Reklama

Kultura

Gwiezdne wojny – jak zarabiać na legendzie

Alina Bosak
Dodano: 21.12.2015
23987_gw
Share
Udostępnij
Ta sama melodia co zawsze i tekst wjeżdżający na ekran niczym kosmiczny statek – już sam początek "Przebudzenia Mocy" sprawia, że łza się w oku kręci. Siódma część "Gwiezdnych wojen" weszła właśnie na ekrany kin i wszystko wskazuje na to, że zarobi więcej niż jakikolwiek film dotychczas. Przebój stworzony przez George'a Lucasa teraz przynosi zysk Disneyowi.  
 
Wystarczył jeden weekend kinowych seansów, by koszt wyprodukowania najnowszej, siódmej części "Gwiezdnych wojen" zwrócił się w całości, a wytwórnia Disney'a zatarła z radości ręce, że tak dobrze trzy lata temu zainwestowała 4 miliardy dolarów, kupując Lucasfilm – matecznik kosmicznej sagi wszechczasów. Szacuje się, że "Przebudzenie mocy" zarobi więcej niż ostatni rekordzista – "Avatar" Jamesa Camerona, który przyniósł producentom 2,8 mld dolarów. Podczas trzech premierowych dni fani wydali w kinach ok. 517 mln dol. i tylko dlatego było to kilka milionów mniej niż w przypadku czwartej części "Parku Jurajskiego", że opóźniona została premiera w Chinach (będzie po Nowym Roku), Grecji i Indiach (w Wigilię). Przy czym Chiny to drugi co do wielkości rynek filmowy, więc gwiezdna saga na pewno zgarnie tam gigantyczną kwotę. A przecież dochody ze sprzedaży biletów to nie wszystko, nie ma drugiego, tak dobrze obudowanego innymi produktami dzieła, jak "Gwiezdne wojny". Cały czas Disney produkuje animowany serial ?Wojna klonów? i czerpie zyski ze sprzedaży i licencji na setki "starwarsowych" towarów. A co epizod – to kolejne postaci i nowe nadruki na koszulkach, pościeli, długopisach, kubeczkach, szkolnych plecakach i zeszytach. Firma Lego już wypuściła serię klocków z "Przebudzenia mocy", które stały się hitem wśród mikołajkowych i gwiazdkowych prezentów. Jak Lucas to zrobił, że stworzył znoszącą złote jajo kurę i jednocześnie przeszedł do historii kultury?
 
"Gwiezdne wojny" równie znane jak święty Mikołaj?   
 
?Gwiezdne wojny? tak głęboko weszły w historię światowej kultury, że dziś stopniem rozpoznawalności mogą się równać nawet ze świętym Mikołajem. Znają je bowiem, nie tylko Ci, którzy widzieli chociażby jedną część, ale także miliony osób wcale nie należących do miłośników sagi Lucasa.
 
Chris Taylor, dziennikarz tygodnika "Time", fenomen kosmicznej sagi szczegółowo spróbował opisać w książce "Gwiezdne wojny. Jak podbiły wszechświat?". Książka właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa Znak i zaczyna się opisem poszukiwań, jakich podjął się jej autor. Chciał on znaleźć w Stanach Zjednoczonych ludzi, którym nic nie mówi ani film, ani związane z nim postaci i motywy, żyją "w błogiej nieświadomości istnienia "Gwiezdnych wojen". Zawędrował do ludu Nawaho w Arizonie, gdzie mieszkał weteran II wojny światowej, jeden z pięciu szyfrantów, jacy brali udział w ataku na plaże Iwo Jimy. Językiem ludu Nawaho władało wówczas ok. 30 osób na świecie, dlatego Amerykanie uznali go za znakomity szyfr. Ów weteran, do którego dotarł dziennikarz "Time'a" nazywał się George James Sr. i nigdy nie słyszał o filmie "Gwiezdne wojny". Była to znakomita okazja do zaobserwowania reakcji na film kogoś takiego jak on, kto do tej pory w żaden sposób dzieła Lucasa nie kojarzył. Ale czy na pewno? Owszem, staremu Indianinowi, poprzebierani za szturmowców i rycerzy Jedi fani nic nie mówili, ale kiedy na ekranie pojawiła się nazwa 20th Century Fox, uświadomił sobie, że gdzieś widział fragment filmu o kosmosie i "dzikie ptaki". A kiedy dziennikarz uniósł ramiona tak, że przypominały skrzydła X-Wing, staruszek z radością pokiwał głową.   
 
Motywy "Gwiezdnych wojen" wkradły się do świadomości. Wiele dzieci, które nigdy żadnej części nie widziało – zna imiona bohaterów i nazwy planet. A znawcy kina i biznesu od lat próbują opisać, jak tego Lucasowi udało się dokonać.

We wspomnianej książce Chris Taylor przygląda się narodzinom fenomenu z każdej strony. Przywołuje też ciekawe epizody z życia Georga?a Lucasa, które przyczyniły się do powstania ?Gwiezdnych wojen? i pozwalają zrozumieć sposób kreowania miliardowego interesu. Bo z jednej strony historia została znakomicie wymyślona i opowiedziana, a z drugiej utrwalono ją społecznej świadomości dzięki wielu, sprytnym zabiegom. Jak przypomina Taylor, jako dziecko Lucas w stodole jednego z kolegów przygotował ?dom strachów?. Za jego zwiedzanie, wspólnie z kumplami pobierał opłaty. Kiedy już wszystkie dzieciaki z okolicy potwory obejrzały i zainteresowanie stodołą spadło, dodano nowe elementy i znowu "widownia"powróciła. Tak samo Lucas postępował już jako dorosły twórca, produkując kolejne części "Gwiezdnych wojen". Każda z nich odsłaniała jakieś tajemnice z życia znanych już bohaterów. Dawkowano też napięcie. Pierwsza ukazała się część IV, w 1977 r. Kolejne pojawiały się w latach 1980, 1983, 1999, 2002, 2005. I teraz weszła na ekrany kin siódma odsłona. 
 
Cały filmowy świat narodził się w jego głowie jeszcze kiedy jako małolat z wypiekami czytał  komiksy i historie toczące się w kosmosie. Był dzieckiem w czasach, kiedy w szkołach uczono, jak zachować się na wypadek nuklearnego ataku, a wyścig zbrojeń trwał w najlepsze. Coś z tych wszystkich przeżyć trafiło do sagi, w której Rebelianci i Jasna Strona Mocy walczą z Imperium. Odwieczna walka Dobra ze Złem tym razem w wykonaniu Luke?a Skywalkera, Obi-Wana, Yody, księżniczki Lei, a po Ciemnej Stronie Mocy – Vadera, władcy Sithów, Imperatora i szturmowców, łącząc klimat science-fiction z klimatem westernów stała się opowieścią wszech czasów.
 
"Przebudzenie mocy" – wierne tradycji, ale z małymi minusami
 
Siódma część sagi, na pewno wzruszy widzów. Po dziesięciu latach, jakie minęły od premiery "Gwiezdne wojny: część III – Zemsta Sithów", znów zobaczyli na ekranie kultowy tytuł, usłyszeli tę dobrze wszystkim znana melodie i tradycyjna czołówkę, która w paru zdaniach streszcza, o czym będzie opowiadał odcinek. To pierwszy film, który powstał bez udziału Lucasa. Jego reżyserem jest J. J. Abrams, reżyser m.in. ?Armageddonu?. Widać, że starał się pozostać wierny tradycjom "Gwiezdnych wojen", by oddani fani nie odsądzili go od czci i wiary. To dla nich wskrzesza Sokoła Millenium – wspaniały statek Hana Solo, jak i zaprasza na ekran jego niezapomnianego właściciela. Harrison Ford znów pakuje się w kłopoty i sceny z jego udziałem są okraszone humorem, którego nie brakowało w filmach Lucasa. Dawne odcinki przypomina też księżniczka Leia – znów gra ją Carrie Fisher, tyle, że nieco starsza, filmowa historia, toczy się bowiem wiele lat po wydarzeniach z poprzednich części. Kolejny ukłon w stronę fanów to udane przypomnienie postaci Vadera, chociaż już sam następca sługi Ciemnej Strony Mocy – Kylo Ren nie jest już, niestety, tak udany. Sceny batalistyczne również pozostawiają sporo do życzenia. Widowiskowy jest głównie pościg pokazany w pierwszej połowie filmu. Mamy za to nowego i znakomicie zagranego rycerza Jedi – dziewczynę o imieniu Rey, której historię będzie przed nami wytwórnia Disneya odkrywać zapewne w kolejnych częściach sagi. Widać, że znakomicie włada świetlnym mieczem, ale skąd posiada te umiejętności, na razie nie zdradzono. Podobnie, jak nie wiadomo, czy uda jej się namówić do walki z Najwyższym Porządkiem, który zastąpił Imperium, Luke'a Skywalkera. W tej roli, a jakże, Mark Hamill, on również bowiem powraca.
 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy