O sobie:
Z wykształcenia filmoznawca i dr nauk o sztuce, z zawodu dziennikarka w Polskim Radiu Rzeszów.
Na co dzień matkuję bliźniakom, a one dorastają w tempie zawrotnym, czemu nie mogę się nadziwić. W wolnym czasie odkrywam uroki pielęgnacji azalii i uprawy cukinii. Odkąd pamiętam jestem feministką, co ani nie przeszkodziło mi w życiu rodzinnym, ani nie powoduje, że w domu śpię na kurzu :)
O blogu:
To już niestety zamierzchłe czasy, kiedy oglądałam kilka filmów pod rząd. I choć kino to wciąż dla mnie medium najważniejsze, to kiedy doba się kurczy, tytuły trzeba wybierać starannie. Z ?Bitwy pod Wiedniem? z premedytacją rezygnuję, tu będę pisać o dobrym kinie, bo na złe coraz bardziej szkoda mi czasu. A że nie samy kinem człowiek żyje, o wartych obejrzenia spektaklach i wystawach też milczeć nie będę.
"Dzień Kobiet" czyli Manifa
Dodano: 16-03-2013
Ten film jest jak organizowane 8 marca Manify – ma w sobie siłę i energię, niesie go przekonanie o kobiecych możliwościach i solidarności. Ma jasny, bezpośredni przekaz: „Dziewczyny, wy też potraficie!”
Używając terminologii krawieckiej (szycie i tkanie to tradycyjnie kobiece aktywności) Manify to lewa, najmniej widoczna strona Dnia Kobiet w Polsce. W kieszeniach tego wdzianka chowają się skojarzenia z peerelowską propagandą, cmokaniem w rękę, zwiędłymi goździkami i długo w noc świętującymi panami. Jako, powiedzmy, guziki potraktujmy okolicznościowe programy w mediach i kobiece konferencje w miastach i na uczelniach. Bywają wykorzystywane polityczne, ale jednocześnie stają się coraz bardziej merytoryczne i coraz częściej pojawiają się w nich całkiem feministyczne postulaty (niekoniecznie tak jednak określane). Prawa strona, ta najbardziej dziś widoczna, to z kolei życzenia i drobne prezenty w domu, tulipany i ciasto w pracy – takie zbiorowe kobiece imieniny. Całkiem zresztą miłe.
Patrząc na całość tego ubrania widać jednak wyraźnie, że Dzień Kobiet nie stał się dniem gniewu i walki. To Marysia Sadowska, debiutująca w pełnym metrażu, wywróciła polski Dzień Kobiet na lewą stronę, przewrotnie przejęła dla swojego filmu to określenie, i nawet datę premiery zaplanowała na 8 marca. Film Sadowskiej jest emanacją właśnie gniewu, ale to gniew konstruktywny, nakierowany na kontr-działanie. To bardzo wyraźna manifestacja – nie chcemy ani goździków, ani tulipanów, chcemy rozwiązania naszych prawdziwych problemów. Warto zaznaczyć, że tak naprawdę to powrót do źródeł. Dzień Kobiet narodził się przecież w środowiskach robotniczych i emancypacyjnych.
Choć to film – manifest, nie jest drażliwy, bo pozostał wolny od obyczajowych akcentów, budzących u nas najgorętsze emocje i największą polaryzację stanowisk. Tu chodzi o prawa pracownicze i o osoby najsłabsze w kapitalistycznym łańcuchu pokarmowym. Kto nie stanie po stronie samotnej matki, borykającej się z problemami finansowymi, wyzyskiwanej w supermarkecie? Można tylko kibicować, kiedy Halina buntuje się i zaczyna walkę o prawa swoje – i cudze. Co ciekawe, nigdzie nie padają tu określenia feministka i feminizm. One wciąż mają w Polsce tak negatywne konotacje, że reżyserka wolała – jak sądzę - zrezygnować z tej etykiety (w piosence promującej film jej deklaracje są już wyraźniejsze).
O zwycięstwie bohaterki przesądza tu kobiece współdziałanie. Przekonanie o podgryzaniu się kobiet nawzajem, sekowaniu i niezdolności do współpracy to bodajże najgroźniejszy stereotyp utrudniający poprawę sytuacji kobiet. U Sadowskiej awansowana na kierowniczkę sklepu Halina przechodzi na stronę korporacji, oszukuje i wykorzystuje niedawne koleżanki. Zachowuje się tak na polecenie swoich przełożonych i pod presją ekonomiczną, ale też z egoizmu. Bohaterka chce mieć nareszcie w życiu trochę łatwiej: cieszy się, że może wziąć kredyt na wymarzone mieszkanie i kupić córce komputer. Dla realizacji tych celów fałszuje dokumenty, urządza prowokacje, zwalnia przyjaciółki. Ostatecznie jednak perfidnie potraktowane przez Halinę koleżanki stają po jej stronie. Sadowska celebruje scenę, kiedy do sądu wkraczają gnębione dotąd, ciche i szare kasjerki z supermarketu: widzimy, jak maszerują z podniesioną głową, nie wstydzą się swoich tanich ciuchów a zmęczenie znika z ich twarzy. To w tym wspólnym marszu jest jedyna szansa na skuteczne działanie i poprawę losu, trzeba tylko sobie i innym zaufać i zapomnieć o dawnych niesnaskach. Warto zaznaczyć, że w najtrudniejszych momentach Halina może liczyć także na swoją zbuntowaną nastoletnią córkę.
Przypominam sobie nieliczne polskie filmy o feministycznym wydźwięku lub jako takie odbierane, filmy sprzed lat zresztą, w żadnym z nich kobieca solidarność nie pojawiła się. W „Bluszczu” Hanki Włodarczyk, w „Bez miłości” i „Krzyku” Barbary Sass bohaterki pozostawały samotne i ponosiły klęskę. Tu nareszcie jest inaczej (o przyjaźni wśród kobiet opowiadają za to w ostatnich latach seriale telewizyjne).
Niestety, całość przypomina publicystyczny program interwencyjny, a zakończona szlachetnym morałem historia jest dość naiwnie przedstawiona. To zresztą przypadłość wielu filmów zaangażowanych, w których eliminuje się niuanse na rzecz klarowności przekazu. Ogromna szkoda, że reżyserka nie wykorzystała szansy na stworzenie poruszającego dramatu psychologicznego, a tylko społecznego. Atutem filmu jest jednak realizm. Kasjerki z supermarketu mają twarze bez makijażu a ich historie też nie zostały wyretuszowane. W kinie głównego nurtu, oglądanym przez publiczność niefestiwalową, takich postaci nie ma prawie w ogóle. Zapadają też w pamięć szkoleniowe rytuały wewnątrz sieci sklepów Motylek i śpiewana przez pracowników piosenka ku chwale supermarketów. To Orwell w czystej postaci. Poza tym ujmuje Katarzyna Kwiatkowska, która jako zwykła niewykształcona kobieta jest wyjątkowo autentyczna, a Eryk Lubos przekonująco kreuje postać mężczyzny, który do tego stopnia dostosował się do korporacyjnych reguł, że dobrem rodziny usprawiedliwić potrafi każde świństwo.
Oczywiście można zadać pytanie, po co taki film powstał. Czy kobiety zarabiające głodowe pensje w supermarketach chodzą do kina? Raczej nie, a jeśli odłożą na bilet, to raczej wybiorą film rozrywkowy, który pozwoli na półtorej godziny wytchnienia od zmartwień. Czy przejrzą się w nim kobiety w lepszej sytuacji finansowej, które są być może dyskryminowane, ale się nie buntują?. Czy raczej uznają, że nie jest to film o nich? A może do kina pójdą głównie osoby już przekonane, że trzeba walczyć o sprawiedliwość społeczną?
Wiara, że kino zmienia ludzi, to złudzenie – ale wierzę, że kino odbija zjawiska, które już w życiu społecznym są znaczące. I w tym kontekście ten film jest przełomowy. Pokazuje, że - choć nie jest to jeszcze regułą - kobiety potrafią działać razem, również ramię w ramię z mężczyznami. I bynajmniej nie zżymam się na optymistyczne zakończenie. Nie tylko dlatego, że tak niewiele ich w polskim kinie. Podoba mi się, że w „Dniu Kobiet” na pewno nie chodzi o to, żeby pochylać się nad losem pokrzywdzonych. W finałowej scenie Katarzyna Kwiatkowska rusza przed siebie i odwraca się do widzów, a jej spojrzenie mówi: „chodźcie ze mną”. To zaproszenia do tworzenia społeczeństwa obywatelskiego, w którym kobiety będą mieć tyle samo do powiedzenia, co mężczyźni. Ani mniej, ani więcej.