Reklama

Ludzie

W Sztokholmie miałem prestiż, w Rzeszowie czuję się potrzebny!

Z prof. nadzw. dr hab. n. med. Maciejem Machaczką, kierownikiem Kliniki Hematologii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim nr 1 w Rzeszowie, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 29.11.2016
30362_glowne
Share
Udostępnij

Aneta Gieroń: Miną rok odkąd w Rzeszowie, na kierunku lekarskim Uniwersytetu Rzeszowskiego rozpoczęliśmy kształcenie przyszłych lekarzy i dokładnie rok temu zostawił Pan Sztokholm osiedlając się na stałe w Rzeszowie. Już się Pan zadomowił?

Prof. nadzw. dr hab. n. med. Maciej Machaczka: Tak, właściwie tak. Bardzo dobrze się tutaj czuję.

Nie żal było zostawiać Sztokholmu i Centrum Hematologicznego Karolinska w Szpitalu Uniwersyteckim Karolinska Huddinge?

Nie czułem żalu. Może także dlatego, że całkowicie nie rozstałem się z Karolinska. W dalszym ciągu około 20 proc. mojej aktywności zawodowej jest związane z Centrum Hematologicznym w Sztokholmie. Zaledwie kilka tygodni temu uczestniczyłem tam jako kopromotor w obronie  rozprawy doktorskiej Johana Lunda, mojego pierwszego, szwedzkiego doktoranta. Było to ważne wydarzenie, tym bardziej, że ten młody Szwed “idzie za mną" jeszcze z czasów szpitala w Varberg, gdzie w latach 2004–2007 pracowałem jako ordynator na Oddziale Hematologicznym tamtejszej kliniki. Można powiedzieć, że już tam zaraziłem go zainteresowaniem do chorób krwi (hematologii) i dumny jestem, że finałem tej historii jest obrona doktoratu w Karolinska Institutet – jedynym uniwersytecie medycznym Sztokholmu, założonym jeszcze w 1810 roku, z ogromnymi tradycjami w dziedzinie medycyny. Co ciekawe, to komitet złożony z profesorów tego właśnie Instytutu przyznaje co roku Nagrody Nobla w dziedzinie fizjologii lub medycyny i jak łatwo się domyśleć prestiż Karolinska Institutet w dziedzinie medycyny nie podlega dyskusji. W rankingu najlepszych uniwersytetów medycznych na świecie Karolinska zajmuje 12. miejsce, a w Europie jest na 3. miejscu, tuż za Cambridge i University College London, ale przed Oxfordem i wszystkimi pozostałymi uczelniami medycznymi Starego Kontynentu.

Tym trudniej uwierzyć, gdy mówi Pan, że nie żal rozstawać się ze Sztokholmem.

Mam tego świadomość, ale gdy się na to patrzy z trochę innej perspektywy, takie decyzje mają uzasadnienie. W mojej klinice w Sztokholmie jest kilku profesorów, docentów, kilkunastu doktorów nauk medycznych, ludzi, którzy są doskonałymi specjalistami z hematologii, którzy wykonują pełen zakres usług medycznych w zakresie chorób krwi i ja tam nie jestem w żaden sposób niezastąpiony. Czy ja osobiście tam będę, czy nie będę, Karolinska Institutet znakomicie sobie beze mnie poradzi. Oczywiście, z mojego punktu widzenia bycie w Karolinska, to jest możliwość prowadzenia zaawansowanych badań naukowych, pokazywania się w świecie i nieustanny rozwój. Z drugiej jednak strony, dziś mam 47 lat i w moim rozwoju naukowym doszedłem do takiego etapu, że mam się z czego cieszyć. Zabrzmi to nieskromne, ale mam świadomość, że osiągnąłem dużo, w zakresie pewnych zagadnień medycznych jestem ekspertem w Szwecji i Polsce, a nawet na poziomie co najmniej europejskim. Jednocześnie od kilku lat coraz mocniej tęskniłem za Polską jako moim krajem.

Ponad 130 prestiżowych publikacji i opublikowanych doniesień zjazdowych na koncie, sporo. Wysoko zawiesza Pan poprzeczkę kolegom – lekarzom z Rzeszowa.

Dużo publikuję, ale przepis jest prosty, trzeba chcieć pracować. Większość mojego dorobku naukowego to są publikacje z tzw. list A i B Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Mam też dużo cytowań, ale warto wiedzieć, że cytowania cytowaniom nie są równe. Najcenniejsze są cytowania w bazie Web of Science, w której liczy się cytowania tylko z czasopism naukowych z listy filadelfijskiej, czyli tych najbardziej prestiżowych. W Polsce, na tych wydziałach lekarskich, gdzie w przejrzysty sposób podane są kryteria ubiegania się o tytuł naukowy profesora, trzeba mieć co najmniej 30 cytowań w tej bazie, aby móc myśleć o składaniu wniosku o wszczęcie takiej procedury. Ja mam obecnie ponad 470 cytowań zarejestrowanych we wspomnianej bazie danych. Ważny jest też indeks Hirscha, nie mniejszy niż np. 5 – jak we Wrocławiu, co oznacza, że naukowiec opublikował 5 prac w czasopismach z listy filadelfijskiej, z których każda była co najmniej 5 razy cytowana też przez czasopisma z listy filadelfijskiej. Mój aktualny indeks Hirscha w bazie Web of Science wynosi 10 i nie mówię tego, by się pochwalić, ale by zainspirować, rozbudzić ambicje naukowe młodszych kolegów. To bardzo ważne w takich młodych ośrodkach naukowych jak Uniwersytet Rzeszowski czy Klinika Hematologii w Rzeszowie. Moja obecność w Rzeszowie powinna dawać sygnał, że otwarła się dla nich szansa na rozwój naukowy tutaj, na miejscu. Ale oczywiście, nic nie zrobi się samo, bez zaangażowania i ciężkiej pracy samych zainteresowanych.

Ale dlaczego akurat Rzeszów pojawił się w Pana życiu?

Odkąd uzyskałem w czerwcu 2013 roku habilitację na Wydziale Lekarskim Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego rozglądałem się za możliwością zatrudnienia w Polsce, która byłaby odpowiednia do moich kwalifikacji. Około 3 lata temu skontaktowałem się telefonicznie z prof. Sławomirem Snelą, który pełnił funkcję pełnomocnika rektora Uniwersytetu Rzeszowskiego ds. powołania kierunku lekarskiego, a potem w moje zatrudnienie na Wydziale Medycznym skutecznie włączył się jego dziekan, prof. UR Artur Mazur

W tamtym czasie śledził Pan, gdzie w Polsce powstają nowe kierunki lekarskie?

Tak, zastanawiałem się, gdzie mógłbym znaleźć miejsce dla siebie. Po kilkunastu latach spędzonych za granicą uznałem, że na tyle dużo się nauczyłem, że warto byłoby te umiejętności wykorzystać w Polsce. Rzeszów wydał się interesujący także dlatego, że jest dobrze skomunikowany z Krakowem, skąd pochodzę i gdzie mam bliską rodzinę. Poza tym uznałem, że swoim dorobkiem naukowym oraz tym, że przychodzę do Rzeszowa ze Szwecji i z Karolinska mogę realnie wzmocnić powstający kierunek lekarski.

Zrodziła się w Panu chęć budowania czegoś od podstaw?

Tak, to też. Możliwość kreowania kliniki uniwersyteckiej od podstaw to wyzwanie, które niewielu ma szczęście doświadczyć. Pomyślałem, że ważniejsze jest dla mnie wzięcie udziału w budowaniu medycyny uniwersyteckiej w Rzeszowie, niż kontynuowanie pracy w Sztokholmie, gdzie wszytko było bardzo przewidywalne.

Dlaczego?

Trudno mi odpowiedzieć, bo to zależy od wypadkowej wielu czynników i nie do końca potrafię to jednoznacznie i krótko zdefiniować. Może to wynika z charakteru ludzkiego?! Jedni lubią pieniądze, inni swoje hobby, a ja po tylu latach pracy jako lekarz z poważnie chorymi, cierpiącymi, nierzadko umierającymi ludźmi, mam pełną świadomość, że dobra materialne naprawdę nie są najważniejsze w życiu. To zabrzmi jak banał, ale to prawda, najważniejsze jest zdrowie i empatia.

To wynika z charakteru, czy z kilkunastu lat pracy w Skandynawii? Bo jako pacjenci od polskich lekarzy więcej empatii chcielibyśmy na pewno.

Empatia pewnie ma u mnie związek z cechami osobowościowymi, ale doświadczenie zagraniczne też jest bardzo istotne. Uważam, że źle się dzieje, gdy człowiek większą część swego życia pracuje tylko w jednym miejscu. Wręcz wskazane jest, by zdobywać różne doświadczenia zawodowe, wtedy ma się lepszą perspektywę, widzimy sprawy wielowymiarowo, nabieramy pogłębionej optyki przy wykonywaniu zawodu i w życiu.

W Szwecji, gdzie panuje mentalność protestancka – módl się i pracuj, gdzie skromność jest nakazem i powszechną zaletą, poprawność relacji na linii lekarz – pacjent jest duża i zauważalna. Szwedzcy pacjenci są bardzo świadomi swoich praw i obowiązków, a lekarze i pielęgniarki do każdego z nich odnoszą się z szacunkiem. To oczywista norma. Jednocześnie coraz częściej spotyka się w Szwecji zarzuty, że tamtejsi lekarze są nazbyt chłodni, pozbawieni emocji. Biorąc te wszystkie głosy pod uwagę nasuwa mi się jeden wniosek – lekarz to nie tylko zawód, musi być w nim powołanie i pasja.

U Pana ta świadomość, że będzie Pan lekarzem była od dziecka?

I tutaj Panią zaskoczę, ale nie. W liceum chodziłem do klasy biologiczno – chemicznej i ze wszystkimi przedmiotami radziłem sobie bez problemów, ale można chyba było o mnie powiedzieć „uzdolniony, ale nie wybitny”. Wydawało mi się, że może zawód związany z historią, albo z geografią będzie dla mnie wyborem na przyszłość. Jednocześnie od zawsze miałem fascynację przyrodą i może to przesądziło o wyborze studiów lekarskich. Na hematologii też znalazłem się przez przypadek. Ponad 20 lat temu lekarze hematolodzy samodzielnie oceniali komórki krwi albo szpiku kostnego pod mikroskopem i mnie oglądanie tego mikroświata zachwyciło. A że jestem konsekwentny, ten zawód okazał się dla mnie bardzo szczęśliwym wyborem.

Sam przyjazd do Rzeszowa wielokrotnie Pan analizował?

To była bardzo przemyślana decyzja, dojrzewała we mnie kilka lat. Wracając do Polski, przyjeżdżając do Rzeszowa wiedziałem, że chcę osiąść w miejscu, które będzie dla mnie zawodowym wyzwaniem. Już wcześniej koledzy profesorowie – hematolodzy z dużych ośrodków w Polsce podpytywali mnie, czy może chciałbym wrócić do Polski. I może kogoś to zdziwi, ale nie brałem poważnie pod uwagę przenosin do Warszawy, Łodzi, czy powrotu do Krakowa. W moim rodzinnym mieście musiałbym pracować jako szef z kolegami, którzy mnie znali jako bardzo młodego lekarza, a z którymi ja nie miałem kontaktu od 15 lat i mogliby się bardzo zdziwić, kiedy by zobaczyli, jaki teraz jestem i czego od nich oczekuję, a to nie ułatwiałoby współpracy. Ciekawa była dla mnie perspektywa budowania od podstaw kliniki uniwersyteckiej, realizacja własnej wizji i wprowadzania w życie w Polsce najlepszych wzorców, których nauczyłem się przez te wszystkie lata spędzone za granicą. Wypracowanie całkiem nowego modelu. To zadanie wydało mi się też trudniejsze do zrealizowania w klinikach w większych miastach w Polsce, z dłuższymi tradycjami, niż w nowym miejscu, w Rzeszowie. Moim marzeniem było i jest przekazać swoją wiedzę i doświadczenie. Przez długie lata zajmowałem się przeszczepami szpiku kostnego, a nauczyłem się ich jeszcze w 1999 roku w Stanach Zjednoczonych we Fred Hutchinson Cancer Research Center w Seattle – najlepszym ośrodku przeszczepowym na świecie. Pracujący w tym ośrodku prof. E. Donnall Thomas otrzymał w 1990 roku Nagrodę Nobla za badania nad przeszczepianiem szpiku kostnego. Wiedzę na temat przeszczepów szpiku przywiezioną ze Seattle wykorzystywałem przez 2,5 roku w Krakowie, ale w 2002 roku wyjechałem do Szwecji. W krakowskiej hematologii nie było wówczas warunków, abym w pełni wykorzystał możliwości, jakie dało mi terminowanie w Seattle, ale jak się później okazało, było przepustką do pracy w Karolinska. W Szwecji nie od razu znalazłem się w Karolinska Institutet. Wcześniej musiałem poznać kraj, język, system opieki zdrowotnej. Początkowo przez dwa lata pracowałem jako asystent oraz starszy asystent w Klinice Medycznej Szpitala Kullbergska w Katrineholm, w latach 2004–2007 byłem już ordynatorem w Oddziale Hematologicznym Kliniki Medycznej Szpitala w Varberg, a od 2008 roku znalazłem zatrudnienie jako ordynator w Centrum Hematologicznym Karolinska i związałem się ze Szpitalem Uniwersyteckim Karolinska Huddinge w Sztokholmie. A teraz… może to będzie zaskoczeniem, ale utożsamiam się już z tym miastem. Jestem krakusem z Rzeszowa.

Ale to co zastał Pan na miejscu: standard szpitala w Polsce, w Rzeszowie i tego w Sztokholmie, relacje personel – przełożony, czy lekarz – pacjent, tak różne od tych w Skandynawii; nie zniechęciło Pana po miesiącu, a rodzina nie buntowała się wizją mieszkania może i w cieplejszym mieście, ale które trudno porównywać ze Sztokholmem?

Mam to szczęście, że to ja jestem kierownikiem Kliniki Hematologii w Klinicznym Szpitalu Wojewódzkim Nr 1 w Rzeszowie i to ja określam oraz narzucam stosunki panujące w tej klinice (śmiech). I proszę mi wierzyć, zmiana mentalności jest możliwa, zarówno wśród personelu jak i kierownictwa, także wśród polityków, którzy mają świadomość, że rzeszowską hematologię z poziomu XX wieku trzeba przenieść w XXI wiek.

A sam Rzeszów? Nie zniechęcił nas (śmiech). Moje dzieci są już dorosłe i do Rzeszowa się nie przeprowadzają, a ja z żoną dobrze się tutaj czujmy. Nie jest zresztą tajemnicą, że teraz Rzeszów podoba się wielu osobom w Polsce, co potwierdziło się w opiniach uczestników Ogólnopolskiej Konferencji „Hematologia Praktyczna” zorganizowanej przez naszą klinikę we wrześniu w Rzeszowie. Także moi koledzy z Karolinska, którzy mnie tutaj odwiedzili, byli mile zaskoczeni, twierdząc, że Rzeszów przypomina im austriackie miasta, co trudno nie traktować jak komplement.

Pańskie ambicje i marzenia związane z tym miejscem, bo nie wierzę, że komplementy kolegów z innych miast Panu wystarczą.

Chcę dobrze i nowocześnie leczyć ludzi w Rzeszowie i na Podkarpaciu, by jak najwięcej z nich uratować albo przedłużyć im życie. Region Sztokholmu ma 2 mln 100 tys. mieszkańców, Podkarpackie ma bardzo podobną populację. W Sztokholmie w ciągu jednego roku wykonuje się ok. 100 przeszczepów autologicznych, czyli od samego pacjenta i ok. 100 przeszczepów allogenicznych, czyli od innej osoby. Z województwa Podkarpackiego kieruje się co roku do innych ośrodków w Polsce ok. 30-40 chorych na autologiczny przeszczep szpiku oraz ok. 20-30 chorych na przeszczep allogeniczny. A przecież to jest ta sama liczebność populacji, więc i potrzeby muszą być podobne. Dotychczasowy wynik na Podkarpaciu ma związek z organizacją i efektywnością opieki zdrowotnej. I nie chodzi tu o samą hematologię, ale o cały łańcuch systemowy, od podstawowej opieki zdrowotnej przez szpitale rejonowe, na klinice uniwersyteckiej kończąc.

prof. Maciej Machaczka Fot. Tadeusz Poźniak

prof. Maciej Machaczka Fot. Tadeusz Poźniak

Na hematologii te statystyki są bezlitosne?

To zależy od jednostek chorobowych. Są choroby, gdzie jesteśmy w stanie uratować ponad 90 proc. chorych, ale pod warunkiem, że pacjent trafi we właściwe miejsce, we właściwym czasie i dostanie właściwe leczenie. Rzeszowskiej hematologii potrzebny jest nowy impuls hematologii europejskiej, żeby nie powiedzieć światowej.

Co to konkretnie znaczy?

Spojrzenie na pewne problemy z szerszej perspektywy i śmielsze myślenie o samych sobie. Potrzeby są duże i przyjeżdżając do Rzeszowa widziałem, że dużo mogę dać od siebie – i nie chodzi tylko o przeszczepy, o których już mówiłem, a których akurat w Rzeszowie się nie robi. Zaczęliśmy chociażby leczyć ostre białaczki szpikowe, tak jak się je leczy w Szwecji. Mój zespół już po pierwszym roku widzi lepsze efekty niż dotychczas, a to najlepsza zachęta, by chcieli iść tą drogą, którą im wskazuję. Oczywiście, ograniczają nas ściany, dotychczasowa struktura oddziału, ale rozbudzanie ambicji i aspiracji jest nieskrępowane.

Co chciałby Pan zmienić jako szef kliniki, wiadomo. Co jako profesor kształcący lekarzy na Uniwersytecie Rzeszowskim?

Powinniśmy się cieszyć, że udało się stworzyć w Rzeszowie kierunek lekarski na Wydziale Medycznym Uniwersytetu Rzeszowskiego, ale jak najszybciej powinien powstać samodzielny Wydział Lekarski na Uniwersytecie, bo to on zazwyczaj jest motorem, który "ciągnie" wszystkie inne kierunki medyczne. Powinniśmy też dążyć do powstawania katedr, które będą prowadziły zajęcia ze swoich specjalności dla studentów wszystkich kierunków medycznych, a nie tylko przyszłych lekarzy. To pozwoliłoby zagwarantować wysoki poziom kształcenia niezależnie od kierunku studiów.

Musimy też pamiętać, że kształcenie lekarzy, to nie tylko dydaktyka. Ważny jest też aspekt naukowy polegający na prowadzeniu badań, które właściwie zorganizowane i prowadzone, podnoszą rangę Uniwersytetu. Parametryzacja, bibliometria przekładają się na punkty, które odpowiednio klasyfikują wydział wśród innych w Polsce. I dobrze, że tak jest, bo transparentność sprzyja rozwojowi uczelni  marginalizując uznaniowość, która nie jest niczym dobrym.

Potrzebna jest nieustanna praca i rozwój. Pierwsze lata kształcenia lekarzy związane są z przedmiotami podstawowymi i przedklinicznymi. Te pierwsze są dobrze obsadzone kadrowo, ale już trzeba myśleć o rozwoju nauk przedklinicznych: patofizjologii, patomorfologii, farmakologii. Z kolei przedmioty kliniczne mają już niezłą i prawie wystarczającą kadrę.

I jeśli jest coś, co może nam sprawiać największe trudności, to kwestia naukowości, co wymaga wielu lat usystematyzowanej, ukierunkowanej pracy badawczej. Na razie, mimo wszystkich inwestycji, deklarowanych chęci, jesteśmy bardzo daleko od tego, co jest na innych uniwersytetach medycznych w Polsce. Mamy pomieszczenia, ale trzeba wypełniać je treścią. Powinniśmy też być bardziej otwarci na współpracę z innym jednostkami w regionie: Instytutem Biotechnologii, Wydziałem Matematyczno – Przyrodniczym, czy Wydziałem Biologiczno – Rolniczym z Uniwersytetu Rzeszowskiego, Politechniką Rzeszowską. Dziś najciekawsze badania i odkrycia są na styku specjalizacji.

To oznacza, że po tym jak się Pan doczekał szwedzkiego doktoranta, mamy szanse na doktorat z hematologii, ale wychowanka z Rzeszowa?

Sam przewód doktorski trwa minimum 4 lata i podjąłem już rozmowy na ten temat z moimi asystentami z Rzeszowa. Aspiracje są i wydaje mi się, że realne jest, by za 5-7 lat były pierwsze doktoraty, w których ja będę promotorem dla lekarzy z Rzeszowa. Trudność polega na tym, że lekarz obok pracy naukowej musi się też rozwijać zawodowo w wybranej przez siebie specjalności, a to się wiąże z dużą ilością pracy przy łóżku chorego, odbywaniem licznych szkoleń i staży, pełnieniem dyżurów, itp. Nie mam wątpliwości, że doczekam się tutaj grona wychowanków. Jak przychodziłem do Rzeszowa, był tylko jeden kolega z otwartym przewodem doktorskim we Wrocławiu i myślę, że tam już go zakończy. Jednak w międzyczasie przyszła do nas z Warszawy dr n. med. Magdalena Glazer-Stefańska, specjalista chorób wewnętrznych.

Przeniosła się tutaj specjalnie, by współpracować z Panem Profesorem?

Tak mówi, ale warto ją zapytać.

Dr n. med. Magdalena Glazer -Stefańska: Pochodzę z Podkarpacia i powrót do Rzeszowa był ukłonem w kierunku moich bliskich, ale równie ważne były powody zawodowe i możliwość pracy z prof. Machaczką. Będąc niedawno na międzynarodowym zjeździe hematologów w Wiedniu dotyczącym chorób rzadkich w hematologii i słysząc jak często przywoływany i cytowany był prof. Machaczka m.in. w związku z chorobą Gauchera, w leczeniu której uważany jest za jednego z najlepszych w Europie, było mi miło.

Tworzy Pan Klinikę Hematologii w Rzeszowie, ale sam oddział ma już swoją długą historię.

Mam tego świadomość i warto pamiętać, że hematologia w Rzeszowie istnieje od wielu lat, kiedy to miała swoje lepsze i gorsze lata działalności. To, na czym dziś najbardziej mi zależy, to walka o każdego pacjenta w równym stopniu i z pełnym zaangażowaniem bez względu na wiek, stadium choroby i choroby towarzyszące. Co nie znaczy, że każdego leczymy tak samo, bo najistotniejsze jest indywidualizowanie terapii. W Szwecji lekarz specjalista pracuje bardzo samodzielnie i chciałabym te same standardy wprowadzić także w mojej klinice. W Polsce często obserwuję problem, w którym starsi lekarze nie pozwalają swoim młodszym kolegom na samodzielność, a szkoda. Branie odpowiedzialności na siebie skłania zwykle ludzi do dużo większego zaangażowania, szukania nowych, lepszych rozwiązań dla chorych.

To umiłowanie do wolności i odpowiedzialności to znak pokoleniowy? Pan jedną nogą wychował się w PRL-u, drugą już w wolnej Polsce i szybko szukał swoich dróg. Co Pana nosiło po świecie, w czasach, kiedy lekarze-specjaliści w Polsce mogli już wieść całkiem spokojne i dostatnie życie?

Ciekawość. Po raz pierwszy do Szwecji wyjechałem jeszcze jako student medycyny w czasie wakacji w 1990 roku. Trafiłem na oddział onkologiczno-paliatywny jako tzw. opiekun chorego. Rano pomagałem chorym ubrać się, umyć, prowadziłem ich do jadalni. Po południu były wyjścia na spacer, sprzątanie. Jedna osoba towarzyszyła dwóm-trzem chorym. W Polsce do tej pory nie ma takich standardów opieki. Już wtedy intrygowało mnie i ciekawiło, jak leczenie w Polsce wypada na tle innych krajów europejskich.

Moje pokolenie ma też kompleks "Zachodu", którego ja już dawno się wyzbyłem, ale przed laty to był motor moich poszukiwań. Od zawsze chciałem udowodnić samemu sobie, że Polak może pracować na równi z lekarzami z Europy Zachodniej, a może i lepiej.

Wynagrodzenia lekarzy i komfort życia w Szwecji też miały chyba swoje znaczenie.

Jak byłem młodym człowiekiem, komfort życia był ważny, ale nie najważniejszy. Możliwość rozwoju była wartością największą. Sam dobrobyt jest dobrą rzeczą, ale zawiera też pewną pułapkę – człowiek staje się wygodny, gnuśny i leniwy. Ma coraz większe wymagania, a trudzić się i pracować chce coraz mniej. Dla mnie przed laty absolutnym szczęściem było dostanie paszportu, a przed 12 laty, gdy Polska weszła do Unii Europejskiej, otrzymanie legalnej pracy w europejskim szpitalu. Moim jedynym marzeniem było, by nikt mi nie przeszkadzał, a wierzyłem, że ze wszystkim poradzę sobie sam.

Zabrzmi to paradoksalnie, ale ten brak zamożności na Podkarpaciu, dostrzegam niekiedy jako atut tego regionu, który może być kołem zamachowym jego rozwoju. Często obserwuję, jak studenci, pielęgniarki, młodzi lekarze w Rzeszowie są głodni sukcesu, jak ambicje i aspiracje napędzają ich do pracy, stawiania sobie wyzwań. I tacy ludzie tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że bardziej potrzebny jestem w Rzeszowie, niż w Sztokholmie. W wielu przypadkach być może będę mógł wiele rzeczy im podpowiedzieć i pokazać.

Chce Pan przez to powiedzieć, że startując dzisiaj w zawodzie być może nie miałby Pan takiej determinacji w pracy zawodowej i naukowej?

To jest trudne pytanie, bo wywodzę się z typowej klasy średniej, mój ojciec jest profesorem ekonomii i od zawsze miałem w domu wzór pracy naukowej i szacunku dla nauki. Ale będąc młodym człowiekiem najbardziej zależało mi na niezależności, osiągnięciu wszystkiego własną pracą. Dla mnie to było i jest oczywiste.

Pańskie zainteresowania naukowe ogniskują się wokół nowotworowych chorób krwi i szpiku kostnego. Przez prawie 3 dekady pracy udało się Panu oswoić ze śmiercią pacjenta?

Nie, nie potrafię się z tym oswoić. Dla mnie zawsze to bolesne i trudne przeżycie. Trudno wyrazić, jak się czuję, kiedy wiem, że chory umrze, albo umiera, chociaż o niego walczymy, nierzadko desperacko. Największym wyzwaniem jest dla mnie, by jak najwięcej pacjentów uratować. Widziałem ludzi w każdym wieku i nikt nie chce umierać, życie mamy jedno. Bardzo rzadko ktoś jest pogodzony ze śmiercią.

Wracając zaś do moich zainteresowań zawodowych – to rzeczywiście hematoonkologia, czyli nowotworowe choroby krwi, szpiku kostnego i układu limfatycznego. Druga grupa, to choroby rzadkie występujące u dorosłych, które często dają obraz hematologiczny, jak np. choroba Gauchera czy HLH. No i oczywiście interesuję się przeszczepianiem komórek hematopoetycznych.

Patrząc wstecz, to co się zdarzyło w Pana życiu, przerosło marzenia?

Tak (śmiech). Gdy zdawałem na medycynę, bardzo chciałem dostać się za pierwszym razem i to się udało, choć nie byłem najlepszy, najgorszy też nie. Z mojej klasy w IV Liceum Ogólnokształcącym w Krakowie prawie połowa uczniów została lekarzami, kilka osób było genialnych, ale potem czegoś po drodze im zabrakło. W życiu bardzo ważne są talent i zdolności, ale też pracowitość, szczęście i odwaga. Gdy patrzę na siebie sprzed lat, jedna rzecz jest niezmienna, nigdy nie robię długoterminowych planów, po prostu działałam. Nigdy też nie miałem jednego pomysłu na swoje życie zawodowe. Gdy coś mi się nie udawało, zawsze miałem plan B, a nawet C. Dzięki temu nie ulegałem frustracji, tylko robiłem skręt w kierunku innych wyzwań. Może także dlatego tak dobrze czułem się przez kilkanaście lat mieszkając w Szwecji. To jest kraj, gdzie są jasne i przejrzyste reguły gry. Mówiąc skrótowo i dosadnie, tam nie marnuje się czasu na "kopanie po kostkach", a praca i kreatywność mają pełne wsparcie.


Prof. nadzw. dr hab. n. med. Maciej Machaczka, absolwent Wydziału Lekarskiego Collegium Medicum Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie. W latach 1995–96 pracował jako młodszy asystent w Oddziale Chorób Wewnętrznych Szpitala Specjalistycznego OO. Bonifratrów w Krakowie, w latach 1996–2001 jako asystent naukowo-dydaktyczny w Katedrze i Klinice Hematologii Collegium Medicum UJ w Krakowie. W 1999 r. odbył 6-miesięczny staż jako Visiting Physician w prestiżowym Fred Hutchinson Cancer Research Center w Seattle (USA), a rok później 3-tygodniowy staż w uniwersyteckiej Klinice Hematologii w hiszpańskiej Salamance. W 2002 roku wyjechał do Szwecji, gdzie do 2004 r. pracował jako asystent oraz starszy asystent w Klinice Medycznej Szpitala Kullbergska w Katrineholm, w latach 2004–2007 jako ordynator w Oddziale Hematologicznym Kliniki Medycznej Szpitala w Varberg, a od 2008 r. był ordynatorem w Centrum Hematologicznym Karolinska w Szpitalu Uniwersyteckim Karolinska Huddinge w Sztokholmie.

Profesor Machaczka jest autorem ponad 130 publikacji, w tym ok. 80 artykułów naukowych opublikowanych w recenzowanych czasopismach medycznych oraz współautorem 3 rozdziałów w języku angielskim w książkach o zasięgu międzynarodowym. Jest także recenzentem w wielu polskich i angielskojęzycznych czasopismach naukowych z zakresu hematologii, onkologii oraz chorób wewnętrznych, a także pediatrii, genetyki i reumatologii. Członek zagranicznych towarzystw naukowych: EBMT (European Group for Blood and Marrow Transplantation), ASH (American Society of Hematology), EWGGD (European Working Group on Gaucher Disease) oraz Histiocyte Society.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy