Reklama

Kultura

Anitta Rotter-Pucz – malarka z solińskiego wzgórza

Aneta Gieroń
Dodano: 22.02.2021
61_anita_3
Share
Udostępnij
Mówią o niej „Dzikuska znad jeziora” albo bieszczadzka singielka, choć pewnie „Anitta od kwiatów” byłoby najwłaściwiej. Astry, irysy, polne maki, bywa że powściągliwe i nieskazitelne róże, na obrazach Anitty Rotter-Pucz zdają się żyć. O swojej artystycznej, i nie tylko drodze opowiada z prawdziwą pasją.

W „Dzikusce” i kwiatach zamknięta jest prawie cała Anitta, dziewczyna z notatnikiem pod pachą, która od dziecka podglądała przyrodę. Pierwsze z rodzicami, biologami z wykształcenia, z którymi im była starsza tym dalej zapuszczała się na południe od rodzinnego Sanoka, by kiedyś stanąć na wzgórzu nad Jeziorem Solińskim.


– Tu kiedyś będzie mój dom! – przed laty powiedziała nastolatka, a wszyscy wybuchli śmiechem. – Wtedy to było nierealne – wspomina Anitta. – Potem kolejne lata szkoły, studiów, pracy za granicą i 13 lat spędzonych na Śląsku, ani przez moment nie podpowiadały, że tamte marzenia kiedykolwiek staną się rzeczywistością.

Miłość do przyrody

Ale przyroda z Anittą jest zawsze, albo ot tak, na wyciągnięcie ręki, albo w głowie, gdy przez lata mieszkała na szarym Śląsku. Stąd kwiaty w jej pracach, zawsze najbliżej człowieka. – Uwielbiam sadzić, pielęgnować kwiaty, układać w bukiety. Żyją krótką chwilę, ale na obrazach mogą oszukiwać czas – opowiada Anitta Rotter -Pucz. – Długo i cierpliwie szukam kwiatów do malowania, długo je aranżuje, tak by kształt, światło, barwa grały ze sobą idealnie. Kwiaty są kusicielem; bywają delikatne, romantyczne, subtelne, polne, radosne, świeże, ale zamieniają się też w smutne, tęskne, dostojne, nieprzystępne. Wspólnym mianownikiem dla wszystkich jest uroda.

Od kwiatów do malarstwa


Dlatego od kwiatów, totalnych abstrakcji zaczyna Anitta swoje malarstwo zaraz po skończeniu studiów na Uniwersytecie Śląskim w Katowicach, na wydziale artystyczno-pedagogicznym w Cieszynie. Jest początek lat 90. Polska otwiera się na świat, Anittę ciągnie w nieznane, zaczyna się dla niej czas kilkuletniej podróży po Europie; jest Zurich w Szwajcarii, potem miasta Niemczech i Holandii, gdzie po kilka miesięcy mieszka w dużych rezydencjach i przygotowuje prace do zamawianych wnętrz. Przeważają kwiatowe abstrakcje w ponad metrowych wymiarach.

– To był dla mnie bardzo dobry czas. Byłam młodą dziewczyną po studiach, której obrazy bardzo się podobały, a to mi dawało dużo wiary w siebie – wspomina Anitta.

Z natury samotnica, bardzo lubiąca ludzi, ale potrzebująca dużej przestrzeni tylko dla siebie. Ani jednego dnia nie spędziła w pracy na etacie, ale na pewno pracuje dużo więcej niż określenie „wolny zawód – malarka” sugeruje. Od kilku lat przez cały rok wstaje równo ze wschodem słońca, by jak najlepiej wykorzystać naturalne światło i pracuje do popołudnia.

Od abstrakcji do realizmu w kwiatach, na Śląsku


Po okresie zagranicznych podroży i kwiatowych abstrakcji, dla Anitty przychodzi okres 13 lat spędzonych na Śląsku, w Katowicach, gdzie do perfekcji doprowadza swój warsztat malarki kwiatów, ale tym razem abstrakcję na płótnach zastępuje realizm. Dlaczego wybrałam Śląsk? Ja? Taka zakochana w przyrodzie? – śmieje się Anitta. – Bo tutaj mam przyjaciół, znajomych, tu przez kilkanaście lat tworzyłam z moim ówczesnym partnerem dom. To jest bardzo dobry okres w mojej twórczości. W tamtym czasie pracownię dzieliłam z dwoma kolegami-realistami, którzy nie do końca zachwycali się moimi kwiatowymi abstrakcjami, a ja na przekór chcąc udowodnić, że też potrafię świetnie malować, maksymalnie skoncentrowałam się na realizmie, co z wykorzystaniem motywów kwiatowych jest szalenie trudną, ale docenianą sztuką.  Na Śląsku zdobyłam duże uznanie w galeriach i wśród prywatnych kolekcjonerów.  W 2003 r. zmienia się wszystko, Anitta jest już zmęczona Katowicami, kwiatami w swojej twórczości. Ryzykuje i na stałe przenosi się do wymarzonej Woli Justowskiej w Krakowie. Biega i ogląda obrazy Wyspiańskiego, Mehoffera, na nowo wierzy w siebie jako malarkę. Kraków inspiruje ją do pracy nad portretami. Wyzwaniem staje się portret dziecięcy. Dziecko fascynuj ją swoją szczerością, naturalnością, radością i spontanicznością.

Fascynacja portretem dziecka

 
– Dla mnie życie jest piękne, sądzę, że mam w sobie energię, którą przenoszę na płótna, zarówno w kwiatach, pejzażach, jak i portretach. Ludzie to czują i chcą otaczać się moimi pracami – uważa Anitta.

Portret dziecka bardzo trudny, choćby ze względu na modela, który ulega niesłychanie szybkim przemianom psychicznym i fizycznym, jest czymś w rodzaju błyskawicznie zapełniającej się ludzkiej karty, sprawia, że o sukces w tym temacie bardzo trudno. Anitta egzamin z psychologii dziecięcej zdaje bardzo dobrze i szybko jej portrety dzieci znajdują w Krakowie licznych klientów, a w nieistniejącej już galerii „Kocioł Artystyczna” odbywa się wystawa portretów dziecięcych.

Kraków, dużo bliżej położony Bieszczadów niż Katowice przypomina też Anicie o dawnych marzeniach tamtej dziewczynki sprzed lat.

Od kilku lat malarka jest w swoim domu na solińskim wzgórzu, skąd ma widok na zatokę tak piękny, że wbija w ziemię każdego gościa, który po raz pierwszy się tam zjawi. Nowe miejsce przynosi nowe inspiracje. Z prawie wszystkich ścian w domu Anitty spogląda Jezioro Solińskie; latem, zimą, wiosną, jesienią, o świcie i zmierzchu.
 

Po kwiatach i portretach, czas na pejzaż


– Zakochałam się w tym miejscu, spotkałam kapitalnych ludzi, z jednej strony pasjonatów- żeglarzy z Podkarpacia i Polski, z drugiej bieszczadzkich niespokojnych duchów. Po czasie fascynacji kwiatami, portretami, teraz jestem na etapie pejzaży. Na moje zmysły najbardziej działa Solina, ale pewnie za jakiś czas zamarzą mi się inne bieszczadzkie pejzaże. Ciągle jeszcze nie namalowałam wszystkiego, co od kilku lat codziennie widzę z okien mojego domu. I ciągle nie mogę się nadziwić, tej różnorodności świateł, kolorów, cieni, każdego dnia, o każdej porze roku, ciągle mnie coś zaskakuje.

Malarka żartuje, że ten dom jest prezentem jej samej dla siebie, gdy po czterdziestych urodzinach nagle zapragnęła gdzieś zapuścić korzenie, poczuć się u siebie. Dom na solińskim wzgórzu jest takim spełnieniem. Ale i też miejscem, które wprawia w osłupienie.  Stereotyp bieszczadzkiej, często biednej i przaśnej artystki tak mocno zakodował się w powszechnej wyobraźni, że kłopotem staje się klasyfikacja Anitty. Do tego Anitta, choć jak żartobliwie o sobie mówi, jest bieszczadzką singielką, to świetnie sobie radzi, samodzielnie wybudowała duży, piękny dom będący jej azylem.

Niekończąca się podróż


– Cięgle szukam. Stąd kwiaty, akty kobiece, portrety dziecięce, pejzaże, portrety pięciu prezydentów, które namalowałam do rzeszowskiego ratusza, współpraca z rzeszowską galerią BWA, prace będące dekoracjami hoteli i winnicy i inne projekty, które już mi chodzą po głowie. Staram się nieustannie rozwijać – mówi Anitta. – W Polańczyku znalazłam swój mikrokosmos, ale ostatniego słowa co do moich pracy i miejsca na ziemi jeszcze nie powiedziałam.
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy