O sobie: Po wielu latach pracy jako lektorka języka angielskiego oraz DOS (director of studies) własnej szkoły językowej, postanowiłam skupić się na czymś co, na ogół, bywa mało intratne, a konkretnie na literaturze. Czytam, piszę, publikuję w periodykach literackich w Polsce, USA, na Bałkanach, wydaję książki poetyckie (do tej pory 7), tłumaczę poezję Emily Dickinson (zuchwale aspirując do kanoniczności przekładu), wyjeżdżam na festiwale literackie oraz do domów pracy twórczej (Szwajcaria, Hiszpania); wciąż uczę oraz uczę się języków. O blogu: Będą to moje noty i wtręty kuLturalne i kuRturalne, głównie literackie, a nawet poetyckie. Nie mam doświadczenia w pisaniu blogów. Przeczuwam, że w sensie "gatunku literackiego" najbliżej mu do sylwy ponowoczesnej, czyli postmodernistycznej (sylwa: dzieło nierespektujące jednorodności gatunkowej, głównie poetyka kolażu; negatywne odwoływanie się do zastanych wzorców; heterogeniczność gatunkowa; sygnalizowany przez autora zamysł zburzenia wewnętrznej spójności utworu). O! W miarę doświadczenia, moja informacja o blogu (a może i o sobie) będzie ewoluować; zmieniać się na lepsze lub gorsze, w zależności od tego, kto i jak życzliwy czyta.
Brodskiemu w dniu urodzin i na Dzień Matki
Dodano: 24-05-2013
Szkoda, że cię tu nie ma,
szkoda, kochanie.
Siedziałabyś na sofie,
ja - na dywanie,
chustka byłaby twoja,
moja - kapiąca łza,
albo może na odwrót:
płacz ty - pociecha - ja.
(…)
Autorem tego pięknego wiersza-piosenki (tu cytuję tylko pierwszą zwrotkę) jest Josif Brodski (1940–1996), jeden z najwybitniejszych poetów i eseistów współczesnych, noblista. Jako obywatel ZSRR wielokrotnie więziony i zamykany w zakładach psychiatrycznych, skazany na przymusowe roboty za pasożytnictwo, a kilka lat później pozbawiony sowieckiego obywatelstwa i zmuszony do opuszczenia ojczyzny. Zamieszkał w Nowym Jorku, gdzie wykładał na różnych uczelniach. Został laureatem Nagrody Nobla w dziedzinie literatury za rok 1987 za uniwersalne wartości całokształtu twórczości literackiej, odznaczające się jasnością myśli i poetycką siłą. W latach 1991-1992 pełnił prestiżową funkcję Poety Laureata Biblioteki Kongresu USA. Brodskiego pochowano w Wenecji, którą pokochał, i której poświęcił esej Znak wodny. W swojej twórczości był filozoficzny, satyryczny, społeczno-obyczajowy, a nade wszystko poetycki.
W roku 2005, podążałam jego amerykańskim śladem: Ann Arbor (tam mieszkał, pisał, wydawał; tam odmówiono mu posady na uniwersytecie) oraz Nowy York (Columbia University, gdzie był profesorem; po Noblu zaprosił go ten z najbardziej prestiżowych uniwersytetów na świecie, choć Brodski ukończył swoją edukację już w 15. roku życia).
Podczas 3. Festiwalu Miłosza w Krakowie, 17 maja 2013, na spotkaniu poświęconym Josifowi Brodskiemu, Jerzy Illg, Bronisław Maj, Bogdan Tosza i Marek Zagańczyk, którzy znali poetę, mieli szczęście spotkać się z nim w Polsce, wspominali go arcyciekawie, w wierszu, anegdocie i pytaniach fundamentalnych. Pytaniach na temat życia, poezji i artystycznej formy.
W dniu 73. urodzin poety (urodził się 24 maja) i z okazji Dnia Matki (2 dni później), przytaczam fragment eseju Brodskiego o matce, Marii Volpert, która była księgową, litewską Żydówką, pochodzącą z Betygoły (lit. Betygala). Mieszkali we trójkę razem z ojcem, fotoreporterem, w Leningradzie. W filmowym eseju, utrzymanym w klimacie chłodnego realizmu, matkę Brodskiego gra Alisa Freindlich, leningradzka aktorka z najwyższej półki ("Półtora pokoju", reż. Andriej Chrżanowski, Rosja, 2009).
Josif Brodski „W półtora pokoju” (dla L.K.)
Półtora pokoju (jeśli takie określenie znaczy cokolwiek po angielsku), które zamieszkiwaliśmy we troje, wyłożone było parkietem i moja matka stanowczo sprzeciwiała się, by mężczyźni z jej rodziny, a szczególnie ja, chodzili po domu w skarpetkach. Nalegała, byśmy zawsze nosili buty lub kapcie. Strofując mnie, powoływała się na stary rosyjski przesąd. Powiadała, że to zły omen i sprowadza śmierć w rodzinie. Możliwe oczywiście, że uważała to po prostu za przejaw braku manier, za zwyczajne złe wychowanie. Męskie nogi śmierdzą, a działo się to w epoce przeddezodorantowej. Myślę jednak, że łatwo się było pośliznąć na froterowanej podłodze i upaść, zwłaszcza chodząc w wełnianych skarpetkach. A dla osoby starej i kruchej, skutki takiego upadku mogłyby być fatalne. Związek podłogi z drzewem, ziemią, itp., rozciągał się w moim pojęciu na wszelką powierzchnię pod stopami naszych bliskich i dalekich krewnych mieszkających w tym samym mieście. Była to ta sama powierzchnia, niezależnie od dzielącej nas odległości. (…)
Teraz moja matka i mój ojciec nie żyją. Stoję na wybrzeżu Atlantyku i bezmiar wody dzieli mnie od dwóch żyjących jeszcze ciotek i kuzynów. To prawdziwa przepaść, zdolna zmylić nawet śmierć. Teraz mogę do woli chodzić po domu w skarpetkach, gdyż nie mam na tym kontynencie krewnych. (…) A jednak, jeśli nie chodzę w skarpetkach po podłodze z kanadyjskiego klonu, to nie na skutek wyżej wymienionej pewności ani też z instynktu samozachowawczego. Nie robię tego, gdyż nie podobałoby się to mojej matce. Pragnę chyba zachować zwyczaje naszej rodziny, teraz, gdy tylko ja jeden pozostałem przy życiu. (…)
Moja matka (…) nadmieniała, wskazując na komplet naczyń z wykwintnej porcelany: " To będzie twoje, gdy się ożenisz, lub gdy. . . „ i tu urywała. Pamiętam też, jak kiedyś rozmawiała przez telefon z jakąś daleką znajomą, o której wiedziałem, że jest chora. Matka wyszła z budki telefonicznej na ulicę z nieznanym mi wyrazem oczu za rogową oprawą okularów. Pochyliłem się ku niej (byłem już dużo wyższy) i spytałem, co ta pani powiedziała. Patrząc niewidzącym wzrokiem przed siebie, matka odparła: " Wie, że umiera i płakała w słuchawkę". Przyjmowali wszystko jak zrządzenie losu: istniejący system, swoją niemoc, nędzę, krnąbrnego syna. Starali się nadrabiać wszelkie braki: w domu zawsze było coś do jedzenia i zawsze udawało im się przyrządzić jakiś posiłek. Wiązali jak mogli koniec z końcem i choć żyliśmy od wypłaty do wypłaty, odkładali parę rubli dla syna na kino, wycieczkę do muzeum, książki czy słodycze. Nakrycia stołowe, ubrania i pościel były zawsze uprane, wypolerowane, wyprasowane, zacerowane i wykrochmalone. Obrus był nieskazitelnie czysty i gładki, wiszący nad nim abażur odkurzony, a podłoga zamieciona i błyszcząca. Zadziwiające, że nigdy się nie nudzili. Owszem, bywali zmęczeni, ale nigdy znudzeni. Przeważnie kręcili się po mieszkaniu gotując, piorąc, krążąc między wspólną kuchnią a naszym półtora pokojem, z jakimś przedmiotem gospodarskim w ręku. Zasiadali oczywiście do posiłków, ale moją matkę pamiętam w pozycji siedzącej, przede wszystkim pochyloną nad maszyną do szycia na pedał marki Singer, łatającą ubrania, nicującą kołnierzyki starych koszul, przerabiającą lub cerującą stare płaszcze. (…) w naszym półtora pokoju. (…)
(Josif Brodski, "W półtora pokoju", fragmenty, /w:/ "Less than One: Selected Essays", Tłumaczenie: Anna Husarska, Kraków 1988)