowego Jazzboy, człowiek-instytucja polskiej branży muzycznej, który – jak wspomina Kortez – był wtedy po raz pierwszy konsultantem muzycznym tego programu. Jóźwicki dostrzegł w młodym wokaliście wielki potencjał, spodobała mu się muzyczna szczerość Łukasza. Wybiegł za nim, trochę pogadali. Jóźwicki zaproponował, że pomoże mu nagrać jego piosenki w swoim studiu w Warszawie. Kortez być może krzyknąłby „wow!”, gdyby… wiedział, co to za gość go zaczepił. – Dopiero później zakumałem, kto to jest – przyznaje ze śmiechem wokalista.
 
W kwietniu 2014 r. Kortez podpisał kontrakt płytowy z Jazzboy Records. Przez ponad rok pracował nad debiutancką płytą. Rodziła się w ogniu często gorących dyskusji Korteza, Jóźwickiego, producenta Olka Świerkota  i autorki większości tekstów Agaty Trafalskiej. We wrześniu 2015 r. ukazała się jego debiutancka płyta „Bumerang”, poprzedzona EP-ką m.in. z utworem „Zostań”, który wspiął się na szczyty list przebojów, w tym tak ważnej, jak ta w radiowej Trójce.  No i… zaczęła się „kortezomania”.
 
Piosenki Korteza – o czym świadczą komentarze pod nimi na kanale YouTube – poruszyły głębokie pokłady wrażliwości, i to nie tylko kobiet. – Bardzo ekstra, że ludzie tak to odbierają. Chciałem zrobić coś tak prostego w melodii, żeby ta prostota wzbudzała emocje. Chyba mi się udało to, co założyłem – cieszy się wokalista.
 
Rzeczywiście, cechą jego piosenek jest prostota, ale w najlepszym znaczeniu tego słowa. Śpiewa, jakby szeptał ukochanej osobie najbardziej intymne wyznania. – Pokazywanie emocji przez krzyk zostawiam innym – podkreśla. Odbiór piosenek Korteza świadczy o tym, że ludzie tęsknią za takimi właśnie, czystymi, szlachetnymi emocjami.
 
Wielu dziennikarzy i krytyków w ostatnich miesiącach zastanawiało się, na czym polega fenomen Korteza. I doszli do wniosku, że m.in. na tym, iż – w czasach, kiedy muzykę sprzedają tanie chwyty i sprytnie wykreowana fikcja – on się nie mizdrzy, nie zabiega o  niczyje względy. Ani publiczności, ani muzycznej branży. Inna odpowiedź: Kortez jest człowiekiem szczerym. Takim, któremu wierzy się od początku do końca.
 
– Jaki jest sens mizdrzyć się i udawać kogoś, kim się nie jest? To słabe – tłumaczy Łukasz. I dodaje: – To, co mam w środku, co myślę w danej chwili, co czuję i co mam w sercu, przelewam na papier, siadam w studiu, grzebię i robię muzę. Chodzi o szczerość, o to, żeby to było prawdziwe, żebym ja sam był z tego zadowolony i pomyślał: kurczę, to jest właśnie to, co chciałem z siebie wyrzucić. Kiedyś, wyrzucając z siebie problemy w formie piosenek, w ogóle nie zastanawiałem się nad tym, czy ktoś to w ogóle będzie chciał słuchać. To było po to, żeby mieć chwilę oczyszczenia.
 
Kortez od początku swojej kariery musi zmagać się z siłą stereotypu, że człowiek, który wygląda jak hip-hopowiec, ziomal z blokowiska, nie może pisać piosenek, które wyciskają łzy. Łukasz nazywa takie postawy głupim, stereotypowym myśleniem. – Zawsze chciałem przełamywać stereotypy i myślenie ludzi, bo to głupio, że ktoś obcy nie ma do człowieka szacunku tylko dlatego, iż wygląda jak wygląda. On go już sklasyfikował: pewnie wyszedł z więzienia i zaraz mi coś ukradnie – tłumaczy. I dodaje: – Jestem do tego przyzwyczajony i mam to gdzieś. Nie zawsze ktoś w środku jest taki, na jakiego wygląda. Czasem lubię założyć koszulę, czasem bluzę z kapturem, dzisiaj np. jestem w dresach i czuję się w nich dobrze.
 
Nie „zwariował” od popularności

Kortez jest człowiekiem pokornym. Artystyczna pokora nakazała mu nagrać tyle wersji piosenki „Zostań”, aż zarejestrował tę właściwą, która trafiła na płytę. Albo nie dyskutować, gdy zaproponowano mu w wytwórni, by zaśpiewał nie swoje teksty, mimo iż uprawia rodzaj piosenki autorskiej, wręcz intymnej, a teksty potrafi napisać sobie sam. – Uważam, że to, iż mogę sobie sam napisać tekst czy muzykę, nie oznacza, że jestem najlepszy – zaznacza skromnie. I dodaje: – Im więcej ludzi coś tworzy, tym to jest lepsze. Tylko żeby zrobić coś fajnego, trzeba znaleźć takich ludzi, którzy myślą podobnie i mają w sercu to samo.
 
Nie „zwariował” od popularności. Na cztery nominacje do Fryderyków reaguje spokojnie. – Bardzo się ucieszyłem, kiedy się o nich dowiedziałem, ale to nie jest tak, że od razu skaczę pod sufit i nic innego się nie liczy. Dalej tworzę muzykę, uczę się produkcji, tego, jak nagrywać. To jest moja pasja, którą chcę realizować – podkreśla. Czy spadnie na niego „deszcz” Fryderyków, dowiemy się już 20 kwietnia.
 
A jakie ma plany na ten rok? Oczywiście, nadal koncerty (a koncertuje sporo), ale także wydanie drugiej płyty, nad którą obecnie pracuje. – Tak naprawdę, co innego robić? – pyta skromnie. – Cieszyć się i pławić w szczęściu, i w tym, że mi się w końcu coś w życiu udało? Bez sensu. Mam sporo piosenek, a po co mają one leżeć w szufladzie?
 
Jest więc szansa, że kolejne przeboje będą wzruszać słuchaczy do łez. I będą oni do tych piosenek wciąż powracać. Jak bumerang z tytułu debiutanckiej płyty Korteza.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy