O sobie: Po wielu latach pracy jako lektorka języka angielskiego oraz DOS (director of studies) własnej szkoły językowej, postanowiłam skupić się na czymś co, na ogół, bywa mało intratne, a konkretnie na literaturze. Czytam, piszę, publikuję w periodykach literackich w Polsce, USA, na Bałkanach, wydaję książki poetyckie (do tej pory 7), tłumaczę poezję Emily Dickinson (zuchwale aspirując do kanoniczności przekładu), wyjeżdżam na festiwale literackie oraz do domów pracy twórczej (Szwajcaria, Hiszpania); wciąż uczę oraz uczę się języków. O blogu: Będą to moje noty i wtręty kuLturalne i kuRturalne, głównie literackie, a nawet poetyckie. Nie mam doświadczenia w pisaniu blogów. Przeczuwam, że w sensie "gatunku literackiego" najbliżej mu do sylwy ponowoczesnej, czyli postmodernistycznej (sylwa: dzieło nierespektujące jednorodności gatunkowej, głównie poetyka kolażu; negatywne odwoływanie się do zastanych wzorców; heterogeniczność gatunkowa; sygnalizowany przez autora zamysł zburzenia wewnętrznej spójności utworu). O! W miarę doświadczenia, moja informacja o blogu (a może i o sobie) będzie ewoluować; zmieniać się na lepsze lub gorsze, w zależności od tego, kto i jak życzliwy czyta.
Podkarpacie "Jak w niebie"
Dodano: 12-05-2013
Dyrektor Muzeum w Sandomierzu zapytał mnie kiedyś czy przyjmę zamówienie na esej o katedrze sandomierskiej. Pomyślałam: skoro wie, że nie jestem historykiem sztuki, to pewnie też wie, że poeci nie pytają o warunki zamówienia, tylko piszą lub nie. Okazało się, że dyr. Paweł Różyło daje mi wolną rękę, wierząc, że język tekstu nie będzie przypominał informatorów turystycznych. I tak powstał poetycki tekst „Sandomierska Katedra z włoskim światłem“, który Leonardo Masi przetłumaczył na włoski. Esej miał swoje pięć minut w Sandomierzu oraz włoskim Orvieto i został włączony do, reaktywowanego po latach, „Pamiętnika Sandomierskiego” razem z par excellence fachowymi tekstami historyków sztuki, archeologów, etnografów, etc. Wciąż zastanawiam się, czy mój esej, aby, nie wygląda w tym kontekście jak partyzant w szeregach regularnej armii.
Piszę o tym, bo za chwilę chcę pochwalić książkę o Podkarpaciu, która też na szczęście nie spełnia wymogów tradycyjnego przewodnika. A przy okazji autor jest Sandomierzaninem, co strumieniem świadomości, sprowokowało u mnie powyższe wspomnienie.
Tytuł („Przestrzeń otwarta, otwarci ludzie. PODKARPACIE“), dopisek („Alpy Karpatom“ od szwajcarskiego sponsora), na tylnej okładce mecenas (Ambasador Szwajcarii w Polsce, Lukas Beglinger), loga patronów, kolorowe zdjęcia w środku. Mogłoby się wydawać, że mamy do czynienia z typowym przewodnikiem na zamówienie. I nic w tym złego, gdyby nawet tak było. Jednak wartością dodaną, ale i nadrzędną, tej konkretnej książki jest jej wartość literacka. „Podkarpacie” autorstwa Jerzego Sadeckiego, dziennikarza, niezależnego publicysty, autora książek, jest zbiorem opowiadań o ludziach. Ludziach w miejscu, które nazywa się Podkarpacie. Bohaterami tej książki są osoby, których życie jest szklakiem prowadzącym, ich samych i nas czytelników, do Rzeszowa, Mielca, Krosna, Sanoka, Leska, Ustrzyk Dolnych i okolic. To nie jest oczywista lista lokalnych atrakcji czy proponowanych tras do zwiedzania, jak to bywa w informatorach turystycznych.
Tu zarówno biznesmen, „wizjoner z lotniczej doliny”, Marek Darecki, jak i Prezydent Rzeszowa, Tadeusz Ferenc, gospodarz, który swoje marzenia konsekwentnie wciela w życie, czy wybitny poeta sanocki, Janusz Szuber, lub pozornie zwykła, nieznana rodzina Ostrowskich z pensjonatu „Leśny Dwór” w Wetlinie oraz Prezes, Ryszard Krzeszewski, „zaklinacz koni” z Chmiela, są równoprawnymi bohaterami tej krainy. Mają tam też swoje miejsce inni ciekawi mieszkańcy Podkarpacia: „alchemik” z Przemyśla, twórca kosmetycznego imperium, z banerem na nowojorskim Times Square, Wojciech Inglot, czy hodowcy hucułów, Stanisław Myśliński i Witold Smoleński, obaj w bieszczadzkim dobrosąsiedztwie.
Nie mogło zabraknąć legendarnej rodziny Rusinów z Rusinowej Polany w Dwerniczku, podhalańczyków, którzy ukochali Bieszczady. Ani Zdzisława Pękalskiego z Hoczwi, co artystyczne ikony pisze.
Czytamy, że w województwie podkarpackim mamy już ponad sto winnic i na dowód prosperujących interesów, autor przedstawia historie ludzi, którzy stworzyli winnice w Przysiekach, „Jana” w Zarzeczu oraz „Anna Maria” w Wyżnem koło Czudca oraz Zbigniewa Ungeheuera, prezesa Stowarzyszenia Portius kultywującego bardzo długie winiarskie tradycje Krosna.
Fascynująca jest historia Andrzeja Kołdera, „kustosza pamięci” XIV-wiecznego Kamieńca, zamku uwiecznionego w „Zemście” Aleksandra Fredry, a zarazem gospodarza Muzeum Kultury Szlacheckiej w Kopytowej. Dowiaduję się z lektury, że kultowy Zamek został uratowany dzięki pasji muzealniczej jego obecnego dzierżawcy. To samo dotyczy dworku w Kopytowej, który jest symbolem polskiego szlachectwa, a którego pan Kołder stał się właścicielem tylko dlatego aby go ocalić.
Trochę inaczej jest z filmem „Gdzie niedźwiedzie piwo warzą”, współfinansowanym również przez Swiss Contribution i też pod patronatem Fundacji Karpacka-Polska. Film obejmuje swoim tematem całe Karpaty. W zamyśle jest wyraźnie dziełem informacyjnym i przedstawia walory regionu, szczególnie te naturalne, ale także historyczne, turystyczne i inwestycyjne. Wobec aspiracji do reprezentatywności zabrakło mi w tym filmie Bóbrki (poza nieznacznym napomknięciem, Bóbrki tam nie ma), najstarszej kopalni ropy naftowej na świecie. Natomiast za dużo jest, według mnie, Sanoka. Widocznie dlatego, że twórca filmu, Grzegorz Gajewski, dziennikarz, reżyser, jest Sanoczaninem z urodzenia. I nic złego nie byłoby w tej miłosnej subiektywności, gdyby nie fakt, że praca filmowa ma wyraźnie charakter wizytówki Karpat. A taka formuła domaga się proporcjonalności.
Poza drobnymi niedokładnościami (brak synchronizacji obrazu z podpisami) jest to piękny film. A jego największym walorem, jak dla mnie, jest poetycki tytuł zaczerpnięty z wiersza Janusza Szubera „Where the Bears Brew Beer” i włączenie do narracji samego poety. Obok kojącej muzyki i nastrojowych obrazów, obecność Szubera to najbardziej poetycki element tej pracy, czyli historia Sanocczyzny opowiedziana wspaniałym wierszem. Ciekawą anegdotą jest też związek z miejscem Artura Andrusa z Soliny, znanego dziś w Polsce dziennikarza, komika i autora piosenek.
Choć film Gajewskiego w samym założeniu literacką anegdotą nie jest, jawi się zdecydowanie jako estetycznie piękna prezentacja karpackiego regionu. Można by się tylko zastanawiać dlaczego formuła realizacji obrazu i reżyserii jest nieco archaiczna, jakby film zrobiono nieco wcześniej niż w 21. wieku. Jestem przekonana jednak, że ten idealistyczny obraz dobrze posłuży promocji regionu karpackiego w Szwajcarii i nie tylko.
Jako odskocznię, polecam też film „Jak w niebie” Filipa Marczewskiego (reżysera filmowego z Warszawy). Jest to krótki dokument filmowy o parze Holendrów, którzy pokochali Bieszczady i zostali tu na zawsze. „Zanurzony w bieszczadzkiej wyspie” jest uniwersalny w swojej wymowie. Choć opowiada „tylko” o krótkiej historii jednego miejsca i o małej grupie tubylców widzianych okiem Holendrów, oraz okiem samego reżysera spoglądającego na przybyszy z innego świata (cudzoziemców czy bieszczadzkich smolarzy), podobnie do bohaterów książki Jerzego Sadeckiego, długo nie przestaje się o nich myśleć. Sprawia to dramaturgia i artystyczna wartość frapującego dokumentu.