Reklama

Biznes

Kadencyjność prezydentów, burmistrzów i wójtów jest konieczna

Z Andrzejem Decem, przewodniczącym Rady Miasta Rzeszowa, i dr. Pawłem Kucą, politologiem z Uniwersytetu Rzeszowskiego, rozmawiają Aneta Gieroń i Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 12.10.2014
15250_wybory_13
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń, Jaromir Kwiatkowski: Mija 15 lat od czasu drugiej reformy samorządowej, która m.in. wprowadziła powiaty i zmniejszyła liczbę województw z 49 do 16. Jednocześnie jesteśmy na kilka tygodni przed wyborami samorządowymi, które odbędą się 16 listopada. To prowokuje pytanie o kondycję samorządów w Polsce, tym bardziej, że 15 lat to wystarczający czas, by dostrzec wady i zalety wprowadzonej w 1999 roku reformy.
 
Andrzej Dec: Generalnie usamorządowienie Polski uważam za proces udany, poczynając od 1990 roku, kiedy wprowadzono gminy, i dodając do tego 1999 rok, kiedy powstały powiaty i samorządy województw. W tym drugim etapie reformy znacznie bardziej udane okazały się województwa. Z powiatami jest problem, bo powstało ich za dużo, a ilość zadań, jakie mają do wykonania, jest zbyt mała. Jestem zwolennikiem, by było ich mniej i by miały więcej zadań. 

Byłby Pan skłonny poprzeć pomysł likwidacji powiatów, bo i takie głosy pojawiają się co jakiś czas w debacie publicznej?
 
AD: Nie jestem zwolennikiem całkowitej likwidacji powiatów, ale – jak wspomniałem – uważam, że można byłoby trochę zmniejszyć ich liczbę. Tym bardziej, że dzisiaj, zupełnie inaczej niż kilkanaście lat temu, znacznie łatwiej do siedziby powiatu dojechać, bo prawie wszyscy mają samochody. 

Paweł Kuca: Reformę z 1999 roku uważam za jedną z bardziej udanych po 1989 roku, ale bez powiatów. Jestem coraz bardziej przekonany, że one są zbędne. Jestem jednak realistą i nie wierzę w ich likwidację – są one splotem zbyt dużych interesów i korzyści politycznych. Przy ich ewentualnej likwidacji natychmiast pojawiłyby się głosy o burzeniu lokalnych wspólnot. Natomiast to, co dziś robi powiat, mogłyby w przyszłości robić silne gminy i silne województwo; przy okazji dużo byśmy na tym zaoszczędzili. To oczywiście czysto teoretyczne rozważania, bo nie za bardzo wierzę w jakiekolwiek ruchy na mapie administracyjnej Polski. Ewentualna likwidacja gmin czy powiatów wywołuje tak ogromne emocje społeczne, że jakiekolwiek zmiany są nierealne.
 
Największe profity po 15 latach reformy samorządowej?
 
AD: W tym momencie nie dotykamy już wprowadzenia samorządów gminnych, które były dobrodziejstwem w 1990 roku, więc trzeba powiedzieć, że po 1999 roku niewątpliwym sukcesem jest samorząd wojewódzki. Sami wybieramy radnych do sejmiku wojewódzkiego, a oni z kolei marszałka. Jest to organ niezależny od władzy centralnej, a idea, że wojewoda ma wyłącznie nadzór formalno-prawny, jest słuszna.
 
PK: Ale pamiętajmy, że to też wykuwało się w praktyce. Na Podkarpaciu były na początku tej reformy dyskusje i polityczne spory, kto jest ważniejszy: marszałek czy wojewoda? Dziś wiemy, że rządzi marszałek województwa.

Pozostały jednak pytania i wątpliwości, czy tak duży powinien pozostawać Urząd Wojewódzki – chodzi o skalę zatrudnienia, skoro tak ogromny jest Urząd Marszałkowski? Czy ich zadania i kompetencje muszą się dublować?
 
AD: Uważam, że nie jest źle, jeśli konkretny departament w Urzędzie Marszałkowskim ma swój odpowiednik w postaci wydziału w Urzędzie Wojewódzkim. Na pewno jednak wydziały w Urzędzie Wojewódzkim mogłyby być mniej liczne niż w Urzędzie Marszałkowskim i powinni tam dominować prawnicy oraz pracownicy merytoryczni.
 
PK: Idea była taka, że władza przechodzi do samorządów i to samorządy rządzą, a wojewoda jest przedstawicielem rządu w terenie i pełni funkcje kontrolne. I to się sprawdziło.
 
Jesteście, Panowie, zwolennikami obecnego podziału administracyjnego na 16 dużych regionów? SLD zaproponował powrót do 49 województw.
 
PK: To był pomysł czysto polityczny, mający wzbudzić resentymenty do starego podziału, co być może pozwoliłoby SLD „ugrać” dodatkowe głosy. 
 
AD: Koncepcje nieznacznego zmniejszenia czy zwiększenia liczby regionów można by rozważyć, ale są one raczej nierealne do przeprowadzenia. Choć mnie osobiście model 12 regionów podobał się najbardziej.

Po 15 latach widać też wyraźnie, że w samorządach jest realna władza. 
 
PK: Idea, by ściągnąć władzę na „dół”, jest bardzo słuszna. Jesteśmy dwa miesiące przed wyborami samorządowymi i słychać spekulacje, że także niektórzy obecni posłowie rozważają start w wyborach samorządowych, chociażby na burmistrzów. Wolą być burmistrzami niż parlamentarzystami, gdyż w samorządzie jest realna władza, realne wpływy i duże możliwości działania. W Sejmie jest się jednym z wielu, „żołnierzem” do głosowania, a znaczących, funkcyjnych, ważnych posłów jest niewielu. Dziś znaczna część parlamentarzystów, gdyby stanęła przed wyborem: czy pozostać posłem, czy zostać marszałkiem województwa, bez chwili wahania wybrałaby zostanie marszałkiem. Wielu samorządowców z Podkarpacia przeszło drogę z samorządu na Wiejską i nie ukrywają, że gdyby dziś mieli takie możliwości, chętnie by wrócili do samorządu.
 
Warto też zadać pytanie, czy nie nadszedł czas, by w wyborach na wójtów, burmistrzów i prezydentów wprowadzić kadencyjność. Możliwość sprawowania władzy przez maksymalnie dwie kadencje, jak to jest w przypadku prezydenta RP. To wystarczająco dużo czasu, by przedstawić wizję, zrealizować duże projekty, a potem dać szansę wykazania się innym. Dodatkowy argument przemawiający za tym rozwiązaniem, to demoralizacja władzy, jaka następuje po kilkunastu latach nieprzerwanego rządzenia.
 
AD: Jestem dokładnie takiego samego zdania. Uważam jednak, że kadencyjność powinna dotyczyć władzy wykonawczej: wójtów, burmistrzów i prezydentów. Nie wydaje mi się, by była ona konieczna w przypadku radnych. Oni nie mają takiej władzy, a już pojedynczy radni sami niewiele mogą zdziałać. Natomiast wokół prezydentów miast, burmistrzów, tworzą się swoiste „dwory”, niebezpieczne siatki powiązań. Dodatkowo władza demoralizuje, a silna władza demoralizuje jeszcze bardziej i te osoby często zaczynają tracić samokontrolę.
 
Kontrargument przeciwników takiego rozwiązania jest taki, że jeśli ktoś jest dobry i obywatele chcą go wybierać na kolejne kadencje, więcej niż dwie, to dlaczego zmuszać go do odejścia ze stanowiska burmistrza, wójta czy prezydenta?
 
PK: Moje zdanie na ten temat się zmieniało. Początkowo uważałem, że skoro ktoś się sprawdza, a wyborcy go szanują i wybierają, to warto, by trwał u władzy. Dziś jednak uważam, że kadencyjność dla wójtów, burmistrzów i prezydentów jest potrzebna. Bez zmiany nie będziemy mieli konkurencji. Urzędujący wójt, prezydent czy burmistrz jest zawsze w wyborach faworytem, bo ma takie instrumenty działania, które pozwalają mu prowadzić nieustanną kampanię wyborczą na koszt podatników.
 
AD: Chciałbym zwrócić uwagę na dwie rzeczy. Po pierwsze, jesteśmy ciągle w okresie, kiedy do Polski spływają duże pieniądze unijne, budżety rosną z roku na rok i ktoś, kto w tej sytuacji przegrywa wybory, musi być „patałachem”. Wprowadzenie, trochę w pośpiechu, wyborów bezpośrednich na wójtów, burmistrzów i prezydentów, i nie zmienienie wzajemnych relacji rady i prezydenta wybranego w takich wyborach, spowodowało, że równowaga, jaka kiedyś była pomiędzy radą a prezydentem, została totalnie zachwiana.
 
Czy jest obawa, że jeśli w ciągu najbliższych kilku lat nie wprowadzimy kadencyjności, to rozpocznie się proces psucia samorządności?
 
AD: Na pewno wprowadzenie kadencyjności jest konieczne. Mało tego, paradoksalnie, leży ono w interesie partii politycznych. Dobrzy prezydenci, burmistrzowie i wójtowie szybko bowiem uniezależniają się od partii.  Przykłady: Jacek Majchrowski w Krakowie, Tadeusz Ferenc w Rzeszowie, Rafał Dutkiewicz we Wrocławiu, czy Ryszard Grobelny w Poznaniu. W ich przypadkach to raczej partie bardziej potrzebują osobowości i poparcia społecznego wspominanych osób niż te osoby – poparcia partii. Kadencyjność prezydentów ma jeszcze tę zaletę, że w drugiej kadencji, kiedy już nie musieliby ubiegać się o reelekcję mieliby silniejszą motywację, do wprowadzania niepopularnych , ale potrzebnych zmian.
 
PK: Gdy mówimy o dobrych, niezależnych kandydatach, nasuwa się pytanie, dlaczego np. w Rzeszowie nie ma osób, które odniosły duży sukces w biznesie czy kulturze, są sprawnymi menadżerami i byłyby chętne do kandydowania na urząd prezydenta?! Moim zdaniem, z dwóch powodów. Powód pierwszy – wiele osób sukcesu nie chce angażować się w sferę publiczną, bo woli mieć spokój, zachować anonimowość i konsumować owoce swojej pracy. Powód drugi to obawa niezależnego kandydata, że jak wystartuje, zaprezentuje swoje poglądy, wejdzie w spór i przegra, to może się to obrócić przeciwko niemu. A to mu nie jest potrzebne.
 
AD: Ludzie, którzy odnieśli sukces w biznesie, mają poważny powód, by nie kandydować – to utrata dochodów. Prezydent zarabia 13 tys. zł, a w dobrym, chociaż nie największym biznesie zarabia się dużo więcej. 
 
Dotknął  Pan problemu, który wzbudza nasze bardzo poważne obawy, że w polityce nasila się selekcja negatywna. Utalentowane, pracowite, kreatywne osoby wolą zarabiać w biznesie, a im kto bardziej nieudolny, tym chętniej stara się zaistnieć w sferze publicznej. 
 
AD: Niestety, tak bywa. Osoby z sukcesami biznesowymi na koncie zniechęca do polityki także wymóg składania i publikowania oświadczeń majątkowych. W przypadku radnych wymóg publikacji powinien być zniesiony. Będąc w biznesie, miałem wypracowywać określone wyniki. Nikt mi nie sprawdzał, co mam w oświadczeniu majątkowym, żaden dziennikarz nie zadręczał mnie, dlaczego zrobiłem to czy tamto. Odpowiadałem przed konkretnym przełożonym, a nie wirtualną opinią publiczną. Dlatego nie dziwmy się, że osoby z sukcesami zawodowymi i finansowymi nie garną się do sfery publicznej. Jeśli to robią, to zwykle mają duże zacięcie społecznikowskie. Zwróćmy też uwagę, że pojęcie niezależnego radnego to fikcja. Jeden radny niewiele może i nawet jeśli zdobędzie mandat, to wcześniej czy później wchodzi w mariaż z polityką. Podkreślam przy tym, że dla mnie polityka nie jest zła sama w sobie. Rozróżniam bowiem upolitycznienie, jako zjawisko naturalne i zrozumiałe, od upartyjnienia, które polega na przedkładaniu interesu partii nad interes społeczny. I to już oczywiście jest szkodliwe.
 
PK: Na poziomie gmin, miast, powiatów, wielu działaczy partyjnych kandyduje pod szyldem komitetu niezależnego, np. „Kocham coś…”, „Rozwój czegoś…”, ale to jest często tylko partyjna przykrywka.
 
Nawiązując do upartyjnienia. Od kilku lat obserwujemy zły obyczaj, że człowiek wybrany na cztery lata np. na posła, po roku czy dwóch kandyduje w zupełnie innych wyborach, np. na europosła. Często tak jest, bo „matka partia” wzywa go na inny odcinek działania. Nagle okazuje się, że nie obowiązuje żadna lojalność wobec elektoratu, który daną osobę wybrał, ważniejszy staje się interes partyjny.
 
PK: Jeżeli rezygnuje poseł, to na jego miejsce wchodzi następny kandydat z listy i to jestem w stanie zaakceptować. Zupełnie inna jest sytuacja, gdy rezygnuje np. prezydent, burmistrz albo senator, bo to oznacza nowe wybory i nowe koszty. Ale tu także każdy przypadek trzeba rozpatrywać indywidualnie. Minister Elżbieta Bieńkowska jest też senatorem i właśnie została ważnym komisarzem w Komisji Europejskiej. To oznacza rezygnację z mandatu senatorskiego, ale nowa funkcja jest na tyle istotna, że przy wszystkich kosztach, cała sytuacja wydaje się zrozumiała.   
 
AD: W biznesie są naturalne ścieżki awansu. Najlepsi zajmują stanowiska kierownicze, bywa, że są wysyłani do centrali firmy. W partiach też może tak być. Mamy zespół radnych, jeden z nich się wyróżnia i akurat tak się składa, że w połowie kadencji odbywają się wybory parlamentarne. No to kogóż wystawić, jak nie aktywnego, dobrego radnego?! A już wyborcy zadecydują, czy zaakceptują tę kandydaturę, czy nie. To jest koszt demokracji, który musimy ponieść.
 
Czy takie samo stanowisko zajmował Pan w 2011 roku, kiedy prezydent Rzeszowa Tadeusz Ferenc zaledwie po roku swojej trzeciej kadencji stwierdził, że chce zostać senatorem i nie wyprowadził się z Ratusza tylko dlatego, że przegrał wybory z Kazimierzem Jaworskim?
 
AD: Tamta decyzja prezydenta była trochę zaskakująca i oceniałem ją krytycznie. Może inaczej bym na to patrzył, gdyby tamte wybory były już pod koniec kadencji prezydenckiej. 
 
PK: Bo istotne jest, w którym momencie kadencji taka zmiana się dzieje. Inna jest sytuacja, gdy ktoś, kto został wybrany, rezygnuje po dwóch miesiącach, bo nagle chce robić coś innego, a inna – gdy po trzech latach okazuje się, że z jakichś powodów ten człowiek jest potrzebny gdzie indziej. 

Ale to świadczy o tym, że rezerwuar kadr partii politycznych jest bardzo szczupły.
 
AD: To prawda, niestety. Ale proszę zauważyć, że także z tego powodu, iż w polityce jest bardzo ograniczona liczba miejsc. Zdobywać doświadczenie nie bardzo jest gdzie. Członkowie partii przychodzą na zebrania raz na parę miesięcy. Co my o nich wiemy? Czasem niewiele ponad to, że kiedyś wypełnili deklarację.
 
Czy dziś chcielibyście, Panowie, gwarancji, że skoro Tadeusz Ferenc wystartuje w wyścigu o swoją czwartą kadencję, to za rok mu się nie „odwidzi” i nie wystartuje znów do Senatu?
 
PK: Chciałbym jasnej deklaracji, że nie wystartuje do Senatu. Tak byłoby uczciwie wobec wyborców. Uważam zresztą, że każdy z kandydatów na prezydenta powinien zadeklarować, czy umawia się z wyborcami na cztery lata, czy bierze pod uwagę start w innych wyborach. 
 
Aby nie było tak, że teraz wybierzemy wójtów, burmistrzów, prezydentów, a za rok wielu z nich znajdzie się na listach w wyborach parlamentarnych. Nawet jeżeli kandydowaliby nie po to, by zdobyć mandat, lecz by ściągnąć trochę głosów, jest to nieuczciwe wobec wyborców.
 
AD: Nie widzę tu nieuczciwości. 
 
Ale czy to jest praktyka godna napiętnowania, czy nie?
 
PK:  To jest taktyczny zabieg partii. Mnie on bardzo nie oburza. Pod warunkiem, że chodzi tylko o uzupełnienie listy, zdobycie dla niej dodatkowych głosów. Inaczej jest, jeśli ktoś dostaje bardzo dobre, tzw. miejsca biorące, a z góry wiadomo, że nie ma zamiaru objąć mandatu. To nie jest fair. 
 
AD: Mnie też nie. Taki człowiek swoją obecnością na liście daje sygnał, że popiera linię danej partii.
 
Co się stanie, gdy „przypadkiem” zostanie wybrany?
 
AD: Może nie przyjąć mandatu. 
 
To wyborcy będą mieli prawo poczuć się, że zostali nabici przez niego w butelkę.
 
PK: Nie do końca. Głosuje się i na partię, i na osobę.
 
Inny przykład. Panie Andrzeju, weźmy ostatnie wybory do Parlamentu Europejskiego i listę PO. Krystyna Skowrońska startowała nie ryzykując niczym, nie zdobyła mandatu i spokojnie wróciła do pracy w Sejmie. To nie jest sytuacja zdrowa, gdy polityk nie ryzykuje niczym i aż się prosi przynajmniej poddanie pod dyskusję takiego wniosku: chcesz  w trakcie kadencji zamienić np. Sejm na europarlament? OK, ale wcześniej złóż mandat poselski. Liczba chętnych do robienia wyborców w balona i przesiadania się z jednego stołka na drugi w trakcie kadencji spadłaby drastycznie.
 
AD: Odwołajmy się znów do porównania z biznesem. „Pracodawcą” polityka są wyborcy. I ten polityk mówi im: „słuchajcie, zabiegam o lepsze stanowisko. Będę wam wdzięczny, gdy mnie na nie powołacie. Jeżeli nie, to trudno”. Tak samo idę do szefa i mówię: „szefie, chciałbym awansować. A on na to: „nie ma pan kwalifikacji. Musi pan się zadowolić tym, co jest”. No i tyle. Jak to załatwić inaczej? Zwolnić się z pracy (czyli złożyć mandat) i powiedzieć: jestem do wzięcia? Przecież kiedy zamierzamy zmienić pracę, to najpierw znajdujemy nową, a dopiero potem się zwalniamy ze starej. 
 
Z ludzkiego punktu widzenia jest to na pewno zrozumiałe.
 
AD: Ale nie możemy od tego abstrahować. 
 
Tyle że polityka jest zajęciem szczególnym. A nie słyszeliśmy, by przy chęci zamiany jednego stołka na drugi politycy serwowali swojemu pracodawcy, czyli elektoratowi, tłumaczenie nie będące czym innym jak typową „ściemą”. Bardziej pilnują, by byli dobrze postrzegani w partyjnej centrali, bo to daje im gwarancję znalezienia się na tzw. miejscu biorącym.
 
PK: Aby rozwiązać tę sytuację, wszystkie wybory musiałyby być w tym samym terminie. Tyle że to nierealne.
 
AD: Postulat składania mandatu, gdy ktoś w trakcie kadencji chce wystartować w innych wyborach, to zły pomysł. W przypadku prezydenta miasta i posła możemy mieć dylemat, co jest wyższym stanowiskiem. Ale zamiana funkcji radnego na prezydenta czy radnego na posła to awans.
 
 
Inny watek: wybory bezpośrednie wójtów, burmistrzów i prezydentów niewątpliwie ich wzmocniły. A co ze starostami i marszałkami? Czy powinni być nadal wybierani przez radę? Np. marszałek ma ogromną władzę, więc tym bardziej się prosi, by był wybierany bezpośrednio. 

 
AD: Jestem temu przeciwny. Mieszkańcy całego województwa nie są w stanie ocenić kandydatów na marszałka z drugiego krańca województwa. W dodatku obecny system umożliwia jednak odwołanie marszałka. A w wyborach bezpośrednich istnieje duże ryzyko popełnienia błędu. Tego bym się bał. Proszę zauważyć, że podobne rozwiązania obwiązują w przypadku premiera.
 
PK:  Uważam, że starostów należałoby wybierać w wyborach bezpośrednich. Czym się różnią wybory prezydenta Rzeszowa od wyborów starosty, dajmy na to w powiecie kolbuszowskim? Co do marszałka: jego władza jest bardzo duża, a wybory bezpośrednie jeszcze by ją wzmocniły. Dlatego chciałbym przynajmniej ciekawej dyskusji na temat, czy wybierać go w wyborach bezpośrednich, czy nie. Chciałbym też zauważyć, że w dużych miastach prezydenci także zarządzają potężnymi pieniędzmi. I tam również istnieje ryzyko porażki, polegającej na tym, że wybierze się osobę, która okaże się pomyłką. Natomiast gdybyśmy wprowadzili wybory bezpośrednie marszałka, to musiałyby zostać bardzo precyzyjnie opisane zasady, kiedy on musiałby ustąpić. 
 
AD: Proszę zauważyć, że miasta bogate, gdzie są duża władza i duże pieniądze, z natury rzeczy mają rozbudowane media, więc informacja o kandydatach jest znacznie łatwiej dostępna niż w przypadku małych miast, gdzie media są nieliczne i słabsze.
 
Co do roli mediów: obserwujemy, że sejmik jest – mimo wszystko – pod ich nadzorem. Natomiast informacja o tym, co robią starostowie, prawie w nich nie istnieje.
 
PK: Sejmiki to już polityka, i jest jej w nich za dużo. Natomiast uważam, że powinno być standardem, iż w wyborach do sejmiku każdy komitet przedstawia swojego kandydata na marszałka. W wyborach parlamentarnych wiemy przecież, kto jest kandydatem głównych partii na premiera.
 
AD: Jest tylko problem, co będzie, gdy powstanie koalicja.
 
PK: To kwestia uzgodnień dotyczących 2-3 kandydatów. 
 
Najwięcej emocji w regionie w wyborach samorządowych będą budzić wybory prezydenta w Rzeszowie i układ sił w sejmiku. Zacznijmy od Rzeszowa. Sytuacja na dziś jest taka, że liczy się de facto dwóch kandydatów: obecny prezydent Tadeusz Ferenc i poseł PiS Andrzej Szlachta.
 
AD: Spodziewam się, że wygra raczej prezydent Ferenc. 
 
Swoją siłą czy słabością konkurencji?

AD: Jednym i drugim po trochu. 
 
Panie Andrzeju, czy nie jest Panu wstyd, że partii, która od 7 lat rządzi Polską, czyli Platformy Obywatelskiej, nie stać na wystawienie kandydata na prezydenta Rzeszowa?
 
AD: Wystawianie kandydata powinno być oparte o racjonalną kalkulację. Wolałbym, żebyśmy mieli kandydata i  żeby on miał szansę, ale na razie takiego nie znaleźliśmy i oczywiście jest to dowód na słabość partii. Jednak ostatecznej decyzji jeszcze nie podjęliśmy. Trzeba przy tym wziąć pod uwagę fakt, że prezydent Ferenc jest wyjątkowym talentem politycznym.

Mieliście w tej kadencji wiceprezydenta Rzeszowa, o którym mało kto wie, że reprezentował Platformę Obywatelską. Czy w ogóle czujecie jakąś korzyść z faktu, że mieliście wiceprezydenta?
 
AD: Proszę o następne pytanie (śmiech). 
 
PK: Zgadzam się z panem Andrzejem, faworytem wyborów w Rzeszowie jest oczywiście obecny prezydent. Zgadzam się też, że to, iż Platforma  czy PSL nie wystawiają własnego kandydata, jest ewidentną oznaką słabości tych partii. PSL nie ma kogo wystawić, więc woli poprzeć prezydenta Ferenca; Platforma – gdyby miała mocnego kandydata – to by go wystawiła. Chyba, że liczy na kontynuację, czyli na wiceprezydenta także w nowym rozdaniu. Kiedy Platforma dostała „swojego” wiceprezydenta, zakładałem, że jest to naturalny kandydat na prezydenta w kolejnych wyborach. Z jakiegoś powodu tak się nie stało.

Od 2002 r. wybory prezydenta Rzeszowa to pojedynek Tadeusz Ferenc kontra kandydat PiS. Zauważcie, Panowie, że PiS, osiągający w tym regionie ponad 50-proc. poparcie, kolejny raz nie był w stanie wystawić kandydata zdolnego zagrozić obecnemu prezydentowi.
 
PK: Andrzej Szlachta ma szanse na dobry wynik. Jako prezydent miał osiągnięcia. PiS też ma poparcie w Rzeszowie. Ale wydaje mi się, że w Rzeszowie trudno będzie prowadzić kampanię,
nie uwzględniając że miasto rozwinęło się w ostatnich latach. W dodatku obecna ekipa rządząca Rzeszowem dba o promocję. Zwłaszcza w pierwszej kadencji sukces prezydenta Ferenca to także sukces jego polityki medialnej. Nie chodzi nawet o jego osobę, tylko o oparcie się na mediach i „zalanie” ich informacjami o mieście. O nowych inwestycjach, remontach itd. A ludzie patrzą blisko, na to, co się dzieje wokół nich. 
 
Mówimy o personaliach, a przecież w tej kampanii w ogóle nie ma dyskusji, albo jest jej zbyt mało, na temat wizji Rzeszowa: jakie to miasto ma być, w którym kierunku się rozwijać.
 
PK: To prawda, tego najbardziej brakuje. 
 
AD: Bo taka dyskusja nie leży w interesie urzędującego prezydenta. A dlaczego? Bo gdyby taką wizję ogłosił, to by się musiał z niej rozliczyć. 
 
Jak rozwinie się sytuacja w sejmiku? Do tej pory zwycięstwa bywały „jednogłośne”, tzn. dwa główne obozy – raz jeden, raz drugi – miały w sejmiku jeden głos przewagi.
 
PK: Moim zdaniem, faworytem wyborów jest PiS. Będzie to cena, jaką Platforma i PSL zapłacą za sprawę marszałka Karapyty oraz za to, że – w kontekście śledztwa w sprawie afery korupcyjnej na Podkarpaciu – cały czas mówi się o politykach PO i PSL w tonie negatywnym. Jednak z punktu widzenia województwa najważniejsza jest osoba marszałka. Chciałbym wiedzieć, kto jest kandydatem poszczególnych partii na tę funkcję.
 
Obawiamy się, że partie przystępują do wyborów w ogóle bez takiego planu. 
 
AD: Myślę, że jednak coś myślą na ten temat. Tylko nie chcą tego upubliczniać, by nie skłócić się wewnętrznie. W końcu kandydaci do sejmiku równo pracują na sukces listy.
 
PK: Dlatego nie mówię, by podawać cały skład zarządu. Tylko nazwisko marszałka.
 
Czy kampania wyborcza potoczy się w kontekście taśm i wizyt CBA u podkarpackich liderów PO i PSL?
 
AD: To by było smutne.
 
PK: Myślę jednak, że kampania będzie się toczyć w kontekście spraw lokalnych, samorządowych, inwestycji, pieniędzy unijnych itd.  
 
Andrzej Dec, absolwent matematyki na Uniwersytecie Jagiellońskim. Przez wiele lat pracował jako informatyk i menedżer, obecnie doradca w Asseco Poland SA. Nieprzerwanie od 1990 roku radny Rzeszowa. Przewodniczący Rady Miasta. Jeden z liderów Platformy Obywatelskiej w Rzeszowie.
 
Dr Paweł Kuca, politolog z Uniwersytetu Rzeszowskiego. W latach 1999-2010 był dziennikarzem Gazety Codziennej „Nowiny” i dziennika „Super Nowości” oraz współpracownikiem tygodnika „Newsweek Polska”. Specjalizował się w tematyce politycznej i samorządowej. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy