Reklama

Ludzie

O Iwaszkiewiczu z Olbromskim. Dwóch pisarzy ze Stawiska

Z Mariuszem Jerzym Olbromskim, pisarzem, dyrektorem Muzeum im. Anny i Jarosława Iwaszkiewiczów w Stawisku, długoletnim dyrektorem Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej, rozmawia Antoni Adamski
Dodano: 21.09.2016
29302_glowne
Share
Udostępnij

Antoni Adamski: Już w dzieciństwie słyszałem oskarżenia Iwaszkiewicza o  służalczość i płaszczenie się przed władzą. A jednocześnie opinie o tym, że jest genialnym pisarzem. Kto ma rację?

Mariusz Jerzy Olbromski: Zacznijmy może od tego, że był on jednak znakomitym poetą i pisarzem, który sławę zdobył już w okresie międzywojennym. Był, jak wiadomo, między innymi jednym ze współtwórców grupy poetyckiej Skamander. Jego postawa po wojnie to sprawa bardzo złożona. Iwaszkiewicz był świetnym graczem, intelektualistą, wychowanym w przedwojennej szkole polskiej dyplomacji. Pełnił także funkcję sekretarza Macieja Rataja, marszałka Sejmu II RP. Nie była to z jego strony chytrość czy karierowiczostwo. Pisarz bardzo wcześnie poznał naocznie miażdżącą siłę rewolucji bolszewickiej.  Był, jak sądzę, z przekonań  pozytywistą. Nie wierzył w możliwość rozpadu komunizmu. Chciał po II wojnie zachować dla naszej kultury to, co jeszcze można było uratować; był komunistom potrzebny jako „wizytówka” wolności twórczej PRL, jako przykład nawróconego na socjalizm burżuja.   Andrzej Zawada w książce „Jarosław Iwaszkiewicz” pisze: „Konstanty Jeleński, krytyk przenikliwy i sprawiedliwy, napisał po śmierci pisarza w paryskiej «Kulturze»: …ktoś w Polsce musiał się podjąć oficjalnej roli ‘partnera’ partii i rządu w sprawach literatury …, gdyby tego nie zrobił Iwaszkiewicz, los tej literatury byłby zapewne o wiele gorszy».

Czy nie posuwał się za daleko?

 Głównie w słownych deklaracjach. Nie w swej twórczości – nie licząc nieszczęsnego wiersza o Bierucie. Głośno nie protestował, lecz zachowywał się niejednokrotnie po bohatersku. Gdy podczas okupacji salon parteru jego willi obrał sobie za kwaterę oficer Wehrmachtu, Iwaszkiewicz w pobliskich zabudowaniach ukrywał rodzinę żydowską. Nie byli to jedyni ocaleni przez niego Żydzi. W 1988 roku zarówno Iwaszkiewicz, jak i jego żona Anna zostali odznaczeni izraelskim medalem Sprawiedliwych Wśród Narodów Vashem poświęconą im tablicę. Po Powstaniu Warszawskim przez dom w Stawisku przewinęło się ok. 80  uciekinierów. Każdy z nich mógł liczyć na opiekę i gościnę Iwaszkiewicza. Po wojnie jako wieloletni prezes Związku Literatów Polskich wstawiał się u komunistycznych władz za swymi kolegami po piórze, ratował ich przed represjami, a nawet przed więzieniem. Redagowana przez niego „Twórczość” była w tzw. obozie państw socjalistycznych najlepszym czasopismem literackim, bardzo otwartym i zamieszczającym często teksty, które nie miały nic wspólnego z komunistycznym widzeniem świata.

Jego „Sława i chwała” to powieść o tym, jak walec historii miażdży ludzi. Nikt z jej głównych bohaterów nie ocalał.

To, co przeżył, traktował jako  przestrogę. Był pacyfistą. Wojenny epizod, czyli udział w batalii 1920 roku ukazał mu w pełni okrucieństwo wojny i nauczył, jak szukać ocalenia. Pochodził z patriotycznej rodziny kresowej, ze zubożałej szlachty, która pieczętowała się herbem Trąby. Herb ten widnieje na fasadzie jego posiadłości w Stawisku. Ten sam herb nosił możny książęcy ród Radziwiłłów. Iwaszkiewicz urodził się w 1894 roku w Kalniku na Ukrainie, niedaleko Winnicy. Później związany był z Elizawetgradem i Tymoszówką – majątkiem rodziny Szymanowskich, do której to rodziny należał też jego kuzyn i przyjaciel Karol Szymanowski. Iwaszkiewicz przez kilka lat był korepetytorem dzieci w kresowych dworach i pałacach. Tam nabrał poloru: uczestniczył w spotkaniach towarzyskich, przyjęciach i koncertach, poznał kulturę polską i europejską. Jako jeden z nielicznych twórców znał także kulturę wschodniej Ukrainy. Jego starsze siostry śpiewały mu ludowe pieśni ukraińskie. Z tym bagażem doświadczeń oraz z niewielkim – zachowanym w Stawisku – kuferkiem mieszczącym cały jego majątek przybył w 1918 do Warszawy. Został guwernerem w arystokratycznych domach Potockich i Woronieckich. Na ten okres przypadł jego debiut poetycki; zaliczony został w poczet skamandrytów. Jego wiersze zwróciły uwagę Anny Lilpop, córki  ziemianina i fabrykanta, jednej z najbogatszych w Warszawie panien „na wydaniu”. Dla Jarosława Anna zrezygnowała z bogatej partii: z poślubienia księcia Krzysztofa Radziwiłła. Tak ubogi nauczyciel wszedł na najlepsze salony stolicy. W październiku 1928 roku teść wystawił dla młodego małżeństwa okazały dom w Stawisku otoczony 35-hektarową działką, na którą składały się lasy i stawy hodowlane.  Nie daję wam więcej, żebyście nie  mieli kłopotów z reformą rolną”- zastrzegł Stanisław Wilhelm Lilpop. Jednak po wojnie nowa władza zabrała mu duży kawał ziemi, część sprzedał. Iwaszkiewicz nie skarżył się. Wiedział, że komuniści mogą wbrew prawu skonfiskować mu o wiele więcej.

Jemu zaś zależało na harmonijnym współżyciu z władzą…

…która to współpraca w końcu przekreśliła jego szanse pisarza na Nagrodę Nobla, choć miał w swym dorobku dużo dzieł wybitnych, przekładanych na wiele języków świata. Stało się to wtedy, gdy Moskwa uhonorowała go Nagrodą Leninowską. Iwaszkiewicz w Stawisku podobno szalał z wściekłości, lecz na zewnątrz musiał robić dobrą minę do złej gry. Osobiście uważam, że na Nobla zasłużył. Za poprawność polityczną zapłacił wysoką cenę.

Absurdalną cenę, skoro nadano mu nawet tytuł Honorowego Górnika PRL. Otrzymał go wraz z mundurem paradnym, w którym go pochowano.

Iwaszkiewicz był po trosze człowiekiem teatru. Po uroczystości przechadzał się w tym mundurze po domu i zadręczał otoczenie pytaniem, czy mu w nim do twarzy. „Mam już ubiór do trumny” – żartował. Te żarty zostały potraktowane na serio. W Stawisku bywała cała plejada twórców, kilka pokoleń artystów. Na fortepianie w pokoju stołowym stoją fotografie z dedykacjami od  Artura Rubinsteina, Lucyny Messal czy królowej belgijskiej, którą gościł w Stawisku z okazji jej przyjazdu na Konkurs Chopinowski. Komunistów jednak do Stawiska nie zapraszał. Pozostawiał sobie otrzymane przez nich dowody życzliwości. Takim prezentem był pierwszy polski kolorowy odbiornik TV, który dostał od Macieja Szczepańskiego, prezesa Radiokomitetu. Są także dzieła sztuki: głowa Mickiewicza, rzeźba dłuta Ksawerego Dunikowskiego – dar prof. Henryka Jabłońskiego, przewodniczącego Rady Państwa, czy „Park w Żywcu” – ogromna akwarela autorstwa Juliana Fałata, dar Edwarda Gierka.

Spotkał  Pan kiedyś Iwaszkiewicza?

Nie, nigdy, ale wychowałem się w Wyszogrodzie, położonym jakieś 60 km od Stawiska. Już w okresie szkolnym interesowałem się twórczością Iwaszkiewicza, bo w ogóle fascynowała mnie współczesna literatura. Bardzo dużo czytałem, w moim domu rodzinnym była piękna biblioteka, ciągle wzbogacana przez ojca. Już wtedy wiedziałem, że Iwaszkiewicz mieszka w pobliskim Stawisku. Jego twórczość interesowała mnie jako wyjątkowo ciekawa artystycznie, ale też dlatego, że pochodził z Ukrainy. Bo moi dziadkowie pochodzili również z Kresów ukrainnych. Osiedlili się po II wojnie światowej w przygranicznym Lubaczowie, ówczesnej stolicy Arcybiskupów Lwowskich, wypędzonych z grodu nad Pełtwią przez NKWD. Z kolei w tragicznych latach pięćdziesiątych moi rodzice skończyli historię na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, gdzie zostali skierowani właśnie przez arcybiskupa lwowskiego Eugeniusza Baziaka, ówczesnego metropolitę lwowskiego, bo z powodu pochodzenia nie mogli liczyć na przyjęcie na uniwersytet państwowy. Warto wspomnieć, że arcybiskup lwowski Eugeniusz Baziak był późniejszym konsekratorem ks. Karola Wojtyły na biskupa. Kiedy po studiach rodzice wrócili do rodzinnego Lubaczowa, nie było dla nich posady i to mimo egzekwowanego restrykcyjnie przez władzę nakazu pracy. W końcu wysłano ich do wiejskiej szkoły w pobliskim zagubionym wśród lasów i pól Załużu. Wszystko było z początku dobrze, ale wkrótce ojciec wyleciał z pracy za zorganizowanie lekcji o Powstaniu Warszawskim. Władze dały mu „wilczy bilet” na drogę. Jak wielu „podpadniętych” w latach 50-tych rodzina schroniła się na Ziemiach Odzyskanych, w Kudowie Zdroju. Tam ojciec założył Uniwersytet Powszechny. Rozpoczął piękną działalność oświatową dla miasta i kuracjuszy z całej Polski w oparciu o kadrę naukową Uniwersytetu Wrocławskiego, wywodzącą się w większości ze Lwowa. Znów naraził się jednak władzom, które podziękowały mu za pracę. Przenieśliśmy się na Mazowsze, do małego Wyszogrodu. Ojcu i mamie nie wystarczało nauczanie historii w liceum. Ojciec założył Towarzystwo Naukowe Płockie – Oddział w Wyszogrodzie. Jako wykładowców zapraszał między innymi profesorów: Aleksandra Gieysztora, Henryka Samsonowicza, Stanisława Herbsta, zaś z młodszych dr. Zdzisława Najdera, późniejszego dyrektora Radia „Wolna Europa”. Organizował w tamtych czasach sesje naukowe, m.in. o Armii Krajowej, o Józefie Piłsudskim, Wincentym Witosie. Wiele też literackich, choćby o twórczości Henryka Sienkiewicza, Juliusza Słowackiego, Cypriana Kamila Norwida, Krzysztofa Kamila Baczyńskiego. Ta działalność stała się głośna nie tylko na Mazowszu. Przez Towarzystwo w Wyszogrodzie, przez nasz dom, przewinęło się wówczas setki postaci, często wyjątkowo wybitnych, w większości związanych z ówczesną opozycją. Na przykład Jan Józef Lipski. kapitan Antoni Tyc, bohater II wojny światowej, dowódca ORP „Garland” w polskich siłach na Zachodzie.

Jak się to dla  ojca skończyło?

Miał znów ciągłe kłopoty. Pewno byłby wyrzucony w końcu z pracy, ale na szczęście padł  komunizm. Ojciec odszedł cicho na emeryturę. Przestał działać w Towarzystwie Naukowym Płockim, a oddział wyszogrodzki tego towarzystwa w zasadzie zawiesił zupełnie swą działalność. Przez nikogo nie został specjalnie za swą postawę i pracę nagrodzony, poza tym, że otrzymał tytuł Honorowego Członka AK. Teraz pisze pamiętniki, słucha radia. Wydał w Wydawnictwie „Michalineum” wspomnienia „Nad Lubaczówką. Szkice i eseje” z krótkim wstępem J. E. ks. kardynała Mariana Jaworskiego, metropolity lwowskiego. Tym wszystkim pracom ojca przez dziesiątki lat towarzyszyła dzielnie mama, która już nie żyje. Ojciec należy do grona regionalistów, których przywiązanie do polskiej kultury i praca dla niej, w tamtych latach, miała wielką wagę. Ich postawa  patriotyczna, działalność opozycyjna wobec systemu zniewolenia była prowadzona konsekwentnie i mądrze. Ale tak naprawdę, któż dzisiaj takie postawy ceni, któż o nich pamięta?

Jak trafił Pan do Stawiska?

Przez ogłoszenie w Internecie dowiedziałem się o konkursie na dyrektora. Napisałem program, nie musiałem się szczególnie przygotowywać, bo twórczość autora „Brzeziny” i literatura współczesna  była mi, jak wspomniałem, znana. Kontynuując tradycję rodziną, studiowałem w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, a potem w Uniwersytecie Wrocławskim. Mam ukończone dwa kierunki: filologię klasyczną i polonistykę. Jestem też pisarzem, autorem siedmiu książek, głównie o tematyce kresowej, członkiem warszawskiego oddziału Stowarzyszenia Pisarzy Polskich. Mam też ponad dwudziestoletnie doświadczenie w kierowaniu instytucjami kulturalnymi. Wygrałem ten konkurs, na który zgłosiło się dziewięciu kandydatów.

Jak człowiek o takiej historii rodzinnej, działacz „Solidarności”, czuje się jako dyrektor Muzeum Iwaszkiewicza?

Przede wszystkim stanowisko to daje mi możliwość prowadzenia bardzo ciekawej, i – jak sądzę ważnej – działalności kulturalnej, często z udziałem wybitnych postaci z kręgu kultury i nauki. W Stawisku od czasu, gdy rozpocząłem tu pracę, realizuję bardzo intensywnie cały cykl spotkań z pisarzami, naukowcami, aktorami, reżyserami. Często odbywają się też wernisaże wystaw, liczne są koncerty, pokazy filmów. W czerwcu tego roku zorganizowałem we współpracy z Zarządem Głównym Stowarzyszenia Pisarzy Polskich po raz pierwszy „Wiosnę Poetycką” z udziałem twórców z całego kraju. Zapraszam też teatry, jak na przykład Teatr „Fredreum” z Przemyśla. Co tydzień coś rzeczywiście interesującego się tutaj dzieje. W działalności tej pamiętam też o Kresach, już to w związku ze swoją poprzednią działalnością na Podkarpaciu, już to ze względu na to, że Iwaszkiewicz w swej twórczości często nawiązywał do tematów ukraińskich. Warto przy okazji dodać, że Stawisko usytuowane jest w podwarszawskiej Podkowie Leśnej, w której zamieszkuje cała plejada wybitnych uczonych, aktorów, dziennikarzy, muzyków związanych z Warszawą. W spotkaniach stawiskich uczestniczy zatem licznie bardzo ciekawa publiczność.

  Oczywiście, co do powojennej postawy Iwaszkiewicza, to wielu jego działań nie pochwalam, a także nie mogę ich zaakceptować. Choć motywy jego poczynań staram się głębiej poznać, przeanalizować i zrozumieć. Inne przedsięwzięcia Iwaszkiewicza rozumiem, a niektóre nawet w miarę możliwości kontynuuję, bo ja sam także – jak wspomniałem – wywodzę się rodzinnie z Kresów. Warto wspomnieć, że na przykład dzięki dyplomacji Iwaszkiewicza w Muzeum Regionalnym w Krzemieńcu, jeszcze za głębokiej komuny, powstało małe Muzeum Juliusza Słowackiego. Tak się przedziwnie złożyło, że na początku lat 90-tych brałem udział w pracach zmierzających do powstania Muzeum Słowackiego w jego ocalałym dworku rodzinnym. Byłem członkiem komisji rządowej wyznaczonej przez prof. Jerzego Buzka, ówczesnego premiera RP do prowadzenia rozmów ze stroną ukraińską. Oficjalne porozumienie międzyrządowe o powstaniu Muzeum Słowackiego podpisał w Krzemieńcu minister kultury Kazimierz Michał Ujazdowski. Muzeum zostało uroczyście otwarte w 2004 roku. Dziś jest chlubą Krzemieńca.Moja działalność na tamtych terenach zaczęła się na początku lat dziewięćdziesiątych, po rozpadzie imperium. Jeszcze za kadencji wojewody przemyskiego, Jana Musiała jako dyrektor Wydziału Kultury Urzędu Wojewódzkiego w Przemyślu współorganizowałem  w maju 1991 roku , w nowo powstałej Republice Ukrainy, Tydzień Gospodarki i Kultury Polskiej w Tarnopolu. Imprezy kulturalne, które zainicjowałem i za których organizację odpowiadałem, cieszyły się ogromnym zainteresowaniem. Jedną z nich była wystawa „Jan Paweł II jako orędownik wolności narodów”. Otwierałem ją ja, zaś ze strony ukraińskiej jakiś dostojnik o wyglądzie sowieckiego aparatczyka. Czasy powoli zmieniały się. Najważniejszy jednak był fakt, iż taką ekspozycję można już było tam pokazać. I to razem z filmami Andrzeja Wajdy „Człowiek z marmuru” i „Człowiek z żelaza”. W czasie pobytu na Ukrainie towarzyszył mi wówczas jak cień agent – przypuszczalnie z kijowskiego KGB. Pewnego dnia przed uroczystym bankietem poprosiłem Polaków o najmocniejszych głowach, by go upili. Gdy to się stało, wsiadłem do samochodu i pojechałem do Krzemieńca na rozmowy. Spotkałem tam na Górze Bony panią Irenę Sandecką, krzemieniecką „siłaczkę”, pośmiertnie odznaczoną w tym roku na Zamku Królewskim w Warszawie tytułem Kustosza Pamięci Narodowej. Pani Irena przez pięćdziesiąt lat po wojnie prowadziła w Krzemieńcu tajne nauczanie języka polskiego, historii i religii. Wykształciła ponad dwieście dzieci, przerabiając stopniowo z nimi program nauczania, począwszy od pierwszej klasy szkoły podstawowej aż do matury. Później przez wiele lat odwiedzałem panią Irenę w jej skromnym, parterowym domu w Krzemieńcu, bardzo się zaprzyjaźniliśmy. Miała w sobie dużo radości wewnętrznej, spokojnej mądrości. Mówiła uroczą, kresową polszczyzną, pisała też piękne wiersze. Któregoś dnia wydobyłem je z zatłoczonej szuflady i za jej zgodą opublikowałem. Ukazał się w 2009 jej pierwszy i jedyny tomik poetycki „Wiersze spod Góry Bony”, wydany przez Muzeum Narodowe Ziemi Przemyskiej, którego byłem wówczas dyrektorem.

 Zatem wyjazd do Tarnopola i na dawne Kresy to nie było jednorazowe przedsięwzięcie?

Nie, w żadnym wypadku. Później, po 1991 roku, organizowałem wspólnie z żoną w Krzemieńcu co roku plenery malarskie dla artystów polskiego i ukraińskiego pochodzenia. Dały one początek cyklowi corocznych spotkań pod hasłem „Dialog Dwóch Kultur”. Biorą w nim udział pisarze, poeci, muzealnicy, artyści, tłumacze z całej Polski i z Ukrainy. Wśród nich  Dmytro Pawłyczko, znawca polskiej literatury i pierwszy ambasador Ukrainy w Warszawie oraz współtwórca tekstu konstytucji. Imprezie patronują ministrowie kultury obu krajów. Odbyło się już XIX edycji „Dialogu Dwóch Kultur”. Co roku we wrześniu wyrusza z nami z Polski grupa pięćdziesięciu intelektualistów do miasta Słowackiego. Z terenu Ukrainy przyjeżdża jeszcze więcej osób. Spotkanie trwa tydzień, połączone jest z sesjami zabytkoznawczymi. Po każdym spotkaniu  zostaje wydany tom materiałów. To rocznik – pod tą samą nazwą „Dialog Dwóch Kultur”. Może to przedsięwzięcie przyczyni się do pojednania polsko-ukraińskiego.

Pojednania nad stosami trupów?

 Pod koniec wojny UPA spaliła, między innymi, małe miasteczko przygraniczne Cieszanów, w tym kamienicę mojego dziadka usytuowaną przy rynku, mordując wszystkich jej lokatorów, którzy z niej nie uciekli. Większość mieszkańców miasteczka wcześniej na szczęście uszła, w tym moja babcia Aniela z dziećmi, to jest z Janiną, moją późniejszą mamą i małym Adasiem, wujkiem. Od dzieciństwa słuchałem więc wielokrotnie opowieści o płonącym Cieszanowie,  o eksodusie przerażonej ludności tego miasteczka, która uciekała przez lasy nocą ubezpieczanym przez oddział Armii Krajowej konwojem na wozach do Jarosławia. Za nimi zostawały dymy i krzyki mordowanych.   

I teraz mamy takie fakty przemilczać?

Nie. Jestem, jak wspomniałem, między innymi autorem ośmiu książek o tematyce kresowej. Piszę w nich na różne tematy, ale są tam także wiersze o upowskich zbrodniach. Należy o nich pamiętać. Czasem te utwory są nawet recytowane na zjazdach Kresowian. Ale trzeba także dążyć do pojednania z Ukraińcami. Do tego nawoływał Jan Paweł II w czasie swej pielgrzymki na Ukrainę w 2001. I później, wielokrotnie. To jest jedyna i sensowna droga. Przecież UPA to była zaledwie niewielka cząstka tego jakże wielkiego i bliskiego nam kulturowo narodu, z którym trzeba budować naszą nową, lepszą rzeczywistość. Dla nas i dla przyszłych pokoleń. I to nie jest jakaś odległa abstrakcja. To się dzieje wszystko „tu i teraz” Jestem za pojednaniem – pomimo wszystko. Dobrym miejscem do rozmów na te tematy jest również Stawisko. W ubiegłym roku II część wspomnianego „Dialogu Dwóch Kultur” – bo I była w Krzemieńcu – odbyła się po raz pierwszy w Stawisku. To najwłaściwsze miejsce. Bo Iwaszkiewicz rozumiał sprawy ukraińskie, umiał mądrze pisać na tematy kresowe. Te spotkania świetnie wpisują się w klimat domu pisarza, który na własne oczy widział „pożogę”: zagładę polskości na Kresach w 1917 i w 1920 r. Ale też pamiętał z ukraińskich czasów to, co było dobre. Potrafił pisać o tragedii Kresów nawet po wojnie. Przykładem może być opisany przez niego dwór w Tymoszówce Szymanowskich, który został zniszczony w czasie rewolucji. Dwór spalono, a fortepian Karola Szymanowskiego, jak Iwaszkiewicz wspominał, wrzucono do stawu. Jest jakaś przedziwna zbieżność  tego faktu z losami fortepianu Fryderyka Chopina, które opisał w znanym wierszu Norwid. Mordowanie ludzi zawsze szło w parze z niszczeniem śladów ich kultury. Paradoksalnie jednak właśnie kultura  jest niezniszczalna. Niesie światło wśród ciemności.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy