Reklama

Ludzie

Irena Jun: Już nie muszę szybciej i szybciej biec w “maratonie życia”

Z Ireną Jun, aktorką teatralną i filmową, reżyserką, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 30.10.2016
29912_Jun_12
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Rzeszów da się lubić, a nawet coś więcej… ? W ostatnich latach wraca Pani do niego systematycznie. Był "Pan Tadeusz" wyreżyserowany w Teatrze Siemaszkowej, zachwyciła Pani "Sonatą Księżycową" zagraną na festiwalu " Źródła Pamięci. Szajna – Grotowski – Kantor". We wrześniu nie mogło Pani zabraknąć na 15-leciu "Teatru Przedmieście". Z tym miastem był też związany prof. Józef Szajna, który wiele znaczył w Pani karierze aktorskiej.
 
Irena Jun: Rzeszów zawsze był dla mnie ważny, a pomysł organizowania tutaj od kilku lat festiwalu "Źródła Pamięci", przywracającego pamięć o Tadeuszu Kantorze, Józefie Szajnie i Jerzym Grotowskim, uważam za znakomity, potrzebny, wyjątkowy. Fakt, że trzej wielcy twórcy teatru urodzili się w Rzeszowie i bliskim jego sąsiedztwie, że tutaj mieszkały ich rodziny, chodziły tymi zaułkami,  stwarza atmosferę niezwykłości, która zobowiązuje do dbania o te wartości. Obecność tych artystów, ich dusze, które są z nami, zdaje mi się, że czuwają nad Rzeszowem, patronują takim przedsięwzięciom, jak choćby Teatr Przedmieście Anety Adamskiej. Ona i jej aktorzy tak wiele chwil ze swego życia poświęcają scenie, bo wierzą w moc teatru, a wszystko to robią dla innych ludzi i wszyscy jesteśmy sobie bardzo potrzebni.
 
Tym bardziej niezwykła zdaje się "Sonata Księżycowa", którą gra Pani od ponad 50 lat. Monolog starej kobiety w rozpadającym się domu mówiła Pani jeszcze przed 30. urodzinami.  Z perspektywy ponad 5 dekad, jak Pani postrzega przemijanie? 
 
Życie pozwala  odnajdywać siebie wciąż dalej, i dalej, dalej, dalej… i ta "dal" się przybliża. Jednocześnie ta "dal" daje poczucie perspektywy. I mimo wszystko jest coś dobrego w tym zostawaniu po drodze, braku konieczności, by szybciej i szybciej biec w "maratonie życia". Kiedy człowiek jest już sam, naprawdę sam, przejmujące jest to, że możesz odnaleźć w tej samotności swoje ślady. Te ślady pozwalają wierzyć, że to co się zdarzyło w życiu, niekoniecznie artystycznym, ale życiu w ogóle – postrzeganie świata, kontakty z ludźmi – ma swój sens. To jest bardzo specyficzny stan – próba odnalezienia  tych swoich śladów, albo ich brak. I myśl, czego nie zdążyło  się zrobić i czego nie zdąży się już zrobić –  to jest największa dolegliwość przemijania.
 
Jak bardzo tamta młodziutka Irena z "Sonaty Księżycowej", sprzed ponad 50 lat, różni się od teraźniejszej Ireny Jun?
 
To jest ogromna zmiana, o której mówiłam już w książce Remigiusza Grzeli "To, co najważniejsze": Perwersja tego faktu, że jako młoda, starałam się być  i stara, i młoda zarazem, tak jakbym próbowała wyobrażać sobie starość, była fantastyczna. Kiedy się naprawdę zestarzałam, mogę grać już tak, jak ona została napisana. 
 
Kontynuując tamten dialog. A teraz może Pani wyobrażać siebie młodą.
 
Będąc starą, grać siebie młodą, grającą siebie starą, to jest to!
 
Z tej długiej perspektywy czasowej, gdy patrzy Pani na świat wspomnieniami wojennymi, trudnych lat powojennych, siermiężnego PRL-u, w końcu wolnej Polski, patrząc na człowieka w tym świecie, na przekór wszystkiemu, jako ludzie, czego potrzebujemy najbardziej? Piękna i wzruszeń?
 
To jest najważniejsze i by tego nie zagubić. By nieustannie do tego dążyć i nigdy nie rezygnować.  W zgiełku codzienności, który się nasila – bo  rozwój technologiczny jest nieunikniony i nie można mówić, że jest zły – musimy umieć ocalić swoje człowieczeństwo. 
 
Ten zgiełk codzienności nie przeraża?
 
Przeraża, ale tak być musi, to nieuniknione.  Jednak na przekór wszystkiemu powinniśmy walczyć o siebie, by nie dać się odczłowieczyć.
 
Odczłowieczenie. To największe zagrożenie w XXI wieku? 
 
Kto wie… Ale to nie ludzie są temu winni. 
 
Kto więc lub co?
 
Tak dużo dzieje się w świecie, że powinniśmy za wszelką cenę skupić się bardziej na samym człowiek. Po co jest człowiek? Dlaczego? Co może zrobić? Od najmniejszych rzeczy do największych.  Niedawno na ulicy w Zakopanem spotkałam babcię w moim wieku, która szła z poważnie chorym wnuczkiem. Spojrzałyśmy sobie w oczy i przeszyła mnie myśl, jak inne jest moje życie od życia tej kobiety. I nie chodzi mi tu o samarytańskie odruchy, ale umiejętność ocalenia w sobie za wszelką cenę tych walorów, które świadczą o naszym człowieczeństwie, głębi, współodczuwaniu. Ważne, by w życiu nie zobojętnieć, a to jest możliwe, gdy pragniemy w życiu czegoś więcej, niźli tylko tego, co tak łatwo  możemy uzyskać.
 
Nie obawia się Pani cywilizacji, w której od starości i przemijania odwracamy wzrok? 
 
Powiem coś zabawnego, ale mam szalone powodzenie jako staruszka, tak się jakoś złożyło. (śmiech)
 
Chce Pani powiedzieć, że  jako 30 – latka wzbudzała Pani mniejsze zainteresowanie niż 80-latka?!
 
(śmiech)Taką mam nadzieję. Czuję się potrzebna, angażowana przez młodych twórców, którzy zapraszają  mnie do swojego świata wyobraźni i to jest wspaniałe.
 
Pamięta Pani swoje pierwsze spotkanie z Józefem Szajną, jednym z najważniejszych dla Pani twórców?
 
Tak, bardzo dobrze. To był 1963 rok. W Teatrze Ludowym w Nowej Hucie w Krakowie Szajna robił scenografię  do "Snu nocy letniej" w reżyserii Lidii Zamkow. Pamiętam, jak pokazał kostiumy, w których w końcowych scenach miałyśmy na głowie awangardowe nakrycia, przypominające odrobinę srebrne części maszynki do mięsa. Reżyserka, gdy to zobaczyła, wpadła w złość i wyrzuciła wszystkie srebrne nakrycia.  Pamiętam doskonale, że Szajna dostał tylko fioletowych wypieków na twarzy, nic nie powiedział i… niczego  w scenografii nie zmienił. Kostiumy były wspaniałe, a ja nie miałam wątpliwości, że to jest wybitnie utalentowany artysta.
 
Tak samo ważne było dla mnie spotkanie z Jerzym Grzegorzewskim w Teatrze Studio w Warszawie – coś w rodzaju iluminacji. Pamiętam, jak mieliśmy próbę do "Parawanów" w jego reżyserii i w pewnej chwili jedna z aktorek zapytała go, dlaczego ma się czołgać na scenie. Na co Grzegorzewski odpowiedział: "Nie wiem, pani Jolu". To było dla mnie takie niezwykłe. Moment, w którym artyście jest coś  podyktowane, to jest metafizyka. On nie potrafi wytłumaczyć dlaczego, ale wie, że tak ma to wyglądać. To jest to olśnienie. Jest taki wiersz Miłosza pt. "Sekretarze", który uwielbiam, a który wiele na ten temat mówi:
 
Sługa ja tylko jestem niewidzialnej rzeczy,
Która jest dyktowana mnie i kilku innym.
Sekretarze, nawzajem nieznani, po ziemi chodzimy,
Niewiele rozumiejąc. Zaczynając w połowie zdania,
Urywając inne przed kropką. A jaka złoży się całość
Nie nam dochodzić, bo nikt z nas jej nie odczyta.

Do dziś przechodzi mnie dreszcz, gdy to czytam i mówię.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Poezja Czesława Miłosz jest Pani tak bliska?
 
Do Miłosza długo się dojrzewa. On zajmuje specjalne miejsce w poezji, a ja jestem opętana miłością do poezji. Swego czasu pół Europy zjeździłam z wierszami Wisławy Szymborskiej, ale ostatnio zachwycam się "Domem umarłych" Apollinaire'a. Namówiłam nawet osoby, które są organizatorami mojego spotkania poetyckiego w Gdańsku, by Apollinaire królował przez cały wieczór, a zgoda z ich strony była dużym aktem odwagi, tym bardziej, że na takie spotkania z poezją chadzają – jak ja to mówię – "panie w ciepłych majtkach".
 
Dawno temu założony przez Panią Jednoosobowy Teatr Poezji nie dziwi wcale.
 
Poezja już od dzieciństwa jest dla mnie chlebem i solą, więc nie mogło zdarzyć się inaczej. To zasługa mojej matki.
 
Te pierwsze strofy, które Pani mówiła, co to było?
 
W naszym domu w Hrubieszowie, potem w Zamościu, w czasie wojny w Krakowie, mama bardzo często mówiła "Daj mi wstążkę błękitną" i "Bema pamięci żałobny rapsod" Cypriana Kamila Norwida, co mnie w równym stopniu zachwycało i przerażało,  ale tamte słowa zapadły we mnie na zawsze. Zachwyciłam się poezją i tak w tym stanie trwam od maleńkości. Namiętnie czytuję poezję, poetyckie recenzje i nieustannie w tym tkwię.
 
To dlatego zachwyca Pani recytując "Pana Tadeusza" nawet po francusku.
 
O mój Boże, jeśli jest to w Internecie, to straszne. "Pan Tadeusz" po francusku brzmi okropnie. 
 
W Pani wykonaniu pięknie. Jednocześnie  ta łatwość, z jaką mówi Pani najdłuższe nawet teksty  jest nieprawdopodobna.
 
Wstyd się przyznać, ale od zawsze mam fenomenalną zdolność przyswajania sobie tekstów, chociaż właśnie uczę się nowego monodramu i zdaje mi się piekielnie trudny, być może ze względu na temat. Tekst powstaje na podstawie powieści Jacka Dehnela "Matka Makryna". To historia słynnej oszustki religijnej podziwianej przez papieży i… Juliusza Słowackiego. Matka Makryna to monolog przeoryszy klasztoru bazylianek w Rzymie, matki Makryny Mieczysławskiej. W latach 40. XIX wieku stała się obiektem fascynacji i uwielbienia polskiej emigracji i europejskiej prasy, kiedy opowiedziała o prześladowaniach, jakie spotkały ją ze strony władz rosyjskich. Sięgnęła szczytów władzy, zarówno świeckiej, jak i kościelnej. Słowacki napisał o niej poemat "Rozmowa z Matką Makryną Mieczysławską", który ja grałam przed laty i do którego to tematu chcę wrócić, by być uczciwa w stosunku do siebie samej. Będę mówiła fragment ze Słowackiego i Dehnela, ale większość będzie Dehnela. Dla mnie to duże wyzwanie i trudność, ale jednocześnie ostroga do pracy. 
 
W wydanej w USA książce "Women in Beckett" uznana została Pani za jedną z najlepszych wykonawczyń ról beckettowskich na świecie i z Beckettem świętowała Pani jubileusz "Przedmieścia".
 
To powód do dumy, ale to uczucie jest poza mną. Beckett jest dla mnie bardzo ważny. Aktorzy są takimi stworzeniami, których wykształcenie często przebiega w związku z rolami, jakie grają. Ja spotkanie z Beckettem zawdzięczam Antoniemu  Liberze, który mnie wprowadził w jego świat i to spotkanie z nim jako autorem jest dla mnie fundamentalne, jeśli chodzi o sposób myślenia o człowieku, jego kondycji wobec świata i świata wobec człowieka. Beckett  jest dla mnie najważniejszym autorem.
 
Ale pojawił się dość późno.
 
Tak, byłam już dojrzałą kobietą, gdy zetknęłam się z Beckettem. W latach 80. XX wieku w przedstawieniach reżyserowanych przez Liberę zagrałam Kobietę 2 w "Komedii" (1985) i Nell w "Końcówce" (1986). Jednak najważniejsze są trzy beckettowskie monologi: "Nie ja", "Kroki" i "Kołysanka", też w reżyserii Libery. 
 
Pani ciągle zadaje sobie pytanie: po co i dla kogo od 60 lat staje na scenie?
 
Tak, i nie wynika to z egocentryzmu, czy chęci popisywania się. Nie chcę też, by zabrzmiało to zbyt górnolotnie, ale to dotyczy odwoływania się do ludzi i jeżeli ja jako "sekretarz" widzę coś niezwykłego w tekście, czy w sposobie, w jaki mogę go  podać, to uważam, że muszę się tym podzielić. Że muszę kogoś do tego świata wciągnąć. Nie mogłabym być aktorką uprawiającą teatr tylko dla siebie.
 
Niedawno obchodziła Pani 81. urodziny. Już Pani wie, co jest w życiu najważniejsze?
 
Być szczęśliwym.
 
Co to dla Pani oznacza?
 
Chcieć żyć! I wdzięczna jestem za moje szczęśliwe usposobienie, co jest darem od Boga, a dzięki któremu ciągle jeszcze mam chęć do życia. Mnie na szczęście nie przemija entuzjazm, zachwyt życiem w najdrobniejszych szczegółach. Zawsze taka byłam. 
 
Irena Jun, aktorka teatralna i filmowa, reżyserka, absolwentka PWST w Krakowie, uznana za jedną z najlepszych odtwórczyń ról beckettowskich na świecie. Prowadzi Jednoosobowy Teatr Poezji, w którym zaraża miłością do poezji kolejne pokolenia widzów. Za swoje poetyckie monodramy nagradzana w kraju i za granicą. Aktorka Szajny i Grzegorzewskiego, ale współpracuje też z twórcami młodszego pokolenia: Mariuszem Trelińskim, Agnieszką Glińską, a ostatnio z Teatrem Malabar Hotel. We wrześniu odwiedziła Rzeszów przy okazji 15. urodzin Teatru Przedmieście, w którym zagrała dwie jednoaktówki Samuela Becketta: "Nie ja" i "Kołysankę".

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy