Reklama

Kultura

Polsko-boliwijska grupa aktorska z Pogórza Dynowskiego

Monika Ślizowska
Dodano: 01.07.2022
64784_dynow
Share
Udostępnij
– Poszerzam; nie odkładam jednego bagażu i nie biorę nowego, tylko dokładam – mówi.  Danka nie lubi, gdy ktoś podkreśla, że „wróciła” do Polski. Dla niej to kolejny po Boliwii, nowy etap – tak jak dla jej męża Lucasa i ich córek. Razem tworzą polsko-boliwijską rodzinną grupę aktorską Entre Dos Aguas Un Teatro. MIĘDZY DWIEMA WODAMI JEDEN TEATR.
 
Jest bocian – gniazdo na słupie przy drewnianym domu, czyli to tu. Danka wychodzi przed furtkę i wita się uściskiem. – Wolę tak – mówi. Ma wesołe oczy i od razu przechodzimy na ty. Po chwili dobiega ośmioletnia dziewczynka. Uroczy, szczerbaty uśmiech, ręka śmiało wyciągnięta na powitanie: – Jestem Milena! – Za domem ogródek, potem jeszcze obejrzymy kaczki i kury. Lucas czeka w kuchni, stawia kubki na stole, przy którym zaraz siądziemy. Polskiego wciąż się uczy, ale możemy przeskakiwać na hiszpański; uśmiecha się. Naomi, osiemnastolatka, akurat jest w Rzeszowie, a Milena zaraz wybiega z domu z koleżanką. Danka wskazuje na stół: – U nas każdy robi sobie sam, na co ma ochotę, częstuj się. 
 
Herbata się parzy, zaczynamy od ich wspólnego początku, czyli miejsca, w którym Danka i Lucas się poznali.

Teatr Rodzinny na Pogórzu Dynowskim

Gdy Danka trafiła do boliwijskiego Teatro de los Andes, Lucas należał już do niego jako aktor. – To nigdy nie był teatr instytucjonalny, w Boliwii takich w ogóle nie ma – mówią, a Lucas dodaje, że chodziło o wybór życiowy. O istnienie w grupie, tworzenie wspólnej machiny, w której każdy poznaje sposób myślenia i działania drugiego. Dzięki temu machina sama się napędza. – Na początku pomagałam przy scenografii, zostałam uczniem, zawsze blisko grupy; potem zajmowałam się oświetleniem, jeździłam z nimi na tournée… – opowiada Danka. – Weszłam w to, co tworzyli. Najbardziej spodobało mi się w tym właśnie życie teatrem.
 
Całą tę „machinę”, z siedzibą w starej hacjendzie w Yotala, niedaleko Sucre, zainicjowali w 1991 roku Cesar Brie, Argentyńczyk, i Giampaolo Nalli z Padwy. W czasach dyktatury Cesar opuścił ojczyznę, wyjechał do Danii, potem do Włoch. Brakowało mu jednak języka hiszpańskiego, w którym wciąż tworzył, i po latach postanowił wrócić do Ameryki Łacińskiej. Wybór padł na Boliwię. Tam razem z Giampaolem i aktorką Nairą założył właśnie Teatro de los Andes. Początki oczywiście były ryzykowne – postawili wszystko na jedną kartę, nawet zastawili hacjendę, żeby móc wyjechać na festiwal teatralny do Europy. Ale tryby zaskoczyły i ruszyło. 
 
Wszyscy tworzący grupę zamieszkali we wspólnym domu. – To nie była jakaś wielka filozofia, tylko kwestia ekonomiczna – śmieje się Lucas. Plus wypracowane reguły postępowania – pieniądze z występów trafiały do kasy zarządu grupy i z niej pochodziły wypłaty zarówno dla aktorów, jak i dla ogrodnika pracującego w hacjendzie, kucharek gotujących posiłki dla całego zespołu czy opiekunki zajmującej się dziećmi aktorów. – Czas na pracę był przeznaczony wyłącznie na nią. Świat zewnętrzny nie miał wtedy do nas wstępu – mówi Lucas. – Chodziło o tworzenie teatru, któremu się oddajesz. Wszystko wypracowywało się w dialogu i każdy uczył się swojej profesji empirycznie. 
 
– Możesz być najlepszym aktorem na świecie, ale jeśli nie umiesz żyć w grupie, to taki schemat teatru u ciebie nie zadziała – dodaje Danka. – Tu, w Europie, teatry niezależne często działają na tej zasadzie, że ludzie mają jakąś pracę, coś, co daje podstawowe utrzymanie, a reszta to pasja z dorobkiem lub bez. Tam to oznaczało jedyny całodobowy sposób na życie. 
 
Dla wielu pewnie brzmi to ciekawie, intrygująco, nawet pociągająco – życiowa przygoda. Ale nie każdy by się na taką odważył. Danka kiwa głową. – Bo to sposób na życie, który nie zapewnia ci bezpieczeństwa, stabilności. – Tyle że w Ameryce Łacińskiej – wtrąca Lucas – mało kto ma takie poczucie. W Boliwii, gdzie cały czas wszystko się zmienia, sytuacja polityczna jest niepewna, a przyroda gwałtowna, życie jest nieprzewidywalne. Nikt nie ma pewności, co przyniesie jutro. Myślenie z wyprzedzeniem (dobra szkoła, żeby iść na dobre studia, żeby zdobyć dobrą pracę, żeby potem mieć dobrą emeryturę) wielu ludziom jest zupełnie obce. – Zmiany są powszechne, codzienność dynamiczna, relacje się zmieniają – mówi Danka. – Ale tym się karmisz i czerpiesz z tego, co cię otacza, co się dzieje. Jak masz otwartą głowę – dodaje – zbierasz wszystko po drodze, to się łączy i staje się bogactwem.
 
Między Polską a Boliwią była Hiszpania
 
Danka wyjechała, gdy miała szesnaście lat. Był początek lat 90., kraj się przepoczwarzał, granice stopniowo otwierały. A ją od zawsze dokądś ciągnęło. – Patrzyłam na lekcji na mapę… Pireneje, myślałam, mogłabym tam sobie żyć… 
 
W sztywnym systemie edukacji trudno było jej się odnaleźć, miała swoje hipisowsko-punkowskie grono, ale i tak chciała chodzić własnymi ścieżkami. Potem dowiedziała się o międzynarodowej wiosce ekologicznej w Hiszpanii – co prawda nie w Pirenejach, ale w Bierzo Alto, w prowincji Leon. No i wyruszyła, nie bała się. – Wszystkie decyzje podejmowało się tam wspólnie, postanowienia musiały być powszechnie akceptowane. Gdy ktoś się z czymś nie zgadzał, miał tydzień, by do swoich racji przekonać jeszcze kogoś, znaleźć sojusznika. Gdy mu się to nie udawało, uznawało się, że jeden głos sprzeciwu to za mało – wspomina. – Dla mnie to była dobra szkoła życia. Chociażby korzystanie ze sklepu – na zasadzie zaufania, uczciwości. Brało się, czego się potrzebowało, i zostawiało zapłatę, nikt nie pilnował. Trzeba było się pilnować samemu. 
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Spędziła tam cztery lata, potem przeniosła się do innej wioski, do Galicji. Ale wciąż ciągnęło ją dalej, tam gdzie można żyć jeszcze bliżej natury.
 
Być przy ziemi

– Zawsze lubiłam przyrodę – mówi. – W dzieciństwie w Toruniu należałam do klubu żeglarskiego, żywioł wody był mi bliski. Podobały mi się też Bieszczady, bo dzikie. Nie czułam lęku przed zwierzętami, należałam do harcerstwa, więc byłam przyzwyczajona do biwaków, rajdów, lasu… Nie przestraszył ją nigdy brak wygód, choć wie, że to nie dla każdego. Niektórzy uciekają od tego, co ją przyciąga. – Moja mama jest z Beskidu Sądeckiego i od dziecka musiała ciężko pracować. W dorosłości chciała mieć ciepłą wodę w kranie, a ja – zupełnie odwrotnie – grzać wodę na kuchni z żywym ogniem; chciałam być przy ziemi, dla mnie to było życie! 
 
W lesie często się więc zastanawiała: co by było, gdybym się tu zgubiła? Co bym robiła? – Oczywiście nie myślałam wtedy o dentyście czy woreczku żółciowym – śmieje się. Takie dziecięce wyobrażenia… ale zainteresowałam się ziołami, podstawowymi zasadami, co można jeść, pić, jak sobie radzić. 
 
Między Hiszpanią a Boliwią była jeszcze Brazylia
 
– Nasza wioska leżała na szlaku Santiago de Compostela, przewijało się przez nią dużo ciekawych ludzi. Raz przyjechała kobieta z Brazylii, współpracowała tam z grupami etnicznymi. Wypytywałam ją: opowiedz… a ona na to: „przyjedź do nas!”.
 
Na bilet musiała zarobić, potrzebowała też zaproszenia, żeby dostać wizę. To drugie od mieszkających w Brazylii rodziców załatwiła inna znajoma, a do zebrania pieniędzy na podróż przyczynił się pewien Węgier. – Był prawie głuchy – opowiada Danka – i miał świetny słuch muzyczny, rozpoznawał wibracje. Grał na gitarze, na trąbce… Zdobył dla mnie nuty do skrzypiec, pomógł, no i nauczyłam się muzyki celtyckiej, dosłownie paru melodii. – Dzięki temu, grając na ulicach Barcelony, zarobiła na lot za ocean. Trafiła do stanu Acre, od północy graniczącego ze stanem Amazonas, od południa zaś z Boliwią. – Miasta mnie nie interesowały, chciałam poznać Amazonię – wspomina. A tam dołączyła do organizacji pozarządowej prowadzącej kursy kształceniowe dla rdzennych mieszkańców puszczy. Pomagała przy spisywaniu języków, dokumentowaniu kultury i przygotowaniu materiałów edukacyjnych dla danej społeczności. – Na przykład prosiło się o opowieść i rysunki do niej według schematu: „idę do lasu, poluję, wracam”. Chodziło o opisanie całego sposobu postępowania, który był różny dla każdej grupy etnicznej, aby móc z tego stworzyć indywidualne podręczniki. Materiał służy do dziś nauczycielom do prowadzenia lekcji, które dzieci w pełni rozumieją, bo książeczki i zeszyty ćwiczeń napisane w ich własnym języku są wypełnione opowieściami z ich życia. Zajmowałam się edycją tych podręczników, przygotowaniem ilustracji do druku – opowiada Danka. Organizacja, w której pracowała, działa też na polu edukacji medycznej i agroleśnictwa. Dzięki temu dowiedziała się sporo o tradycyjnej medycynie. – To jakby cofnąć się w czasie i zacząć tu u nas rozmawiać z kimś o kwiecie paproci – mówi. – Macerowany kwiat paproci na to czy tamto, a nalewka z płatków kwiecia zebranych o północy na owo… Tyle, że tam to nie należało do przeszłości, było żywe, namacalne. I bardzo pouczające, otwierające – dodaje. – Jak różnie można myśleć o świecie. To była praca, do której trzeba było podejść zupełnie bez uprzedzeń, bo gdyby ktoś zamiast słuchać, wykrzyknął: „jak to, przecież kwiat paproci nie istnieje!”, to drzwi do całego tego osobliwego świata wiedzy by się zamknęły.  
 
Żeby przedłużyć wizę, Danka musiała co trzy miesiące wyjechać choć na chwilę i ponownie przekroczyć granicę. Blisko leżała Boliwia…
 
Między chęcią chodzenia własnymi drogami a dokonaniem wyboru musi się pojawić odwaga. Od czego zależy jej dostatek lub niedostatek? – Pewnie od doświadczeń życiowych – zastanawia się Danka. – Od tego, jak nas wychowali rodzice, środowisko, szkoła, nauczyciele… Istnieje jakaś kultura lęku. Lęku z jednej strony naturalnego: przed bólem, śmiercią, przed tym, że coś nam się stanie. A z drugiej jest strach, że nie zostaniemy zaakceptowani w środowisku, że sobie z tym nie poradzimy, i to chyba jeszcze mocniejsze – mówi. 
 
Ten lęk jest wszędzie, pod każdą szerokością geograficzną. – Robiliśmy z Lucasem spektakl o przemocy domowej i reakcje na niego były takie same na całym świecie, czy w Boliwii, czy w Szwajcarii – wspomina Danka. Ktoś jest dręczony, ale często żyje w przekonaniu, że nie może odejść, bo sobie nie poradzi. Zobaczenie tej sytuacji z zewnątrz, na scenie, może wywołać wstrząs. – Dużo ludzi dusi w sobie zmianę, bo „co o mnie powiedzą, co ja mogę”. Zastanawia się przez chwilę. – Może dlatego, że wcześnie zaczęłam żyć własnym życiem, nie zdążyłam nasiąknąć tym lękiem?

W Boliwii, w Teatro de los Andes, Danka poznała Lucasa 

– Żyło się teatrem, zaczęły się tworzyć pary, potem z tych par powstawały rodziny. – Co wtedy? – Nie zastanawialiśmy się: czy tak chcemy żyć? Co jak pojawią się dzieci? – mówi. – Pracujesz, dziecko się rodzi, pracujesz, dziecko rośnie, już jest obok ciebie na scenie, już cię przerasta na tej scenie… Naturalne – wzrusza ramionami. Życie po prostu się toczyło.
 
Aż kiedyś przyszło pytanie: może ruszyć dalej, w inne miejsce? Dla Danki i Lucasa stało się ważne, żeby ich córki mogły się kształcić muzycznie, a w Boliwii nie ma państwowych szkół to umożliwiających. – Znowu to pojawiło się naturalnie i zadecydowaliśmy wspólnie, jako rodzina – opowiada Danka. – Stwierdziliśmy: jeśli gdzie indziej, czemu nie w Polsce? Lucas tu bywał, wiedział, że w pewnym momencie dziewczyny powinny poznać swoje korzenie. Ja przez długi czas o tym nie myślałam, ale gdy w głowie pojawiło się przyzwolenie na myśl o przeprowadzce, zaczęłam tęsknić. Za kulturą, za muzyką, za śniegiem… 
 
Danka pogrzebała w Internecie, przez który łatwo przecież nawiązać kontakty, zapytać, nawet odbyć wirtualny spacer po drugiej stronie globu. Zawsze ciągnęło ją w Bieszczady, do dużego miasta nie chciała się sprowadzać, bo tam anonimowość, może przesycenie obcymi; pewnie dziewczynom i Lucasowi trudniej byłoby się odnaleźć. Czuła, że na wsi będzie milej. Tyle że chodziło również o dostęp do szkoły muzycznej. Pierwszy wybór padł więc na Sanok. Ale potem był mail do kuzynki, która skontaktowała ją ze swoją nauczycielką, a ta napisała: jasne, jest szkoła w Sanoku, ale mamy też świetną Szkołę Muzyczną I Stopnia w Dydni. – Państwowa, nowoczesna, świetna szkoła, i do tego na wsi! – Dance cieszą się oczy. 
 
Poszukała więc informacji o gminie Dydnia na Pogórzu Dynowskim. – Tu niedaleko jest Wydrna – wspomina – a mnie się przypomniał ulubiony stryj Piotr z Wydrnej. – Powiedziała więc o stryju tacie, a on na to: „No tak, dziecko! Przecież mój tata urodził się w Wydrnej, a stryj to jego brat, tyle że rodzice po wojnie przenieśli się do Bydgoszczy, ale reszta rodziny tam została”. Wtedy postanowili: – Stawiamy na Dydnię. 
 
I ruszyło: najpierw przyleciała Danka z dziewczynami, tata pojechał z nią przypomnieć się rodzinie; popatrzyli, poszukali, popytali. Znaleźli dom w Obarzymie. Gdy już mieli dach nad głową, dołączył Lucas, doleciały walizki z rekwizytami dostosowanymi do każdego przedstawienia (chociażby konstrukcja z plastikowych rur – niby nic niezastępowalnego, a jednak nie udałoby się jej z polskich rur odtworzyć). 
 
Danka najbardziej ucieszyła się z bliskości rzeki.
 
Powrót do Polski i na Pogórze Dynowskie
 
– Gdy tylko gdzieś się pojawiamy – opowiadają – idziemy do ludzi. Gdy się sprowadziliśmy, od razu zaczęliśmy zagadywać, umawiać się na kawę. Kiedy ludzie widzą, że w jakiś sposób się otwieramy, również otwierają się na nas. Jesteśmy tu od 2019 roku i już znamy prywatną, nieoficjalną historię pobliskich wsi. Również Temeszowa, gdzie teraz mamy swoje pole i miejsce na pracę artystyczną.
 
Danka uważa, że ta nieoficjalna historia ma nieco inny wydźwięk niż zapisana przez badaczy. Inaczej opowiada się znajomemu, a inaczej historykowi czy antropologowi, który potem włoży każdą opowieść w pewne ramy, jakoś ją zaklasyfikuje, doda etykietkę. – Te szufladki są też układane politycznie i dzielą na mniejszości – mówi. – A ludzie stąd określają się po prostu: „my jesteśmy tutejsi, my mówimy po tutejszemu”.
 
Czy Danka, Lucas i ich córki też staną się tutejsi? Jak bardzo inne jest dla nich życie po drugiej stronie wielkiej wody? – W Hiszpanii żyłam przez pięć lat i widzę więcej różnic kulturowych między Polską a Hiszpanią niż między Polską a Boliwią, przynajmniej w tym rejonie – twierdzi Danka. – Polska, którą opuszczałam, była postkomunistyczna i pod pewnymi względami tutaj wciąż jest podobna. Na przykład, gdy coś się zepsuje, to się naprawia, szuka się kogoś, kto potrafi to zrobić. Tak jak w Boliwii, trzeba współpracować, współdziałać. Improwizuje się z dostępnych środków, kombinuje. Dlatego relacje są takie ważne, bo jeden opiera się na innych; sąsiad jest ważny – podkreśla. – No i je się tu dużo ziemniaków, zupełnie jak w Boliwii! Chociaż Lucas uważa, że tutejsze są jakieś inne – śmieje się. 
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak
 
Lucas też ze śmiechem kiwa głową. No, smakują jakoś inaczej. Ale poza tym, że ostatnio je więcej ryżu i że wciąż uczy się języka, nie narzeka. – Ludzie tu są bardzo mili, nie miałem tutaj żadnych problemów ani administracyjnych, ani innych. – Jako aktor przez prawie trzydzieści lat pracy zjeździł różne miejsca w Europie i ma pewne porównanie. – Europa się zamyka, widzę to. Dawniej, kiedy się tu bywało, ludzie się interesowali, pytali: „skąd jesteś?, Boliwia?, to ciekawe”. – Potem zaczął się pojawiać coraz większy dystans. Ale ta część Polski, w której zamieszkał, według Lucasa jest wciąż otwarta na człowieka. – Nie mamy telewizora, nie interesujemy się pewnymi rzeczami – dodaje Danka – nie powtarzamy zasłyszanych i ogólnie przyjętych konceptów. Może dlatego nie dajemy się zmylić i nie myślimy o Podkarpaciu jako o regionie nieprzyjaznym dla innych. 

Letnia Gościna Artystyczna w Temeszowie

Swojemu nowemu miejscu chcą też coś dać – teatr bliski ludziom, bliski społeczności. Jak go tu stworzyć właściwie od zera? Pandemia dała im w kość, trudno było z czymś ruszyć. Na scenie teatrów niezależnych nikt ich w Polsce jeszcze nie znał, projekty nie przechodziły, dopiero co założyli stowarzyszenie. Ale latem 2020 roku, w ograniczonych pandemicznych warunkach, udało im się zorganizować międzynarodowy festiwal Letnia Gościna Artystyczna w Temeszowie. Czy wywołał zainteresowanie? Niektórzy z sąsiedztwa przyszli obejrzeć, inni podchodzili z boku, przyglądali się z dystansu. Ale Danka i Lucas wiedzą, że ta nieśmiałość jest naturalna, a z czasem zniknie. 
 
W lipcu  2021 roku, już przy poluźnionych obostrzeniach, zorganizowali kolejną edycję wydarzenia. – Przyjechała grupa teatralna Due Mondi z Włoch, Kapela Drewutnia, Akademia Tańca Tradycyjnego z Warszawy, pokazaliśmy jeden z naszych spektakli. Z najbliższego otoczenia zaprosiliśmy zespoły Widymo i Wernyhora. Poprosiłam, by pokazali rzeczy jak najbardziej stąd, na co Marianna z Widymo powiedziała mi, że mają w repertuarze pieśni z naszej gminy, z Ulucza, z drugiej strony rzeki. Słyszeliśmy wcześniej w Temeszowie: „o, myśmy tu od Ulucza ucierpieli”, więc zastanawialiśmy się, jaki będzie odbiór, byliśmy bardzo ciekawi reakcji… I była nią duma, że to stąd; że to muzyka tutejsza. Włosi słuchali zauroczeni; wiele razy występowali w Krakowie, Gdańsku, Warszawie, a takiej Polski jeszcze nie znali.
 
Już po najgorszym pandemicznym zamknięciu i po realizacji Letniej Gościny wydaje się, że machina Entre Dos Aguas Un Teatro na dobre ruszyła. Dostali dotacje z programu OFF Polska, wspierającego teatry niezależne, offowe i alternatywne; występowali. – Szukamy jeszcze nowego sposobu postępowania, musimy wypracować najlepszą dla nas na tym etapie organizację pracy – mówi Lucas. – Całe nowe doświadczenie przede mną, jest skąd czerpać – dodaje. 
 
Między dwoma brzegami płynie San

Danka opowiada, jak zainteresowała się przyśpiewkami, za pomocą których porozumiewali się kiedyś mieszkańcy wsi na przeciwległych brzegach. Czy ktoś pamięta jeszcze dokładnie słowa, melodie? W kwartalniku „Nasza Gmina Dydnia” znalazła perełki lokalnej historii. – Była na przykład taka przyśpiewka, mniej więcej, o panu Dydyńskim, ostatnim tutejszym włościanie: „Hej wy, uluczanie, a wy nic nie wiecie, a tu pan Dydyński już nie na tym świecie” – przytacza. Cieszy się, że z Lucasem poznali dużo lokalnych grup śpiewu, muzyków pogórzańskich, doliniańskich, bojkowskich, łemkowskich; zaprzyjaźnili się. – Zaczęliśmy też wyłapywać tutejsze relacje. Wciąż czuć, co tu się działo – twierdzi. 
Dydnia ma obecnie dziesięć sołectw po jednej stronie Sanu, tu leżą Temeszów i Obarzym. Po drugiej są Jabłonica Ruska, Ulucz i Hroszówka – wysiedlone w 1947 roku w ramach akcji „Wisła”. 
 
Danka i Lucas słuchają historii z obu nadsańskich brzegów. – We wsiach, u sąsiadów bliższych i dalszych, po obu stronach rzeki, wymieniamy się opowieściami z życia, tak przy okazji, przy kawie. My opowiadamy o Boliwii, a sąsiedzi historie swoje i te zasłyszane od bliskich. Jesteśmy ciekawi, czy nie ma z tego jakichś zdjęć, pamiątek, a oni mówią: „dziecko, przecież tu się wszystko spaliło!”. 
 
Mówią też domy. – Sąsiadka do nas kiedyś przyszła i zagaduje: „a, tak… ale te wszystkie belki podobierane. To pewnie z tych chałup, co odbudowali z innych domów”. A jak, pytam. Mówi: „A bo po czterdziestym siódmym to ludzie szli w górę rzeki i z tych domów, które nie zostały spalone, belka po belce brali, puszczali wodą i tu wyciągali, i składali chałupy”. Czyli nasz dom jest złożony może z pięciu innych, z całą historią, i tragiczną, i dobrą, którą te domy pewnie przeżyły – Danka milknie. Lucas widzi w tym głębokie ludzkie doświadczenie, widzi podobieństwa do zdarzeń w różnych rejonach świata. – Jak można nazwać ludzi mniejszością lub powiedzieć im, że tu nie przynależą – dziwi się – jeśli żyli na tej ziemi z pokolenia na pokolenie, z dziada pradziada i tworzyli rodziny, kulturowo różnorodne, jak nasza, a rzeka nigdy nie była do tego przeszkodą. – To przecież głębokie korzenie – dodaje Danka. Zastanawia się, jak określić, kto jest stąd, co jest etniczne, kto o tym decyduje. – To są oczywiście bardzo trudne sprawy, delikatne, i my nie chcemy wchodzić w spory, daty. Ale słuchamy ludzi i chcemy o tym w teatrze opowiadać. Tyle że skupiamy się bardziej na tym, co dla historyków jest niewiarygodne, co dla historii jest domniemaniem, zabobonem, „kwiatem paproci”. 
 
Słuchają więc wszystkich historii, bez uprzedzeń. Zapowiedź ich nowej sztuki zaczyna się od słów: „Mężczyzna i kobieta żyją w dwóch różnych wsiach nad brzegiem tej samej rzeki. Spotykają się wiosną dwóch różnych lat”.
 
Na własną miarę dwie córki Danki i Lucasa razem z nimi występują – w końcu to „polsko-boliwijska rodzinna grupa aktorska”. 
 
Starsza, Naomi, dorastała w Boliwii dosłownie przy scenie. Pojawiła się na niej jako aktorka, gdy miała trzy lata, dając twarz słońcu w lalkarskim przedstawieniu mamy. Z niecierpliwością czekała, żeby na scenę wkroczyć. – Lucas musiał ją przytrzymywać i puszczał dokładnie w momencie, gdy miała się pojawić – wspomina Danka. Córka ją obserwowała, była przy niej, więc naturalnie uczyła się wszystkich ról, znała teksty, gesty. Gdy miała sześć lat, po raz pierwszy pojawiła się w spektaklu „Pass-port. Puerto del paso”. – Podróżowałyśmy z tym przedstawieniem, byłyśmy na wielu festiwalach – opowiada Danka – Naomi z nim rosła. 
 
Aż wyrosła z roli i zaczęła obsługiwać dźwięk i światła, a w spektaklu gra jej młodsza siostra, Milena. – Robi to inaczej, zupełnie po swojemu, i to też sprawia, że przedstawienie się zmienia, rośnie dalej. 
 
Milena ostatnio coraz więcej śpiewa i częściej występuje na scenie, ale zawsze z rodzicami. – Nie chcemy zostawiać jej tam samej, zawsze dajemy jej wsparcie. Widzimy, że stanie samemu na scenie to dla każdego dziecka duży stres – mówi Lucas. – Ale to nie jest obowiązek dziewczyn, żeby nam towarzyszyć w występach – dodaje. 
Jak będą chciały, pójdą własną drogą. 
 
Danka nie lubi, gdy ktoś podkreśla, że „wróciła” do Polski. Nie, dla niej to kolejny etap podróży, nowe miejsca i ludzie, których poznaje, z których czerpie. „Między” jest dla niej płynne, nie ma dwóch stron medalu, nie czuje podziału na kultury. – Podział – nie! – protestuje. – Ja poszerzam; nie odkładam jednego bagażu i nie biorę nowego, tylko dokładam. – Może jak woda, której żywioł jest jej tak bliski, opływa wszystko uważnie i bierze to, co potrzebne?
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy