Reklama

Ludzie

Prof. Andrzej Urbanik – lekarz, który zaraził się wirusem podróży

Katarzyna Grzebyk
Dodano: 16.07.2018
40158_GL
Share
Udostępnij

Zwiedził 110 krajów świata, niektóre kilkakrotnie. Tylko do Nepalu wracał osiem razy. Dwa razy objechał świat dookoła, mając w kieszeni przysłowiowe grosze. W jedną z podróży wziął odżywki dla chorych na nowotwory, by pozwoliły mu przetrwać, gdy prowiant okaże się niewystarczający. – Były okropne, ale przydały się – śmieje się prof. dr hab. n. med. Andrzej Urbanik, pomysłodawca OSOTT-u, Ogólnopolskich Spotkań Obieżyświatów, Trampów i Turystów. Twierdzi, że podróże nie są zarezerwowane dla bogatych. On – z tytułem profesora, ogromnym dorobkiem naukowym i zasługami dla rozwoju polskiej radiologii – od eleganckich klimatyzowanych wnętrz i podróży „all inclusive” nadal woli noclegi w surowych warunkach, a na plecach lubi czuć lepki pot i wilgoć miejsca, które dane jest mu zobaczyć.

Prof. Andrzej Urbanik, urodził się we Wrocławiu, gdzie po II wojnie światowej musieli przenieść się jego rodzice. Potem, zgodnie z nakazem pracy, udali się do miejscowości Dwikozy pod Sandomierzem, a gdy nakazy przestały obowiązywać, wrócili w rodzinne strony (tato profesora pochodził z Brzeżanki, mama z Godowej w powiecie strzyżowskim; oboje przyjaźnili się ze znanym biochemikiem prof. Franciszkiem Chrapkiewiczem) i zamieszkali w centrum Rzeszowa.

– Miałem przygodowe dzieciństwo – wspomina prof. Urbanik. – Wychowała mnie nie tyle ulica, co stary cmentarz, który był świetnym miejscem do zabawy w podchody. Z kolegami eksplorowaliśmy rzeszowskie podziemia, do których był łatwy dostęp, biegaliśmy po dachach bawiąc się w policjantów. Rzeszów był – co tu dużo mówić – dziurą. Kiedy jechałem rowerem, musiałem bardzo uważać, żeby go nie uszkodzić. Miasto miało jednak swój klimat.

Z sentymentem wspomina czasy ministrantury w kościele Bernardynów oraz magię rzeszowskich bibliotek, z szufladami zapełnionymi katalogami książek. Tak jak większość rówieśników, „szpanował” spacerując wieczorami po Paniadze i zaczepiając dziewczyny.  Prawdziwe „męską” przygodą był zajęcia w szkółce lekkoatletycznej CWKS Resowia – trzy razy w tygodniu, nawet po kilkanaście kilometrów treningu.

Z Rzeszowa „wygoniły” go studia, a potem praca, ale nadal lubi tu wracać. Do rodziny, na zajęcia ze studentami elektroradiologii Uniwersytetu Rzeszowskiego, a w listopadzie obowiązkowo na OSOTT – Ogólnopolskie Spotkania Obieżyświatów Trampów i Turystów, które kilka lat temu przeniósł do Rzeszowa. Obieżyświatom na początku nie bardzo się podobały te przenosiny na przysłowiowy koniec świata, dlatego teraz z satysfakcją słucha ich zachwytów nad swoim rodzinnym miastem. Rzeszów, jego zdaniem, jest piękny, a podróżnicy, którzy niejedno już na świecie widzieli, komplementują rzeszowski Rynek i czystość panującą w mieście.

 Z miłości do podróży i żeglarstwa wybrał… medycynę

Profesor nie ma wątpliwości, że jego pasje życiowe ukształtowały „Przypadki Robinsona Cruzoe” Daniela Defoe. – Ta książka ustawiła mi życie. Przeczytałem ją wiele razy i postanowiłem, że będę podróżować. Podobne znaczenia miała dla mnie „Wyspa skarbów” R. Stevensona – przyznaje.

Żeby ziścić marzenia o podróżach, zaplanował, że zostanie oficerem marynarki handlowej. I pewnie osiągnąłby cel, gdyby nie wada wzroku, która pozbawiła go złudzeń o karierze marynarza. Z miłości do podróży i żeglarstwa – był uczestnikiem popularnego programu telewizyjnego „Latający Holender” – postawił na… medycynę, bo lekarze, po odbyciu specjalnego kursu, mogli pracować na statkach. Jednak zamiast interny, po której najłatwiej było zrobić kurs lekarza okrętowego, wybrał radiologię, specjalizację, która nie cieszyła się wtedy poważaniem. – Gdy na statkach pojawiła się łączność satelitarna, lekarze przestali być potrzebni. Życie spłatało figla, ale radiologia stała się moim hobby. Kiedy zaczynałem tę specjalizację, niewiele się w niej działo. Gdy skończyłem ją, niedługo potem w Polsce pojawiła się tomografia komputerowa, a wraz z nią rozkwit radiologii – opowiada prof. Andrzej Urbanik.

Kiedy Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego postanowiło rozwijać radiologię zabiegową, do szkolenia się w tej dziedzinie oddelegowano młodego lekarza Andrzeja Urbanika. Wylądował w Lublinie. Na przełomie lat 80. i 90. pracował w Instytucie Radiologii Akademii Medycznej w Gdańsku, gdzie powędrował za swoim pierwszym szefem, prof. Billewiczem. Do Katedry Radiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego i Zakładu Diagnostyki Obrazowej Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie wrócił w 1992 roku, a od 1998 jest kierownikiem obu tych instytucji. Praca daje mu mnóstwo satysfakcji i stawia wyzwania także inne niż standardowe badania pacjentów: razem ze współpracownikami wykonywał m.in. badania w tomografii komputerowej mumii egipskich, badania szczątków generała Władysława Sikorskiego, a przed laty jako pierwsi w Polsce wykonywali tomografię zwłok, co dziś już jest standardem. Niedawno badali zachowanie mózgów himalaistów.

Od kilku lat współpracuje z Wydziałem Medycznym Uniwersytetu Rzeszowskiego, na którym stworzył unikatowe w Polsce i Europie zaplecze dydaktyczne – pracownie radiologiczne z działającymi w rzeczywistości aparatami rtg, sale komputerowe czy sale dydaktyczne z transmisją obrazów z badań diagnostycznych. W ramach hobby, kolekcjonuje stare aparaty rentgenowskie, z której to unikatowej kolekcji mogłoby powstać interesujące muzeum radiologii z centrum dydaktycznym – takie radiologiczne Centrum Kopernik. Pomysłem zorganizowania takiego muzeum próbuje zarazić Rzeszów. Na razie bezskutecznie. Szkoda, ponieważ, jego zdaniem, takiej drugiej kolekcji w Europie nie ma i mogła by to być świetna reklama dla miasta. Póki co, takie mini-muzem funkcjonuje na Uniwersytecie Rzeszowskim i bardzo podoba się gościom z zagranicy. Równie efektownie prezentuje się ponad stuletnia apteka, którą także sprowadził na Uniwersytet.

Zamiast doktoratu, podróż dookoła świata

Podróżować zaczął w czasach, które wyjątkowo temu nie sprzyjały. Podczas gdy w drugiej połowie XX wieku na świecie nastąpił rozkwit globtroterstwa, czyli podróżowania na własną rękę, bez pomocy biur podróży, z socjalistycznej Polski niełatwo było się wydostać. Barierą były finanse – Polacy zarabiali po kilkanaście dolarów miesięcznie, a otrzymanie paszportu nie było proste. Ci, którym marzyły się podróże, musieli być zdeterminowani. Andrzejowi Urbanikowi determinacji nigdy nie brakowało – w dużej mierze za sprawą Robinsona Cruzoe, idola z dzieciństwa, ale rozwijająca się kariera lekarska nie ułatwiała dalekich wypraw.

Jego pierwszą podróżą był wyjazd koleją do Bułgarii i Rumunii, w towarzystwie ojca. Na początku studiów poleciał wraz z bratem do Stanów Zjednoczonych na zaproszenie dziadka. Potem zwiedził kawał Europy, a na zakończenie studiów zorganizował wielką wyprawę ciężarówką na Bliski Wschód. W podróż wyjechało 12 osób, bez wiedzy, doświadczenia i wsparcia. Ta na wskroś egzotyczna wyprawa zaowocowała chęcią organizowania kolejnych.

Prof. Andrzej Urbanik  Fot. Tadeusz Poźniak

– Wymyśliłem sobie roczną podróż dookoła świata w czasie, kiedy powinienem robić doktorat. Ten doktorat opóźniał się, bo byłem zajęty pisaniem przewodnika globtroterskiego po Azji. Był to pierwszy taki polski przewodnik  – wspomina prof. Urbanik. – Władze uczelni były łaskawe, bo udzieliły mi bezpłatnego urlopu. Nie na rok, tak jak wnioskowałem, tylko na pół, ale podróż udało się zrealizować. Miałem dobrych szefów, a życie nie toczyło się tak szybko jak dziś, więc na taką podróż mogłem sobie pozwolić. Poza tym nigdy nie planowałem, że zostanę profesorem. Rozwój mojej pracy zawodowej, pisanie kolejnych publikacji naukowych nie wiązały się z takim tempem, jakie panuje dziś.

Choć otrzymał zgodę władz uczelni, problemem okazało się wydanie paszportu. W PRL-u nie chciano uwierzyć, że jedzie zwiedzać świat, bo skoro pół roku, to na pewno jest to wyjazd zarobkowy. Profesor twierdzi, że najtrudniejsze w jego wczesnych podróżach było otrzymanie paszportu i załatwienie wiz. Wyjazd za granicę był jak skok na głęboką wodę. Po prawie niemożliwym przeskoczeniu spraw urzędowych człowiek musiał za granicą radzić sobie sam, ale wychodziło mu to całkiem nieźle.

Podróż to sztuka przeżycia w trudnych warunkach

Podróżowanie w tamtych latach było sztuką przeżycia. Wybierać się w podróż dookoła świata z pensją wynoszącą kilkanaście dolarów miesięcznie? Teoretycznie niemożliwe, bo na niektórych wydatkach, jak transport, nie można było zaoszczędzić. – Podróżowałem najgorszymi środkami lokomocji, co było o tyle fajne, że jechałem nie z innymi turystami, ale z miejscowymi, prostymi, zwykłymi ludźmi. Przygód miałem wiele. Autobusom odpadały koła, wypadały drzwi. Czasem spałem w takich warunkach, że dziś bałbym się tam wejść – śmieje się. – W podróż często zabierałem rzeczy, które mogłem sprzedać za granicą i mieć z tego pieniądze na zakup czegoś, co można było potem z zyskiem sprzedać w Polsce, aby zarobić na kolejną podróż.

Dużą pomocą w globtroterstwie było zaświadczenie z prośbą o pomoc w udzieleniu noclegu wydane podróżnikowi przez stryja, który był proboszczem. Ta przepustka otwierała mu drzwi do niemal wszystkich plebanii, do jakich zapukał. Pomocy odmówiono mu jedynie w klasztorze w Pakistanie. Z kolei ksiądz w jednej z parafii w Nowej Zelandii był dość podejrzliwy i poprosił, aby powiedział modlitwę „Ojcze nasz”. Kiedy Polak recytował modlitwę, ksiądz sprawdzał jej poprawność w książce zawierającej tłumaczenia „Ojcze nasz”. Gdy zorientował się, że Andrzej zauważył to sprawdzanie, przeprosił i zawstydzony zaoferował dodatkową pomoc.

Żeby nieco zaoszczędzić na wydatkach na jedzenie, prowiant zwykle zabierał ze sobą w plecaku, który czasami ważył nawet i 30 kilogramów. Aby zbytnio nie wyniszczyć organizmu długotrwałą podróżą i skromnymi posiłkami, bywało, że brał specjalne odżywki, jakimi karmiono osoby z chorobami nowotworowymi. – Były okropne, wstrętne, ale pozwalały się posilić – dodaje.

Zdaniem szefa Katedry Radiologii Collegium Medicum UJ, dziś o wiele łatwiej jest zaplanować podróż. Co więcej, można ją dokładnie prześledzić wcześniej, korzystając z map i aplikacji, ale profesor z sentymentem wspomina świat, który zobaczył kilkadziesiąt lat temu, a który minął bezpowrotnie. Jednym z takich krajów były Chiny, odwiedzone przez niego w czasach, gdy nie dawano wiz. Wyjechał dzięki… zjazdowi esperanto.

– Zbierałem bezcenne wówczas informacje, które częściowo ukazały się w przewodniku Lonely Planet, częściowo w innym wydawnictwie. Chiny zwiedzałem z dwiema koleżankami. Obecność białych ludzi budziła w niektórych miejscach sensację. Sensacją było np. moje owłosienie i biusty koleżanek, bo w dawnych Chinach dziewczęta i kobiety były bandażowane na klatce piersiowej. Nie mogłem też wszystkiego fotografować, bo urzędnicy bezpieki pilnowali, aby fotografować na przykład blokowiska, a nie burłaków na Żółtej Rzece. Potem w Chinach byłem jeszcze dwa razy, ale to był już zupełnie inny kraj.

Wyprawy bez przewodników miały swój urok

Bolączką dla obieżyświatów był brak przewodników, brak spotkań, na których można by porozmawiać o podróżach. Podróżnicy wiedzę o miejscach wypraw czerpali głównie z encyklopedii, ale czym jest encyklopedia w porównaniu z praktycznymi wskazówkami z przewodnika? Pierwszą taką publikację z serii Lonely Planet zobaczył u turystów w Tajlandii, w 1983 roku. Przewodnik kosztował 30 dolarów! Cena zaporowa jak dla polskiego podróżnika. – Za 30 dolarów to objechałem kawał świata – wspomina. – Kiedy podróżnicy opuszczając hotel wyrzucili przewodnik do kosza, wziąłem go, przeczytałem i … wiedziałem, że muszę napisać podobny dla rodzimych globtroterów.

W 1985 r. wydał pierwszy polski przewodnik globtroterski pt. „Przewodnik trampingowy – Birma, Tajlandia, Malezja, Singapur, Indonezja”. W cenie regularnej kosztował 600 zł, ale nakład został szybko wyczerpany, dlatego handel kwitł na czarnym rynku, gdzie cena dochodziła do 12 tys. zł. – W jedną z ostatnich podróży do Chin wziąłem ze sobą mój przewodnik. Okazało się, że jest dość aktualny, bo wiele miejsc mieści się nadal pod dawnymi adresami – przyznaje.

W 1985 roku Andrzej Urbanik wpadł na pomysł zorganizowania ogólnopolskiego spotkania globtroterów o otwartej formule, dla wszystkich podróżujących – środowiska studenckiego, dla trampów indywidualnych oraz grup. Pierwszy OSOTT odbył się w listopadzie 1985 roku w Harbutowicach pod Krakowem. Wzięło w nim udział 50 trampingowców z całej Polski, którzy postanowili spotykać się co roku i słowa dotrzymali.

– Spotykamy się od 34 lat w różnych miejscach w Polsce. Najczęściej gościliśmy w Szczyrku, a kilka lat temu przenieśliśmy się do Rzeszowa, gdzie zaprosił nas prof. Aleksander Bobko – mówi prof. Urbanik. – OSOTT ma otwartą formułę, stawiamy na rozmowy pomiędzy uczestnikami. Każdy może porozmawiać z każdym. Nie ma podziału na gwiazdy i słuchaczy. „Odpryskiem” imprezy są OSOTT-owe małżeństwa oraz dzieci. Bardzo się cieszę, że co roku, w listopadzie, Rzeszów staje się globtroterską stolicą Polski. Mam nadzieję, że miasto to wykorzysta w budowie swojego wizerunku jako miasta otwartego na świat.

Czy świat może zaskoczyć wytrawnego podróżnika?

Andrzej Urbanik jest w podróży od kilkudziesięciu lat. W tym czasie jedne kraje znikały z mapy, inne powstawały, miasta rozwijały się, pojawiały się nowe udogodnienia komunikacyjne. To, co pozostało niezmienne, to bakcyl podróżowania, który dotyka rzesze ludzi. Dziś dostępność do informacji o adresach, zwyczajach, cenach biletów, posiłkach w restauracji jest na wyciągnięcie ręki, co ułatwia turystykę, ale…

– To trochę zabija ideę podróżowania – przyznaje. – Internet w pewnym stopniu zamordował odkrywanie świata, bo umożliwia oglądanie nawet trudno dostępnych miejsc. Choć z drugiej strony, każdy odkrywa świat dla siebie. W XIX wieku ludzie podróżowali statkami parowymi i z tej perspektywy oglądali świat. W starożytności też podróżowano. Każde pokolenie robi to inaczej, ale nie można porównywać odkrywania świata przez Internet z tym, co jest na miejscu. Dopiero na miejscu można poczuć zapach i smak. Zjeść coś na ulicy albo w eleganckiej restauracji, przy czym to pierwsze doświadczenie jest o wiele ciekawsze; poczuć lepki pot na sobie. To trzeba samemu przeżyć, oglądanie w Internecie tego nie daje.

Po kilkudziesięciu latach spędzonych w podróży, przyznaje, że coraz rzadziej zachwycają go nowe krajobrazy, a świat staje się globalną wioską i coraz mniej zaskakuje. Podobno to częsta „przypadłość” osób, które dużo podróżują, bo z czasem zaczynają porównywać swoje obecne wrażenia i wyprawy z tym sprzed lat, kiedy świat był zupełnie inny.

– Byłem na Galapagos. Jest pięknie, plaże piękne, ale jakby podobne już gdzieś widziałem. Nie było już tego „wow!”. Kiedy po raz pierwszy jechałem na Bliski Wschód, to była egzotyka! Nie wiedziałem, co tam jest, a niespodzianki czaiły się jedna za drugą. Dziś świat bardzo się zmienił i nawet w sklepie w Papui Nowej Gwinei można kupić polskie ogórki, a w wiosce w Namibii zrobić zakupy w supermarkecie Spar  – mówi prof. Andrzej Urbanik.

Najbliższe plany podróżnicze? – Jeszcze się wykluwają. O podróżach wolę mówić, dopiero gdy z nich wracam – dodaje. – Mimo, że zwiedziłem wiele krajów świata, są jeszcze miejsca, które chciałbym zobaczyć. Nadal źle się czuję w eleganckich hotelach, a zamiast klimatyzacji wolę otworzyć okno i chłonąć ulicę. A po powrocie, gdy wpadam do Rzeszowa, obowiązkowo spaceruję nad Wisłokiem, rzeką dzieciństwa, tak jak śpiewał Tadeusz Nalepa.

Prof. dr hab. med. Andrzej Urbanik, absolwent III LO w Rzeszowie i Akademii Medycznej w Krakowie; kierownik Katedry Radiologii Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego; prezes Polskiego Lekarskiego Towarzystwa Radiologicznego, pomysłodawca OSOTT-u, Ogólnopolskich Spotkań Obieżyświatów, Trampów i Turystów; autor pierwszych polskich przewodników dla globtroterów

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy