O sobie: Po wielu latach pracy jako lektorka języka angielskiego oraz DOS (director of studies) własnej szkoły językowej, postanowiłam skupić się na czymś co, na ogół, bywa mało intratne, a konkretnie na literaturze. Czytam, piszę, publikuję w periodykach literackich w Polsce, USA, na Bałkanach, wydaję książki poetyckie (do tej pory 7), tłumaczę poezję Emily Dickinson (zuchwale aspirując do kanoniczności przekładu), wyjeżdżam na festiwale literackie oraz do domów pracy twórczej (Szwajcaria, Hiszpania); wciąż uczę oraz uczę się języków. O blogu: Będą to moje noty i wtręty kuLturalne i kuRturalne, głównie literackie, a nawet poetyckie. Nie mam doświadczenia w pisaniu blogów. Przeczuwam, że w sensie "gatunku literackiego" najbliżej mu do sylwy ponowoczesnej, czyli postmodernistycznej (sylwa: dzieło nierespektujące jednorodności gatunkowej, głównie poetyka kolażu; negatywne odwoływanie się do zastanych wzorców; heterogeniczność gatunkowa; sygnalizowany przez autora zamysł zburzenia wewnętrznej spójności utworu). O! W miarę doświadczenia, moja informacja o blogu (a może i o sobie) będzie ewoluować; zmieniać się na lepsze lub gorsze, w zależności od tego, kto i jak życzliwy czyta.
O! jak Olga
Dodano: 27-01-2014
Takie czasy prosperity dla dźwiękowego medium nadeszły gdzieś około drugiej połowy XX wieku, wraz z impetem odkryć w dziedzinie technik multimedialnych, że się nawet futurystom nie śniło. I wszystko wskazuje na to, iż te proporcje faworyzujące media wizualno-dźwiękowe zostaną zachowane na dłużej. Z tego powodu psychologia rozwojowa wieszczy upośledzenie wyobraźni czemu Woody Allen zaprzecza swoimi dokonaniami filmowymi, swoją biografią i całym jestestwem. A że tylko w sztuce wyjątek nie potwierdza reguły, historia literatury powszechnej i krytyka literacka mają prawo narzekać, iż literatura prawie zeszła na pobocza cywilizacyjne, w porównaniu z antykiem, gdzie muzyka była traktowana jak rzemiosło, a sztuka słowa, szczególnie poetyckiego, była królową wszelkich sztuk.
Zaczęłam swoje czytanie Olgi Tokarczuk dopiero od jej trzeciej powieści Dom dzienny dom nocny. Okazało się to jednak moim osobistym strzałem w dziesiątkę. Już po pierwszych stronach ogarnęła mnie nieodparta chęć czytania bez odrywania się od tego świata (trudno o większy sukces pisarza na poziomie relacji z anonimowym, jednostkowym, rozkapryszonym, wręcz zblazowanym różnorodnością dookolnego świata, czytelnikiem), nieustannego wracania myślą do tego, co w świecie książki się dzieje, „ingerowania” w ten świat z żalem, radością, zadziwieniem. Wprost proporcjonalnie do zafrapowania lekturą, trzymała mnie potem faza refleksji na temat kulturowego dziedzictwa, formalnego niepodobieństwa, symboliki, znaków ludzkich, natręctw, mentalnych krzyży. Krzyże, krzyżyki znalazłam też w dwóch kolejnych książkach tej pisarki. Kolejnych dla mnie, bo mój porządek czytania Tokarczuk był nieco à rebours.
Tokarczuk była pierwszą polską pisarką, która znalazła się w rezydencji Lavigny. A było to tuż po wydaniu jej, bodaj trzeciej, książki, czyli wciąż młodą pisarką, a na oko bardzo młodą kobietą, czego dowodzą ogólnie dostępne tamże albumy fotograficzne od lat rejestrujące demokratycznie wszystkich mieszkańców Chateau de Lavigny. Zastanawia mnie do tej pory fakt, że decydenci, przyznający to prestiżowe stypendium, nie bardzo orientują się kogo goszczą w swoich murach, ponieważ nie śledzą losów pisarzy wpisanych na listę tej art residency. Z drugiej strony, zadziwia fenomenalny obiektywizm genewskiej komisji, akceptującej pisarzy jedynie na podstawie ich wierszy lub fragmentów prozy lub dramatów, na luźnych wydrukach, nigdy w postaci gotowych książek, w wersji jedynie angielskiej lub francuskiej (rola tłumaczy jest nie do przecenienia!), bez wnikania w biografię autorów, listę nagród, rankingi, przy wsparciu jedynie dwóch niezależnych autorytetów, którzy wypowiadają się w sprawie potencjalnego rezydenta w osobnej „zalakowanej” poczcie. Przypadła mi więc w Lavigny rola ambasadora Olgi Tokarczuk (również Adama Zagajewskiego, poety, który był tamtejszym rezydentem kilka lat później) opowiadając z dumą o sukcesach literackich jednej z naszych czołowych pisarek współczesnych (i wielokrotnego polskiego kandydata do Nobla w dziedzinie poezji).
Swoją drogą, Polska nie dorobiła się jeszcze literacko znaczącego logo, choćby w Europie, takiego jak Pulitzer, czy Nagroda Goncourtów; jakiegoś rodzimego, literackiego „Nobla”, który wyróżniając w Polsce światowego pisarza, pozwoliłby zwrócić też uwagę na nasze polskie talenty. „Anglelus” to wciąż za mało, za cicho, zbyt hermetycznie w kraju o imponujących tradycjach literackich z czterema Noblami na koncie. Takie mocne logo umocniłoby moje argumenty kiedy występuję w roli samozwańczego promotora polskich pisarzy za granicą i skróciło do jednego słowa moje referencje na temat Osoby. Jedno zdanie zwykle wystarcza aby zagaić poważną dyskusję na temat, na przykład, Czesława Miłosza czy Wisławy Szymborskiej. Sic!
Dziękuję losowi za ten przypadek, który rzucił mnie do Lavigny, do tego wspaniałego domu książki na cztery tygodnie, bo „dla zdrowotności” codziennie odrywając się od komputera i swojej zaplanowanej pracy literackiej, mogłam wędrować po „Prawieku”, a potem podróżować z „Ludźmi Księgi” śladami precyzyjnej wyobraźni Olgi Tokarczuk. Przy okazji dodam, że byłam świeżo po, też lavigniańskiej, lekturze Andreia Makine’a, Rzeka miłości, doskonale oczarowana swoim prywatnym odkryciem fascynującego stylu rosyjskiego pisarza, który dopiero w dojrzałym wieku zaczął pisać po francusku. Ufając, kongenialnemu zapewne, tłumaczeniu książki na język polski (a czuła jestem okrutnie na nienaturalność tłumaczeń), mogę przypuszczać tylko, na podstawie kariery jaką pisarz zrobił we Francji, że francuszczyzna Makine’a stała się jego drugą skórą.
Miałam też ze sobą tom W stronę Swanna Marcela Prousta. Sądziłam, że we francuskojęzycznym anturażu (a na Francji przecież Proust oparł swoją niedoścignioną w precyzji, wielopoziomową wiwisekcję społeczną), w wysublimowanych, literackich okolicznościach (nawet mój pokój nazywał się Nabokov’s Room i wyobrażałam sobie jak Vladimir N. z żoną przyjeżdżają tu pour dejeuner ze „swojego” Montreux, które leży o rzut kamieniem od Lavigny), w aurze, którą przez 40 lat tworzyli właściciele domu, niemiecki wydawca Rowohlt i jego angielska żona Jane Ledig, pełnego szeptów książek /z oryginałami rękopisów Kafki, między innymi/, wreszcie, po wieloletnim obijaniu się i odkładaniu na później obowiązkowej lektury kilku już pokoleń pod wspólnym tytułem W poszukiwaniu straconego czasu, choćby dotknę, musnę czasu Combres. Tak by się może i stało, gdyby nie mój odruch pójścia na łatwiznę. Pomyślałam, że poręczna (od słowa ręka, czyli pasująca do ręki, nie za duża, nie za mała) powieść napisania po polsku, będzie dla mnie, co tu ukrywać, lepszą odskocznią od zaplanowanej pracy, czyli od wielogodzinnych zmagań nad tłumaczeniem wierszy Emily Dickinson, niż gruby i ciężki (w dekagramach) tom Prousta. I choć Boy-Żeleński fantastycznym tłumaczem był, a Proust jednym z najgenialniejszych nudziarzy literatury światowej (przymiotnik „genialny” odnosi się tu przede wszystkim do poziomu tej literatury, dając wiarę krytyce światowej, nie tylko dlatego, że udało mi się przebrnąć przez znaczącą część książki), chcąc nie chcąc, musieli stanąć w szranki z syberyjską historią rosyjskiego Makine’a (też poręczną), a potem polską sagą Prawiek i inne czasy Olgi Tokarczuk. Nieco później zaś, z wyprawą markiza i kurtyzany tej samej autorki, czyli Podróżą ludzi księgi.
Niezwłocznie dodam, że nie jestem miłośniczką utworów akcji, łatwych powieści miłosnych, kontekstów detektywistycznych oraz nieuzasadnionych ucieczek science fiction czy fantasy, a magia, abstrakcja i surrealizm w literaturze muszą być dla mnie niezwykle naturalnie i nienachalnie uzasadnione w rzeczywistości tu i teraz. I choć gustuję w klasycznej formie powieści w stylu roman roman, to jednak biedny, stary, wspaniały Proust i równie poczciwy Boy-Żeleński poszli w kolejną odstawkę, bo po uczcie Makine’a przyszło do mnie kapitalne danie z „Prawieku”.
Prawiek to niby powieść koncepcik. Można by pomyśleć przez moment: „wielu tak potrafi”, ot, historia jednego miejsca, nieco rustykalna, wręcz polsko-cepeliowska, w tle z historią wojen, biedy, przesądów. Mała synteza społecznego deklasowania, szaleństwa, pauperyzacji, pozornego awansu. Tak niewiele i tak wiele. Ale jest … jedno "ale", które mówi, i muszę to powtórzyć, że dobra powieść to sztuka bezkompromisowego wciągania w akcję. I taka jest właśnie lektura Tokarczuk, na którą trafiłam. To maestria opowiadania historii, a także autentyczność kontekstu nawet, paradoksalnie, tego magicznego, którym autorka obdarza nas subtelnie, impresjonistycznie jak Márquez . To prawda o smutku ludzkiej egzystencji, czyli antypody nihilizmu oraz talent do posługiwania się symbolem, wiarygodność opowieści i wszechobecna istota przesłania, dzięki czemu proza zyskuje wymiar, który decyduje o tym, że jest Sztuką. Pisarka ma też talent przekonywania malkontentów sztuk surrealnych do … siebie, czyli swojej opowieści, w której nierealne rzeczy dzieją się po coś tak naturalnie, iż nie trzeba natychmiast sięgać po encyklopedyczne definicje symboli.
Mam nadzieję, że kiedyś, w czasie swojej kolejnej dalekiej "podróży człowieka księgi”, znów trafię na dom, gdzie nieznane mi, wręcz tajemnicze, woluminy będą stały na półce pod literą O jak Olga, łamane przez T jak Tokarczuk, łamane przez P jak Poland. Są to, bez mojego odkrywania Ameryki czy Szwajcarii, symbole polskiej marki prozatorskiej.