O sobie: Po wielu latach pracy jako lektorka języka angielskiego oraz DOS (director of studies) własnej szkoły językowej, postanowiłam skupić się na czymś co, na ogół, bywa mało intratne, a konkretnie na literaturze. Czytam, piszę, publikuję w periodykach literackich w Polsce, USA, na Bałkanach, wydaję książki poetyckie (do tej pory 7), tłumaczę poezję Emily Dickinson (zuchwale aspirując do kanoniczności przekładu), wyjeżdżam na festiwale literackie oraz do domów pracy twórczej (Szwajcaria, Hiszpania); wciąż uczę oraz uczę się języków. O blogu: Będą to moje noty i wtręty kuLturalne i kuRturalne, głównie literackie, a nawet poetyckie. Nie mam doświadczenia w pisaniu blogów. Przeczuwam, że w sensie "gatunku literackiego" najbliżej mu do sylwy ponowoczesnej, czyli postmodernistycznej (sylwa: dzieło nierespektujące jednorodności gatunkowej, głównie poetyka kolażu; negatywne odwoływanie się do zastanych wzorców; heterogeniczność gatunkowa; sygnalizowany przez autora zamysł zburzenia wewnętrznej spójności utworu). O! W miarę doświadczenia, moja informacja o blogu (a może i o sobie) będzie ewoluować; zmieniać się na lepsze lub gorsze, w zależności od tego, kto i jak życzliwy czyta.
S-cena prowokacji
Dodano: 12-04-2013
Pamiętam anegdotę, którą opowiadał dowcipnie Adam Hanuszkiewicz (po spektaklu w Rzeszowie). Powtarzał swojej dużo młodszej żonie (trzeciej i ostatniej, jak się okazało), że ona nie może go rzucić, bo rzuca się tylko dla lepszego faceta, a po nim lepszy może być już tylko Rubinstein. Przypominam sobie to czasem, choćby dzisiaj, kiedy słyszę głosy z kilku stron, że trzeba ZNÓW! zmienić dyrektora Teatru Siemaszkowej w Rzeszowie i znów obawiam się, że do Rzeszowa nie zechce przyjść ani Rubinstein, ani Einstein, ani Hanuszkiewicz, a na serio, ani Lupa czy Englert.
Pamiętam jak przez mgłę (byłam poza Rzeszowem lub mało zaangażowana) kilku dyrektorów Siemaszkowej, np. Stanisława Wieszczyckiego czy Wojciecha Zejdlera, którzy byli otoczeni estymą. Takie były czasy czy tacy byli oni? Pamiętam też Bogdana Cioska i naszą jednodniówkę teatralną (redakcja: Włodek Rudolf, Magda Huzarska, Krystyna Lenkowska, Waldek Lenkowski, Paweł Czachur, …) stworzoną za sprawą ówczesnego kierownika literackiego, Zbigniewa Rybki. Świetny pomysł na rozruszanie teatru i widowni. Nie przeszło. Ciosek nie puścił. Widocznie pan Bogdan Ciosek (z Krakowa) inteligentnie przeczuwał w powietrzu opór rzeszowskiej materii nie podatnej na wieloznaczność interpretacji, bez dystansu do twórczej krytyki teatralnej, albo cnota boi się jednak krytyki. Ciekawe, że nieco później, kiedy Zbyszek Rybka sam został dyrektorem Siemaszki, ani on ani nikt inny nie wpadł na pomysł jednodniówki lub innej formy dialogu z repertuarem i działalnością teatru. Formy otwartej, dowcipnej. Nie w stylu dzisiejszych nagonek medialnych.
Dyrektura Rybki da się zapamiętać m.in. z prestiżowego międzynarodowego festiwalu plakatu (którą zainicjował wcześniej), Festiwalu Teatrów Obcojęzycznych dla młodzieży licealnej, a przede wszystkim z pięknej renowacji budynku na zewnątrz i wewnątrz, na co wraz ze swoim zespołem zebrał środki unijne i inne. Brawo Rybka!
Jego współpracownikiem przez cztery lata, był Henryk Rozen, postać lubiana i ceniona w Rzeszowie. Rozen potrafił włączyć miejscowe siły artystyczne do współpracy, m.in. artystę Leszka Kuchniaka i poetę, prozaika Jerzego Fąfarę. Wtedy się do teatru chodziło na teatr (choćby świetne konfrontacje) i na tańce (spotkania karnawałowe). W sensie artystycznym par excellence na pewno wciąż pamiętam aktorkę Katarzynę Słomską i jej niezapomnianą Krystynę z „Panny Julii” czy tytułową Panią Dulską. Pamiętam też, że za Zbigniewa Rybki, Julia Wernio, uruchomiła scenę poetycką, co ważne, bo podobno każdy szanujący się teatr powinien taką ofertę mieć. Potem rzadko bywałam w teatrze i wiele spraw zatarło się w mojej pamięci.
Ostatnio byłam uskrzydlona widząc i słysząc, że nowy dyrektor Siemaszki, Remigiusz Caban, zna się na poezji i nie pomija jej w swoim repertuarze, o czym świadczy choćby jego współpraca z rzeszowskim poetą, Staszkiem Dłuskim i impreza „Najazd Awangardy na Rzeszów”, na ile awangardowa ta nasza rodzima poetycka awangarda jest. Na pewno nawiązująca do awangardy jest sama nazwa przywodząca na myśl najazd żagarystów na Warszawę z młodym Czesławem Miłoszem, a to już dobry i intrygujący początek.
Słyszę wokół, że w swojej prowokacji dyrektor Caban posuwa się daleko za daleko, co nie jest w Rzeszowie mile widziane. Najpierw p. Cabanowi dostało się za wystawę Marka Firka pt. „W 2013”, którą media rzeszowskie nazywały hasłowo „Waginy”, potem za sitcom "Rzeszów to nie zadupie, czyli seks, prochy i teatr w średnim mieście”, następnie za „Zemstę” graną przez samych mężczyzn, w dalszej kolejności za zwolnienia w teatrze, a teraz erotyczna, dekadencka wystawa foto autorstwa Michała Drozda (na pewno technicznie, a może i artystycznie na najwyższym poziomie światowym, na pewno z własną, osobną, dykcją artystyczną), postmodernistyczna, eklektycznie rozproszona wizja naszych czasów i obyczajów, powieszona w foyer, zacnych Rzeszowian nie śmieszy, a tumani i przestrasza.
Argument, że w Teatrze pojawiają się dzieci i młodzież jest do rozważenia. Sama jestem, za przeproszeniem, tak zwanym ciałem pedagogicznym i poza pracą na uczelniach rzeszowskich (od Politechniki, przez WSP, UR po WSiZ) przez 18 lat prowadziłam z mężem prywatną szkołę języków YES (którą kilka lat temu sprzedałam), podobno elitarną. W trakcie nauki w YES, a zwłaszcza na obozach językowych (czasem kilkanaście turnusów w jednym sezonie w całej Polsce) zawsze mieliśmy teatr. Przez kilkanaście lat w wersji najbardziej ekstremalnej był to Szekspir w oryginale (cóż jest dramatycznie mocniejszego od Williama Shakespeare’a?) w pałacu we Wzdowie, a potem w dworku Lipniku. Najczęściej reżyserowali zaproszeni Anglosasi. Na każdym turnusie była gazetka i zespół muzyczny. A o czym młodzież w wieku 12 -19 lat lubi rozmawiać, pisać i śpiewać, możemy się domyślać.
Cóż można rzec na temat wagin (a propos Firka), penisów (a propos Drozda) wobec Szekspira, gdzie w każdej tragedii ktoś kogoś morduje? Dlaczego nie obrażają nas w teatrze i kinie krwawe gwałty i wojny, morderstwa, porwania, dlaczego pozwalamy dzieciom oglądać telewizję i Internet bez kontroli, dlaczego pozwalamy im przeklinać (jak klnie młoda polska ulica dobrze wiemy), dlaczego sami przeklinamy w ich obecności, dlaczego zezwalamy na ich konsumpcyjny styl życia i bycia (zachwycamy się nowym ciuchem, samochodem, a nie wychwalamy dobrej lektury), dlaczego przechodzimy obojętnie wobec nietolerancji, homofobii, rasizmu (choćby wobec Żydów), a gorszymy się prowokacją w sztuce teatralnej czy wizualnej i drżymy małpio o nasze dzieci, które może bardziej porusza pyskówka we własnej rodzinie (lub gorsze rzeczy na tym łonie), której są świadkami, niż wydumany kontekst artystyczny? Rolą sztuki jest prowokować, przetwarzać rzeczywistość, odreagowywać rzeczywistość, często dlatego aby ją odczarować. Mariaż teatralnego foyer ze sceną Teatru aspirującego do wysokiego głosu oraz sceną edukacyjną (trójkąt małżeński, trójca czy triumwirat?; to test na nasze freudowskie skojarzenia) jest w założeniu bardzo trudny, o ile nie niemożliwy, bo zakłada kompromisy. A kompromis nie służy Sztuce.
Nie wiem jaki będzie finał. Już ci tam, którzy mają wprawę w odwoływaniu dyrektorów instytucji kulturalnych na garnuszku państwa (czytaj: społeczeństwa) wiedzą, co się z takimi fantami robi aby uspokoić rozbuchane obrazoburczą prowokacją nastroje społeczne w naszym grodzie. Ci oburzeni, zrobiłam rozeznanie, to w rzeczywistości kilku obywateli, których hobby polega na niezmordowanym telefonowaniu do kilku dyżurnych dziennikarzy. Miejmy się jednak na baczności, bo z historii wiadomo, że nawet jeden spektakularnie wkurzony może wywołać wojnę światów pod byle pretekstem. Jakim? Jeśli nie wiadomo konkretnie jakim, pewnie znów chodzi o pieniądze. A może niespełniony seks? A może winna jest kulawa edukacja u podstaw?