O sobie:
Dziennikarka od zawsze - jednodniówki z okazji Dnia Matki publikowała już jako kilkulatka, a jako 13-latka doczekała się druku w ?Płomyku?. Przez 16 lat dziennikarz i redaktor rzeszowskich ?Nowin?, a obecnie magazynu VIP Biznes&Styl oraz portalu biznesistyl.pl. Nieustannie zakochana w książkach i zadziwiona światem. Człowiek wrażliwy na słowo, który nie lubi akcentów na przedostatniej sylabie czasowników w 1. osobie liczby mnogiej, dlatego coraz rzadziej ogląda telewizję. Chyba, że akurat leci tam jakiś dobry film.
O blogu:
Noosfera nie ma nic wspólnego z Nosferatu. Choć i on w niej siedzi. Oznacza sferę działalności ludzkiego rozumu, rodzaj globalnej świadomości, utrwalonego przekazu kulturowego, który współtworzą i z którego czerpią kolejne pokolenia. Z noosfery biorą się nowe idee, wynalazki, dzieła sztuki. Słowo wymyślił w XX wieku filozof - Pierre Teilhard de Chardin. I to zanim powstał Internet. W tej sferze myśli krążą i moje. Tu się nimi dzielę.
"Sprawiedliwi zdrajcy" kontra "Wołyń" Smarzowskiego
Dodano: 02-11-2016
Pani Szura nie kupuje od tych gospodarzy, którym ziemniaki udały się nad podziw okazałe i dorodne. Już ja wiem, na jakim polu one wyrosły, mówi. Na takim samym Trupim Polu, jak to gdzie pani Szura coraz to nowy rucznik – jak nazywają ukraińską chustkę – zawiązuje. Pełnym bezimiennych mogił zamordowanych Polaków. Trzeba przeczytać „Sprawiedliwych zdrajców”, jeśli widziało się „Wołyń” Smarzowskiego.
Po „Wołyniu” Wojciecha Smarzowskiego niektórzy nie mogą spać. Inni mówią, że momentami zakrywali oczy. Jeszcze inni uważają, że wreszcie ktoś pokazał, jak było. Na pewno nic, co tam pokazano nie jest niespodzianką dla człowieka w jakimś stopniu zainteresowanego historią rzezi wołyńskiej. Za PRL-u nie było politycznie właściwe rozgrzebywanie tych tematów, bo sprawa dotyczyła bratniej republiki pod taką samą, jak i nasz kraj sowiecką gwiazdą. Po zmianie systemu jednak rodziny ofiar coraz głośniej upominały i wciąż upominają się o swoje prawa. Ukazała się cała masa publikacji i wiemy, jaką to bronią banderowcy rzezali Polaków – młotami do uboju zwierzyny, siekierami, widłami. Podpalali ludzi stłoczonych w stodołach, dziecięce główki rozbijali o piece. Ogrom zła sprawia, że dłonie same zaciskają się w pięść. A po obejrzeniu „Wołynia” Smarzowskiego, jeszcze bardziej. Właśnie dlatego, dla psychicznej równowagi i walki z uprzedzeniami, które narosły z winy tej niezadośćuczynionej zbrodni, trzeba przeczytać książkę Witolda Szabłowskiego pt. „Sprawiedliwi zdrajcy. Sąsiedzi z Wołynia”, wydanej w tym roku przez Wydawnictwo Znak. Zdanie –„Gdy jedni mordują, drudzy rzucają się, by ratować” - umieszczone na okładce jasno mówi, co znajdziemy w środku.
A tak – o Ukraińcach, którzy Polaków ratowali – ryzykując przy okazji swoje życie. Bo, kiedy – jak to mówią w filmie Smarzowskiego – przodem szli Bandery, a za nimi sąsiady – to oprócz nich byli także ci, którzy wcześniej Polaków próbowali ostrzegać albo ukrywali nieszczęśników ocalałych z rzezi, pomagali uciec na bezpieczną stronę. Ryzykowali życie. Ukraińska nienawiść do Polaków rosła jeszcze przed wojną i kiedy wybuchła w 1943, każdy, kto nie był za Banderą i sprzeciwiał się zabijaniu Polaków na głos, narażał się na śmierć. Pomagając tym, którym udało się uciec z rzezi stawał się zdrajcą. Dla nas, rodaków mordowanych – „sprawiedliwym zdrajcą”.
Witold Szabłowski właśnie tych ludzi odnajdywał i odwiedzał. Przez kilka lat zbierał materiał na książkę-reportaż i każdy fakt, jaki w niej zawarł, z dziennikarską rzetelnością potwierdzał w trzech źródłach. Szukał tych, którzy pomogli matce Mirosława Hermaszewskiego, gdy na wieś Lipniki napadała UPA, i tych, co wynieśli małą Hanię spośród trupów, a potem wychowali ją jak własne dziecko. Sprawiedliwych z Przebraża, Augustowa, Ostrówka i Woli Ostrowieckiej, Sokoła i Kupiczowa, Gaju i Kisielina. Poznał też panią Szurę, która pilnuje, by na Trupim Polu zawsze wisiał rucznik. I chociaż czasem złośliwi go zabierają, ona zawsze wiesza nowy, uprany. Codziennie też się modli za Ukraińców i Polaków, i mówi „Ojcze nasz” po polsku i po ukraińsku. Kiedyś jeden gospodarz nawet mówił, że powinni jej za to pielęgnowanie pamięci o Polakach dać telewizor. Ale pani Szura za nic by nie wzięła. Zresztą, nie ma obaw, uważa Szabłowski: „Nie dajemy swoim sprawiedliwym medali, nie sadzimy im drzewek. Nie dajemy im też telewizorów. Szczerze mówiąc, to w ogóle o ich nie pamiętamy”.
A może by właśnie trzeba nauczyć się tego od Żydów? Bo, jak inaczej uczyć ludzi, co jest dobre w miejscu, na które, umówmy się, informacyjnie niewielki mamy wpływ. Problem w tym, że po latach otwartości na tematy wołyńskie, Ukraińcy znów nabierają wody w usta. Nie podoba im się, że Polacy mają tak wrogi stosunek do ich narodowego bohatera – bo Bandera to przecież dla nich ucieleśnienie bojownika poświęcającego się walce o niepodległość.
W książce „Sprawiedliwi zdrajcy” Szabłowski waży słowa. Pokazuje krajobraz przed katastrofą, narastające w ludziach zło i jego wybuch. W końcu – krajobraz po klęsce. Rozmawia z Polakami, którzy jeździli na ekshumacje. Odnajdywali doły pełen kości kobiet i dzieci. Nie usprawiedliwia Ukraińców, ale też nie zostaje ślepy na to, co znajduje po tamtej stronie dobrego. To książka, która mogłaby pomóc w poszukiwaniu zgody. Ale czy jest to w ogóle możliwe?
Jedna z bohaterek reportażu, Ukrainka po studiach, dziś sprzątająca polskie domy, opowiada Szabłowskiemu o swojej matce, która miewa już zaniki pamięci, a czasem stanie przy oknie i krzyczy „pali się”. Do dziś widzi tę stodołę, w której banderowcy spalili Polaków, mówi jej córka. I dodaje: „Ten pożar, który został i w niej, i w was, Polakach, i w nas, Ukraińcach, i nawet we mnie i w panu wciąż latają iskry z tego pożaru”. Może ugasić ich nie sposób, ale warto czynić starania, by nie stały się zarzewiem kolejnego.