O sobie: Po wielu latach pracy jako lektorka języka angielskiego oraz DOS (director of studies) własnej szkoły językowej, postanowiłam skupić się na czymś co, na ogół, bywa mało intratne, a konkretnie na literaturze. Czytam, piszę, publikuję w periodykach literackich w Polsce, USA, na Bałkanach, wydaję książki poetyckie (do tej pory 7), tłumaczę poezję Emily Dickinson (zuchwale aspirując do kanoniczności przekładu), wyjeżdżam na festiwale literackie oraz do domów pracy twórczej (Szwajcaria, Hiszpania); wciąż uczę oraz uczę się języków. O blogu: Będą to moje noty i wtręty kuLturalne i kuRturalne, głównie literackie, a nawet poetyckie. Nie mam doświadczenia w pisaniu blogów. Przeczuwam, że w sensie "gatunku literackiego" najbliżej mu do sylwy ponowoczesnej, czyli postmodernistycznej (sylwa: dzieło nierespektujące jednorodności gatunkowej, głównie poetyka kolażu; negatywne odwoływanie się do zastanych wzorców; heterogeniczność gatunkowa; sygnalizowany przez autora zamysł zburzenia wewnętrznej spójności utworu). O! W miarę doświadczenia, moja informacja o blogu (a może i o sobie) będzie ewoluować; zmieniać się na lepsze lub gorsze, w zależności od tego, kto i jak życzliwy czyta.
Reszta jest milczeniem
Dodano: 08-11-2015
Nie mogłam jednak dotrzeć do tej ambiwalencji uczuć jaka pojawiła się w naszej komunikacji. Z jednej strony, koleżanka była zachwycona, że w jej zakładzie pracy, w ramach politycznego hasła „idzie nowe”, zlikwidowano śmieciówki. Z drugiej strony jednak, była przygnębiona faktem, że wraz z końcem niegodziwych umów, wysokość jej wynagrodzenia za przepracowaną godzinę adekwatnie zmalała.
Skądś ten pracodawca musiał wziąć pieniądze na ZUS, pomyślałam jako dawna pracodawczyni, czyli "krwiopijca i istota bezduszna" (na pewno inaczej o pracodawcach mówią ci, którym też taka rola w życiu przypadła; choćby na krótko).
Nie chodzi o to, że jestem ZA umowami śmieciowymi. Wiem jednak z doświadczenia, że nie zawsze da się pogodzić dobrą płacę z dobrymi świadczeniami wobec pracownika. W polskim small businessie jest to często dylemat albo-albo.
Tak jednak tylko pomyślałam, bo nie wypadało tego mówić głośno. Kiedy zamilkłam, koleżanka sama mi przyszła w sukurs i rozpromienioną twarzą zapytała jak czuję się w nowej wspaniałej rzeczywistości. ??? Hm. Włączyłam swój komputer empatyczny i domyśliłam się (acz z trudem, bo jej konterfekt kobiety „jak milion dolarów” mnie zmylił), że ona ma na myśli ostatnią zmianę rządu umacniającą pozycję naszego nowego prezydenta z tej samej opcji politycznej. Nie doczekawszy się mojego entuzjazmu, a w zamian kilka "surrealistycznych" pytań (retorycznych jak się okazało) w kwestii wyboru kilku ministrów i proponowanych zmian dotyczących edukacji światopoglądowej w szkole, przypieczętowanych moją obawą o wolność słowa i wyznania, oddaliła się w kierunku swojego pięknego, nowego samochodu, zakup którego był z pewnością okupiony dużymi wyrzeczeniami w budżecie rodzinnym, bo przecież ciężko się żyło w III RP.
Nie o pieniądzach jednak chcę tu powiedzieć. O czym więc ta mowa? A o mowie. Dar mowy jest nieoceniony. Można bez niej żyć, ale zupełnie inaczej niż z nią. To najszybszy sposób komunikowania się z drugim człowiekiem jaki wypracował sobie homo sapiens w ciągu tysięcy lat.
Myślę sobie o tym częściej ostatnio kiedy muszę powstrzymywać się aby nie powiedzieć ... w towarzystwie .... czegoś niepoprawnego politycznie. Shut up! Mówię sobie i to czasem pomaga.
Niby się wie, że nie wszystko można powiedzieć, a tym bardziej napisać. Bo nie chce się przecież nikogo urazić lub wpędzić w kłopoty. Bo nie wypada, bo nie należy nudzić, bo, bo, bo ... Jest wiele powodów, jednak poczucie wolności wypowiedzi towarzyszy mi od ... dawna, a totalne poczucie, co najmniej od lat 90. XX wieku.
Jednak ostatnio to się zmienia. Najpierw myślałam, że niepostrzeżenie, ale teraz zaczynam dostrzegać pewne cezury. Jakie cezury? Nie powiem, nie tylko dlatego żeby nikogo nie urazić. Nie powiem, ponieważ obawiam się czasami, że właśnie skończyła się epoka wolności słowa. I na pewno brzmi to dość górnolotnie, a może nawet pompatycznie. Nie chciałabym aby zabrzmiało to tak, jak ogłoszenie końca komunizmu w Polsce przez Joannę Szczepkowską. Symboliczna cezura 4 czerwca 1989 roku zakomunikowana na łamach polskiej telewizji przez aktorkę (zresztą dobrą) miała swoje umocowanie historyczne. A ja cóż, ogłaszam sobie swój prywatny koniec wolności słowa. I oby to była tylko moja histeryczna projekcja nowej wirtualnej rzeczywistości. Rzeczywistości niemej i głuchej jak w PRL-u. I jakoś nie pociesza mnie fakt, że wtedy bywało przynajmniej wesoło, jak to z hormonami młodości bywa.