Reklama

Ludzie

Od karabeli do katany. Płatnerz z Łańcuta

Z Krzysztofem Panasem, płatnerzem z Łańcuta, rozmawia Antoni Adamski
Dodano: 26.07.2020
40235_gl
Share
Udostępnij

Antoni Adamski: W jaki sposób w XX wieku został Pan płatnerzem?

W piątej klasie szkoły podstawowej zacząłem zbierać szable. Od dziecka czytałem powieści Henryka Sienkiewicza i niesłusznie dziś zapomnianego Karola Bunscha, które kształtowały moją wyobraźnię, przenosząc ją w epokę świetności Rzeczpospolitej Dwojga Narodów. Byłem też pod wpływem wspomnień ojca, którego rodzina wywodzi się z Kresów – z Kamionki Strumiłowskiej. Po wojnie zamieszkaliśmy w Łańcucie, na terenie dawnej Galicji, gdzie szablę nosili nie tylko wojskowi. Była ozdobą munduru urzędniczego, mundurów pocztowca, strażaka…

Koledzy nie śmiali się z Pana?

Jeżeli inni zbierali znaczki, naklejki na pudełka od zapałek, figurki żołnierzyków – dlaczego ja nie mogłem gromadzić broni białej? Poza tym kolekcjonowałem numizmaty. Zebrałem ich ze 180 sztuk. Wszystkie poszły na wymianę za broń białą. Ponieważ w rodzinie było nas sześcioro, własne pieniądze musiałem zdobywać zbierając makulaturę, butelki, złom. Pozyskane przeze mnie szable były zardzewiałe. Nauczyłem się, jak je czyścić i konserwować. Pod koniec podstawówki chciałem zostać płatnerzem. Zadzwoniłem do Wytwórni Filmowej w Łodzi. Tam skierowali mnie do liceum plastycznego ze specjalnością z metaloplastyki. Najbliższe znajdowało się w Sędziszowie Małopolskim. Na pierwszych zajęciach tematem było wykonanie popielniczki. Ja zrobiłem gladius – krótki miecz legionisty rzymskiego. Profesor obejrzał go, zaprowadził do sąsiedniej sali, gdzie stała gilotyna do metalu i kazał pociąć miecz na kawałki. „Masz zrobić popielniczkę” – przypomniał. Odpowiedziałem, że w takim razie na pracę dyplomową zrobię szablę. „Zaproponujesz to, co ci się podoba” – odpowiedział.

Fot. Tadeusz Poźniak

Czy wykonanie szabli było wówczas w programie nauki?

Nie, skądże. Robiliśmy kinkiety, kraty i  przybory kominkowe, patery. Wykonując te przedmioty uczyłem się technik, które w przyszłości okazały się niezbędne do wykonania szabli. Mieliśmy znakomitych wykładowców, takich jak: Kazimierz Mierczyński, Marian Konopacki, Karol Rodak. Ten ostatni był mistrzem kowalskim z dziada-pradziada. Jako ostatni przekazywał nam tajemnice ginącego rzemiosła.

W końcu zrobił Pan szablę?

To nie było takie proste. Najpierw musiałem narysować projekt. Jeździłem do Muzeum Czartoryskich w Krakowie, oglądałem również egzemplarze z innych kolekcji, także prywatnych. W Łańcucie jest w Muzeum-Zamku piękna karabela z datą na rękojeści: 1661.

Jaką szablę Pan skopiował?

Niczego nie kopiowałem. Już wtedy czułem się płatnerzem i wykonałem własny wyrób rodem z XVII stulecia – prawdziwą karabelę. Na egzaminie pojawił się problem: z czego mnie odpytywać? Przez godzinę mówiłem o szabli polskiej. Nikt mi nie przerywał. Po latach chciałem tę szablę wykupić ze zbiorów szkoły. Niestety, zginęła w czasie przeprowadzki liceum plastycznego do Rzeszowa. Po maturze studiowałem na Wydziale Konserwacji Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie. Pracowałem później przy konserwacji mebli w Muzeum-Zamku w Łańcucie. Przy odnawianiu stołu wykonanego przez Boulle'a  (XVIII w.), zdobionego metalową intarsją z pozłacanego mosiądzu, pracowałem ponad rok. Oprócz tego wykonywałem metaloplastykę do kościołów. Dostęp do informacji był w epoce socjalizmu właściwie żaden. Za zdobytą z trudem angielską książkę o historii szabli zapłaciłem półroczną pensję (w latach 80. wynosiła ona równowartość 20 dolarów miesięcznie). Na zainstalowanie telefonu czekałem 13 lat.

Fot. Tadeusz Poźniak

Jak świat dowiedział się, iż robi Pan szable?

Poprzez audycję w Telewizji Rzeszów, która została później pokazana w TV Polonia. Oglądali ją Polacy na wszystkich kontynentach. Wtedy pojawiły się pierwsze zamówienia zagraniczne. Było z nimi wiele kłopotu, gdyż nie wiadomo było, jak przekazywać płatności. Za nóż myśliwski, który wykonałem dla kolekcjonera z Nowego Jorku, otrzymałem zapłatę w niedostępnych w Polsce materiałach. Do nich nadprogramowo dołączył on pudło z egzotycznymi gatunkami drewna na rękojeści do szabel. Na Alaskę wywędrowała szabla w srebrnej pochwie ze srebrną rękojeścią sadzoną (ozdobioną) turkusami i granatami.

Nie szkoda było takiej szabli wysyłać na Alaskę?

Klient nasz pan. Satysfakcję przynosi mi fakt, iż zawsze wykonuję broń białą według własnego projektu. Z dwoma tylko wyjątkami. W jednym polski zleceniodawca sam zaprojektował ozdoby. Gdy przekazałem mu szablę, poczułem, iż nie jest zadowolony. Zobaczył sam, że te zdobienia nie pasują do całości. Poprosił, aby je usunąć. Okazało się to niemożliwe, gdyż trzeba byłoby rozmontować i gruntownie zmienić konstrukcję całości. Szabla pozostała zatem z nieszczęsnymi dodatkami.

Kłopoty sprawiają również fachowe opisy dawnej broni. Przeczytałem o karabeli, której rękojeść wykonana jest ze skóry białego jaszczura. Skąd ją zdobyć? Poprosiłem znajomego marynarza, by mi ją przywiózł. Jednak to nie był właściwy materiał. Instytut Morski w Gdyni zidentyfikował w końcu oryginalny materiał jako skórę płaszczki (raji). Ma ona biały kolor, a na jej powierzchni widnieją porowate gruzełki. Pomagają one lepiej utrzymać rękojeść szabli w dłoni. Po długich poszukiwaniach zdobyłem skórę tej ryby i odtąd stosuję ją w wielu moich wyrobach. 

Fot. Tadeusz Poźniak

Jest Pan specjalistą od stali damasceńskiej. Jak się ją wykonuje?

Poznaniu tej techniki poświęciłem dwadzieścia lat. Nazwa pochodzi od miasta Damaszek w Syrii. Technika znana przed naszą erą w Indiach, rozpowszechniona w średniowieczu w krajach muzułmańskich, trafiła do Europy w czasie wypraw krzyżowych.  Dziś jest odtwarzana przez specjalistów – metalurgów oraz przez producentów białej broni. Istotą stali damasceńskiej – zwanej po staropolsku „dziwer” – jest zgrzewanie bardzo twardej stali z miękkim żelazem. Żaden z tych metali osobno nie nadaje się do wyrobu broni: stal jest za twarda i jednocześnie za krucha, zaś żelazo – zbyt miękkie. Zgrzane razem metale tworzą na klindze charakterystyczny marmurkowy wzór.  Cały proces technologiczny: od hutnictwa, czyli produkcji „demeszki” (termin staropolski określający stal damasceńską), po końcową obróbkę jubilerską, prowadzę sam. Bywa tak, iż na wykonanie szabli poświęcam miesiąc, zaś na inkrustowaną srebrem rękojeść – dwa i pół miesiąca. Oto szabla husarska z bogato zdobionym kabłąkiem chroniącym rękę oraz z dekorowaną rękojeścią.

Czym się różni szabla husarska od karabeli?

Szabla husarska była bronią jazdy, karabela – piechoty. Z czasem ta druga przeobraziła się w ozdobę paradnego stroju kontuszowego. Bogato dekorowana, ozdobiona szlachetnymi kamieniami, coraz rzadziej służyła do walki. Świadczyć miała o pozycji i bogactwie jej właściciela, w myśl przysłowia „zastaw się, a postaw się”. Szabla husarska z kabłąkiem ochraniającym rękę doskonale nadawała się do fechtunku. Była ciężka, ważyła nieco mniej niż kilogram. Karabela – szabla bojowa piechoty, miała rękojeść o zakończeniu w kształcie głowy orła. Znacznie lżejsza, niejednokrotnie służyła w gorących sejmikowych sporach, gdy rzeczowych argumentów zabrakło. Karabela pochodząca z Persji przyszła do nas przez Turcję.  Z czasem była produkowana w kraju w manufakturach zwanych szablarniami. Istniała taka w Kańczudze. Inną, w Staszowie kierował najwybitniejszy malarz I połowy XIX stulecia, Piotr Michałowski.

Nazwa karabela pochodzi zapewne z Bliskiego Wschodu?

Nikt nie wie, jaka jest geneza tej nazwy, choć pierwsza wzmianka o karabeli pochodzi z XV wieku.

Fot. Tadeusz Poźniak

Kiedy zainteresował się Pan kataną, czyli mieczem samurajskim?

Pierwszy miecz wykonałem w drugiej klasie szkoły średniej, w wieku 17 lat. Zdobienia rękojeści i pochwy wyrzeźbiłem w drewnie złamanym scyzorykiem. W katanie hartowany jest nie cały brzeszczot, lecz tylko jego ostrze. Pozostałą część klingi oblepia się specjalną glinką. Miałem oryginalną recepturę japońską, która nie zdała egzaminu. Nie dziwię się. Produkcją mieczy zajmuje się tam kasta rzemieślników, która do tajemnic produkcji nie dopuszcza nikogo obcego – tym bardziej Europejczyka! Po siedmiu latach eksperymentów uzyskałem właściwą glinę. Według mojej własnej receptury jest to: kaolin zmieszany z węglem drzewnym i pyłem ze szlifowanych mieczy (omura). Te wszystkie składniki tworzą „błotko”- tsuchioki, którym obkładana jest klinga miecza ( z wyjątkiem hartowanego w ogniu ostrza).

Jakie zna Pan jeszcze technologie?

Sprowadzam z całego świata niezwykłe materiały, takie jak kamienie półszlachetne, meteoryty,  lakę, rogi (np. błotnego bawołu z Kambodży), kości, skóry (np. opisanej wyżej raji) oraz drewno egzotyczne. Każdy detal białej broni pod względem wyglądu i techniki wykonania musi zgadzać się z realiami danej epoki. Tak zacząłem gromadzić rogi polskich zwierząt. Wisiały w pracowni na sznurze. Pewnego razu, spiesząc się, strąciłem je do wiadra z wodą, w której – przez zapomnienie – leżały przez tydzień. Po tygodniu stwierdziłem, że róg stał się miękki i podatny na kształtowanie. W ten sposób nauczyłem się wykonywania prochownic do strzelb skałkowych, które robi się ze spłaszczonego rogu. Nierzadko pochwa katany wykonana jest z bydlęcej kości (wołowej, końskiej), pokrytej rzeźbą dekoracyjną lub figuralną.

Fot. Tadeusz Poźniak

Znakomicie wczuwa się Pan w ducha danej epoki. Każdy detal  wykonany jest tak, jak robiono to dwieście-trzysta lat temu. Czy tej umiejętności można się nauczyć?

Jestem także perkusistą jazzowym. Użyję więc określenia z tej dziedziny: albo „czuje się bluesa”, albo nie. To wyczucie trzeba mieć we krwi. To nie jest kwestia doświadczeń lub studiów.

Od ministra kultury otrzymał Pan tytuł Mistrza Rzemiosła Artystycznego (1984 r.). Jest Pan członkiem Stowarzyszenia Polskich Artystów Kowali. Wykonana przez Pana broń znajduje się u kolekcjonerów w 30 krajach świata na wszystkich kontynentach.

Odebrałem również lekcje skromności. Moje prace bardziej znane są na Wybrzeżu niż na Podkarpaciu. Jestem ceniony w Gdańsku, gdzie na Jarmarku Dominikańskim odbywają się pokazy sztuki kowalskiej. Niedawno zakończyła się ich prezentacja w ratuszu gdańskim. W sumie czuję się człowiekiem szczęśliwym. Robię to, co lubię, a ludzie jeszcze mi za to płacą.

Fot. Tadeusz Poźniak

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy