Reklama

Lifestyle

Kultowy Gibsport pożegnał Mickiewicza. To kawał historii Rzeszowa

Alina Bosak
Dodano: 01.01.2021
52468__mg_8045
Share
Udostępnij
W październiku 2020 roku z kamienicy przy ul. Mickiewicza 8 ściągnięto niebieski szyld z napisem Gibsport. Tak skończyło się pół wieku historii kultowego serwisu i najstarszego sklepu ze sprzętem sportowym w Rzeszowie. Mekki narciarzy i tenisistów, fanów pierwszych plecaków Alpinusa. – Zamykasz? No nie. Zostaw chociaż logo – prosił znajomy Sławomira Gibałę, syna Dyzia. Tym zdrobnieniem wołano Zbigniewa od dziecka. Nie uznawał życia bez emocji i kochał sport. Od tych pasji wszystko się zaczęło.
 
Przez długie lata nie było w Rzeszowie modniejszego sklepu sportowego. Wyrósł  na podwalinach punktu napraw sprzętu sportowego i kempingowego, który założył Zbigniew Gibała, a który jego syn Sławomir rozwinął w świetnie prosperujący salon sprzedaży. Po przemianach ustrojowych w 1989 roku i zmierzchu epoki rzeszowskiego sklepu Maraton, to u Gibałów można było kupić polskie i zachodnie marki – sprzęt i akcesoria najwyższej jakości. Stanowiły one przedmiot westchnień miłośników różnych dyscyplin, ale prym wiodły narty, rakiety tenisowe i odzież turystyczna. Zakup bywał wyzwaniem dla portfeli, bo wtedy jedna miesięczna pensja wystarczała na znacznie mniej dóbr niż dzisiejsze wypłaty. Wolnorynkowa gospodarka jeszcze raczkowała, a tanie sieciówki dopiero szykowały się do podboju polskich miast. Allegro jeszcze nie istniało.
 
Gibsport na początku XX wieku. Fot. Archiwum rodziny Gibałów.
 
Mieszczący się na rogu ulic Mickiewicza i Kreczmera Gibsport Sklep-Serwis zajmował prawie 200 mkw. parteru w należącej do rodziny Gibałów kamienicy. Kryją się pod nią 300-letnie piwnice i od 2002 roku wpisana jest do rejestru zabytków. Przed II wojną światową mieścił się w niej zajazd, blisko kwitnącego handlem pobliskiego Rynku. Na starej pocztówce z tamtego okresu widać niski, jednopiętrowy budynek, z balkonami i półokrągłą bramą. W czasie wojny przebiegała tędy granica getta. W pożydowskich domach okupanci lokowali Polaków, których z kolei wyrzucali z mieszkań przeznaczonych dla osadników niemieckich. Tak też najpierw do Rzeszowa, a później na ulicę Kreczmera (chociaż nie do tej jeszcze kamienicy) trafiła rodzina Gibałów – dziadkowie Sławomira – z czwórką dzieci.
 
Kamienica na rogi ulic Mickiewicza i Kreczmera na początku XX wieku, kiedy mieścił się w niej zajazd. Fot. Fotopolska
 
Sto lat temu wydawało się, że familia ta będzie wieść wygodne życie w młodym portowym mieście Gdyni. Walenty Gibała pochodził wprawdzie z Błażowej, a jego żona Zofia z Wielopola Skrzyńskiego, ale w dwudziestoleciu międzywojennym właśnie nad Bałtyk zawiodły ich koleje losu. Walenty miał tam szansę zaistnieć jako krawiec po nauce u wiedeńskich mistrzów. Co ciekawe, kurs krawiecki ukończył w Wiedniu, służąc jednocześnie jako strzelec wyborowy w armii cesarza Franciszka Józefa I (spędził w tej armii sześć lat). Nowym fachem nie od razu się jednak zajął, ponieważ ledwo co wybita na niepodległość ojczyzna musiała walczyć o granice. W 1918 roku Walenty bił się zatem w szeregach polskiego wojska o Kresy Wschodnie. W końcu wojna się zakończyła i mógł pomyśleć o rodzinie. Zamieszkał z żoną w wielkopolskim Wolsztynie, ale perspektywami kusiła Gdynia i tam postanowił się osiedlić. Rzeczywiście, dobrze im się wiodło. Z Zofią doczekali się czwórki dzieci. Ich syn Zbigniew Ludwik Dionizy (stąd Dyzio) urodził się jeszcze przed przeprowadzką do Gdyni, miał 9 lat, kiedy wybuchła II wojna światowa. Mówiący biegle po niemiecku krawiec Walenty odrzucił możliwość podpisania volkslisty i został wysiedlony z mieszkania. Gibałowie postanowili wrócić w rodzinne strony. W Rzeszowie przydzielono im wpierw pokój z kuchnią przy ul. Zamkowej, z widokiem od oficyn na aleję Pod Kasztanami. W tamtych czasach tragiczne działy się tam rzeczy. Niemcy urządzali polowania na Żydów, a dzieci przez okna widziały te egzekucje. Dlatego Gibałowie z ulgą przyjęli kolejne przesiedlenie – tym razem na ul. Kreczmera, w sąsiedztwie kamienicy, która potem stała się rodzinnym domem Dyzia i siedzibą Gibsportu. W niej mieszkała bowiem Basia, towarzyszka zabaw, a później jego żona.
 
Sport na tysiąc sposobów

W opublikowanych w 2013 roku wspomnieniach Zbigniew Gibała opisuje, jak w tym trudnym wojennym dzieciństwie wszędobylscy chłopcy ze starówki podziwiali pracę kowala z pobliskiej kuźni, podglądali amory Niemców na trawniku za murem starego cmentarza, czy gonili za piłką na „Dziadoszu” – dawnym przyszpitalnym ogrodzie. Były też akcje przerzucania chleba przez mur getta i sekrety o kryjących się w piwnicach ludziach. To także w tych czasach zaczęły się amatorskie wyczyny sportowe młodzików. Na saneczkarskiej górce „Zweiga” w alei Pod Kasztanami trenowali jazdę i pierwsze skoki na udających narty deskach, które przybijali do butów. Zaraz po wojnie przeniesiono narciarską rywalizację na Lisią Górę i kopiec Konfederatów Barskich w dzielnicy Pobitno. „Już pierwszej, powojennej zimy mieli do dyspozycji dwie pary nart z butami, ponieważ jeden z mieszkańców miasta, widząc sportowy zapał młodych i ich narty domowej roboty, dał im prawdziwy sprzęt, schowany podczas wojny przed Niemcami” – można wyczytać we wspomnieniach Dyzia. W kolejnych latach szukano zatem stoków jeszcze dłuższych i trudniejszych – w Zalesiu, Babicy. Kiedy tylko Zbigniew Gibała osiągnął pełnoletniość, coraz ambitniej rywalizował w białym sporcie. Jeździł z Rzeszowa do Iwonicza, by startować w zawodach organizowanych przez Klub Narciarski „Górnik”. Próbował sił w biegach, zjazdach, a nawet skokach. W listopadzie 1949 roku zapisał się do ZKS „Resovia Ogniwo”, gdzie współorganizował sekcję narciarską i łuczniczą. Nieustannie organizował dla podobnych jak on pasjonatów wyjazdy na narty, a jego aktywność była tak wyróżniająca się, że kiedy Polski Związek Narciarstwa zwrócił się do rzeszowskich władz sportowych o wytypowanie kogoś na kurs instruktorsko-narciarski, te zaproponowały właśnie Dyzia. To sprawiło, że wkrótce jako instruktor zaczął uczyć innych, stając się wielkim popularyzatorem tego sportu w Rzeszowie. Ale powiedzieć, że Dyzio uprawiał narciarstwo, to jak przeczytać jeden wers z poematu. Bo tuż po wojnie odnosił też sukcesy jako kolarz. Reprezentując barwy klubu „Ogniwo”, zwyciężał w latach 1952-54 w mistrzostwach województwa rzeszowskiego. Potem jako zawodnik sekcji motorowej wziął się za motocykle. Bardziej od żużla pociągały go wyścigi uliczne, motocyklowe rajdy i crossy. W Rzeszowie wygrał nawet z  wielokrotnym mistrzem Polski Marianem Frankowskim, a w 1961 roku zdobył trzecie miejsce w Mistrzostwach Polski w Motocrossie. Sukcesy odnosił także w łucznictwie, zdobywając tytuł mistrza okręgu rzeszowskiego. Dopiero kiedy założył rodzinę, postanowił skończyć z ryzykownymi wyścigami na motocyklach. Ożenił się z Basią, poznaną w dzieciństwie na „Dziadoszu”, i zamieszkali przy ul. Mickiewicza 8. Kamienicę po wojnie nabył ojciec Basi i wybronił przed rozbiórką. Groziło jej zawalenie jak budynkom, które kiedyś stały na dzisiejszym placu Cichociemnych. Rodzina jednak zdołała dom wyremontować. – Po ślubie rodzice zamieszkali na pierwszym piętrze. Mama wspominała, że mieli mieszkanko mniejsze niż inni lokatorzy – opowiada Sławomir Gibała.
 
Ustatkowany Dyzio ścigał się już tylko… samochodami w Rzeszowskim Automobilklubie (krótko) i żaglówkami na Solinie (przez kilkadziesiąt lat). – Żeglował… „Dyziem” – uśmiecha się Sławomir Gibała. – To ja zaproponowałem, by tak łódkę ochrzcić. Na Solinie Dyzia wszyscy znają. Należał tam do najstarszych żeglarzy. Nazywali go Dyzio Dynamit. Wszędzie go było pełno, taki ruchliwy. Nie tylko spędzaliśmy lato na żaglach, ale i jeździliśmy po świecie. Bo ojciec podróże też kochał.
 
Zbigniew Gibała "Dyzio". Fot. Sławomir Gibała
 
Prywatna inicjatywa w niebiznesowych czasach

Szukając bliskiego zainteresowaniom źródła utrzymania, z początkiem lat 60. Zbigniew Gibała  został kierownikiem Hotelu Sportowego, który właśnie został utworzony przez Wojewódzki Ośrodek Sportu, Turystyki i Wypoczynku z myślą o sportowcach przyjeżdżających na rozgrywki do Rzeszowa. I nawet lubił tę robotę, kiedy przypadek wprowadził go na kurs wiodący do własnego biznesu. Handlarka prowadząca sklepik galanteryjny przy ul. Mickiewicza dowiedziała się, że kamienica z jej sklepikiem idzie do rozbiórki. Zaproponowała więc Dyziowi, że wynajmie lokal u niego, byle go przygotował. Jedyne możliwe miejsce znajdowało się w bramie zajazdowej. Zachęcony możliwością zarobku, Zbigniew zabudował bramę, tworząc dodatkowe pomieszczenie. Wtedy przyszedł z miejskiego urzędu nakaz, że ma nowy lokal owej kobiecie udostępnić za darmo. Oszukany właściciel ustąpić nie zamierzał, a że jedynym ratunkiem było zaoferowanie w tym miejscu innych usług niezbędnych dla ludności, zaproponował serwis naprawy sprzętu sportowego. W ten sposób 19 sierpnia 1971 roku przy ul. Mickiewicza pojawił się szyld z napisem „Sport-Service”. Jego syn Sławomir miał wtedy 8 lat i za ponad dwie dekady na bazie owego serwisu miał stworzyć sklep Gibsport. 
 
– Ojciec prowadził ten punkt usługowy do spółki ze znajomym. Na początku naprawiali parasolki i zabawki – wymienia syn. – Sprzętu sportowego początkowo naprawiano tu niewiele, bo do tego brakowało odpowiednich urządzeń. 
 
Ale działalność rozwijała się. Dyzio dawał drugie życie turystycznym materacom, które zmartwieni właściciele przynosili po pobytach na kempingach i wakacjach pod namiotami. Naprawiał naciągi w rakietach do tenisa i kołowrotki do wędek. Warto tu dodać, że Dyzio był również zapalonym wędkarzem. I dzięki temu witryny serwisu miały nietypowe dekoracje. Zbigniew Gibała umieścił w nich swoje wędkarskie trofea. Ryby, który sam spreparował. Przechodnie przystawali, by podziwiać głowę potężnego suma, czy małego rekina młota. Tego ostatniego przywiózł z podróży do Maroka. – Wiózł go w wiaderku z wodą i chyba jakimś środkiem konserwującym. Przejechaliśmy z nim kilka granic bez problemu. To były inne czasy – wspomina tamtą wyprawę Sławomir. – Do sklepu czasem zaglądałem. A kiedy już miałem 13-14 lat, ojciec zaczął mnie gonić do roboty. Inne dzieci bawiły się, a ja dmuchałem materace w poszukiwaniu dziur, rozsupływałem splątane wędkarskie żyłki, a kiedy podrosłem, montowałem narty i naciągałem rakiety tenisowe. Ojciec kupił amerykańską maszynę do naciągania, z korbką. Nie to co dzisiaj, kiedy po prostu wciska się guzik. Wtedy naciąganie trochę trwało.
 
Od lewej: Sławomir Gibała, Zbigniew Gibała, Roman Mackiewicz w sportowym serwisie przy Mickiewicza 8. Fot. Archiwum rodziny Gibałów.
 
Mały Sławek uczył się w „jedynce” na Bernardyńskiej. Ale szybko rodzice przenieśli go do Szkoły Podstawowej nr 7 przy ul. Pułaskiego, gdzie była klasa sportowa o profilu pływackim. – Rano trening na basenie, potem do szkoły i po szkole znów trening. Ale sukcesy w pływaniu przyszły dopiero na studiach. Podium za sztafetę, pływanie grzbietem, styl zmienny i tytuły uczelnianego sportowca roku. Na studiach należałem i do sekcji narciarskiej, i do żeglarskiej. Wysportowana jest cała rodzina. Mama trenowała akrobatykę – opowiada syn Dyzia i przyznaje, że mimo to w kamienicy Gibałów nie ma osobnego pokoju z pucharami i medalami. Chociaż za samo żeglowanie jego ojciec posiada dziesiątki medali i setkę pucharów.
 
Przyszły właściciel Gibsportu studiował ekonomię. – Wcale mnie do handlu nie ciągnęło -zastrzega. – Raczej przed wojskiem uciekałem. Skończyłem średnią szkołę jako mechanik obróbki skrawaniem w Zespole Szkół Mechanicznych przy ul. Obrońców Stalingradu (dziś Hetmańska – dop. aut.) Nienawidziłem jej, chciałem iść do liceum. Ojciec mnie tak urządził, bo stwierdził, że zdobędę fach, który pozwoli mi przejąć po nim serwis. Potem było dwuletnie studium geodezyjne, a że wojsko dalej mnie ścigało, to poszedłem na studia w rzeszowskiej filii Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej. Ojciec nie rezygnował z planów przekazania mi schedy w branży usługowej. Znalazł na mnie sposób. Kupił nowoczesną maszynę do naciągania rakiet i powiedział: „Masz ją, co naciągniesz i zarobisz, to jest twoje”. Skusiłem się – przyznaje Sławomir.
 
Ale już wcześniej potrafił zarobić. Handlował kasetami i ciuchami na rynku. I nie przejmował się, kiedy rodzice mówili, żeby przestał, bo to wstyd. Widzieli go raczej jako rzemieślnika. – Miałem pomysł na ten biznes. Pod koniec lat 80., jeszcze jako uczeń technikum jeździłem z kolegami do Warszawy po ciuchy na stoisko kultowej marki Hoffland, oferującej kolekcje Barbary Hoff. Ruszało się nocą, aby jeszcze przed otwarciem Domów Towarowych Centrum stanąć w kolejce i w tłumie klientów złapać lepszy towar. To było prawdziwe szaleństwo. Jak na wyprzedażach w Stanach Zjednoczonych. Tak zdobyte ubrania sprzedawałem we wtorki i piątki na targu w Rzeszowie. W weekendy jeździłem też do Przemyśla, żeby sprzedawać pirackie kasety z filmami. W końcu ojciec wkręcił mnie w te rakiety. 
 
Buty narciarskie jak ciepłe bułeczki

Gdyby sam miał wybierać, śmieje się, że nie wie, czy przejąłby rodzinny biznes. Ale to właśnie on do ojcowego serwisu wprowadził handel. – Mieliśmy znajomego, który prowadził w Sandomierzu biuro turystyczne i sklep sportowy. Wiódł wygodne życie i stać go było na egzotyczne wyprawy na Kaukaz. Odwiedzaliśmy go czasem. Ogromnie podobały mi się półki wypełnione towarem w jego sklepie i willa, w której mieszkał. Zapragnąłem takiego sklepu. Lokal miałem, klienci przychodzili. Więc zacząłem. Ojciec był wtedy już jednym z pierwszych serwisantów wiązań do nart firm Marker i Tyrolia. A takich w Polsce było może kilkunastu. To przyciągało ludzi. 
 
Montowali narty na zapleczu. Wiele miejsca nie było, bo na początku serwis sąsiadował przez jedną ścianę z firmą państwową, a przez drugą z mieszkaniem lokatorki. Ale jakoś udało się wygospodarować na półkach miejsce z towarem na sprzedaż. I tak w 1995 roku pod jednym dachem zaczęły działać dwie firmy: „Sport-Serwis” ojca i „Sklep Gibsport” syna – formalnie, bo w zasadzie była to wspólna firma rodzinna. 
 
Na początku sklep oferował piłki, rakiety, potem buty narciarskie. – Po buty Salomona jeździłem do tego znajomego z Sandomierza. Wyruszałem do niego wieczorem, pakowałem do samochodu tyle butów, ile się pomieściło. Sprzedawałem w 2-3 dni i wracałem po kolejne. To był przebój niesamowity – wspomina Sławomir. – Pieniądze na pierwsze zakupy towaru pożyczyłem od kolegi ze studiów. Potem zarobiłem i już kupowałem za swoje. To był początek lat 90. Wtedy wszystko szło. Konkurencji nie miałem. W Rzeszowie był sklep Maraton, ale towarów, nazwijmy to luksusowych, nikt nie oferował. Sam uczyłem się jeździć jeszcze w skórzanych butach narciarskich, jakie dziś można zobaczyć w muzeum. 
 
Sławomir Gibała i początki Gibsportu. Fot. Archiwum rodziny Gibałów.
 
Syn Dyzia wyprawiał się regularnie do Warszawy i przywoził towar samochodem albo zamawiał dostawę pociągiem. Potem towar odbierał z dworca PKP. Pudła trzeba było przeładować na auto i do sklepu. A sklep rósł. 
 
– Najpierw zamknął biznes ajent lokalu ze sprzętem AGD, sąsiadujący z naszym serwisem. Potem zwalniały się kolejne pomieszczenia. Wybijaliśmy ściany, poszerzaliśmy okna. Zaczął się handel Alpinusem, odzież i plecaki. Polski Alpinus był wtedy hitem. Zachodnie marki dopiero powoli wchodziły, a oni robili wspaniałe rzeczy. Ale też na spotkaniach dla partnerów handlowych przestrzegali nas: „Uważajcie, trzeba teraz korzystać i zarabiać, bo potem będzie trudniej, a jak wejdą sieciówki, to już naprawdę ciężko”. I mieli rację – kiwa głową Sławomir. 
 
Gibsport przeżywał tymczasem swoje złote lata. Obok nart, sprzedawał i serwisował również rowery. Ale te drugie szły raczej słabo. Znakomicie za to sprzedawał się sprzęt narciarski i odzież sportowa. Na sklep zaanektowane zostało kolejne pomieszczenie, mieszkanie od strony zachodniej, które opuściła lokatorka. Gibsport zajmował już siedem pomieszczeń plus zaplecze. – Wybudowaliśmy nawet kominek – dodaje właściciel. – Widziałem podobny w sklepie sportowym w Krakowie i też chciałem taki mieć. Dogrzewał wnętrze. Było przytulnie. Pachniało drewnem, a czasem i kiełbasą, kiedy pracownicy wrzucali obiad na ruszt. Mówiono, że to sklep z klimatem. Przedstawiciele z różnych firm przyjeżdżali i chwalili, że o Gibsporcie w Polsce jest głośno.
 
Przy Mickiewicza pracowało 8 osób, w tym Sławomir i jego żona Alicja. Załoga musiała doglądać towaru, do którego w pełnym zakamarków sklepie każdy klient miał swobodny dostęp. Sprzedawcy potrafili każdemu doradzić i podpowiedzieć, co wybrać. – Jeśli chodzi o odzież, to pod koniec lat 90. mieliśmy już znane zachodnie marki. W cenach porównywalnych z Alpinusem, ale jakościowo wcale nie lepsze. Wtedy Alpinus miał znakomite wyroby, plecaki nie do zdarcia. Sam taki mam do dzisiaj – przyznaje twórca Gibsportu.
 
Rzeczywiście, założona w 1990 roku przez polskich himalaistów marka Alpinus od razu zdobyła uznanie. Mówiono, że produkty są „mocne jak słoń” – bo takie przezwisko nosił jeden z założycieli firmy – himalaista Artur Hajzer. Alpinus szył nawet plecaki dla Bundeswehry. Niestety, zbankrutował w 2004 roku.
 
– Jeśli chodzi o narty, to bazowaliśmy na Rossignolu, bo współpraca z jednym producentem była opłacalna – tłumaczy Sławomir Gibała. – Dobrze się sprzedawały. Wybór rodzajów nart mieli ogromny. Biznes się kręcił. Zimy dopisywały, ludzie kupowali sprzęt. Tworzenie oferty wymagało jednak wyczucia. Zamówienia robiłem pół roku przed sezonem. Towaru nie sprzedanego zwrócić już nie mogłem. Do dzisiaj zostało mi kilka klasycznych modeli nart Rossignola, które się nie sprzedały, bo klienci pewnej zimy zaczęli w przeważającej części kupować carvingi.
 
Drugą specjalnością sklepu był sprzęt do tenisa. Gibsport miał przez pewien czas wyłączność na sprzedaż rakiet firmy Head. Oferował nawet rakiety testowe. Przed zakupem można było taką wypożyczyć, wypróbować. – Tenis jest też moim ulubionym sportem – zdradza założyciel Gibsportu. – To dyscyplina kojarzona z prestiżem, ale i dla wielu dostępna. W sklepie oferowaliśmy wprawdzie rakiety z czipami w ramie po 2 tys. zł, ale egzemplarze za 100 zł również były. Gorzej przedstawiała się dostępność kortów do gry. ROSiR, Czarni na Olszynkach i jeszcze przy Dąbrowskiego – tam można było grać. Za to teraz kortów nie brakuje. Są kryte, przy szkołach. Dawniej w zimie rakiet nie naciągało się wcale, a w ostatnich latach więcej miałem naciągów do zrobienia niż montowałem wiązań do nart. 
 
Dobra passa trwała ponad dwie dekady. W szczycie świetności, Gibsport w grudniu odnotowywał taki obrót, jaki w ostatnich latach przez cały rok. Dziennie przewijało się przez sklep nawet 100 osób. Były kolejki do kas. Jedni robili wielkie zakupy, inni przychodzili po rękawiczki, gogle, czapki. Na półkach leżał towar wart milion. W tych złotych latach Gibsport był także sponsorem sportowych drużyn, turystycznych wypraw i zawodów. Codziennie ktoś przychodził po wsparcie. W sprzęt za darmo zaopatrywano podróżnika Andrzeja Śmiałego. Sklep wspierał również drużynę piłkarską w Dylągówce i przez siedem lat finansował własną Ligę Amatorskiego Basketu. 
Zbigniew Gibała wraz synem czuwali nad rozwijaniem narciarskich pasji rzeszowian. Sponsorowali i przygotowywali wiele imprez narciarskich. Warto tu pewnie wspomnieć, że jeszcze w latach 70. Dyzio zaangażował się w budowę wyciągu narciarskiego na górce w Malawie. Amatorzy zjazdów cieszyli się urządzeniem przez trzy sezony, a potem zwyczajnie zabrakło śniegu. Za to z początkiem XXI wieku u Zbigniewa pojawili się przedstawiciele rolników z Puław w Beskidzie Niskim, szukając rady w sprawie budowy wyciągu. I to Zbigniew ich przekonał, że czasy są nowe i trzeba myśleć o krzesełkach, a nie o orczyku. Jego argumentom Podkarpacie zawdzięcza wyciąg krzesełkowy w stacji KiczeraSki.
 
Coś się kończy, coś zaczyna

Nic jednak nie trwa wiecznie. Przybywało konkurencji, w Rzeszowie pojawiało się coraz więcej sklepów sportowych. Zmieniały się także przyzwyczajenia klientów. Zbigniew żył  z tego, że ludzie co się dało, to naprawiali. Sławomir zyskał na głodzie za towarem dobrej jakości. Jednak handel sprzętem narciarskim to trudny biznes. Uzależniony od opadów śniegu. Kiedy zima biała, wszystko się sprzedaje. Kiedy śniegu nie ma, zastój. A śniegu w ostatnich latach na Podkarpaciu brakowało. Do tego Internet zakwitł sklepami online i tradycyjna sprzedaż została zdemolowana. – Sklepy sportowe stały się przymierzalniami – stwierdza twórca Gibsportu. – Ludzie kupują tam, gdzie taniej, a ja w Internecie się nie odnalazłem. Przebicie się z ofertą w sieci wymaga sporych nakładów. Gdybym miał 20 lat, może bym walczył. Ale postanowiłem odpuścić. Kilka lat temu zacząłem powoli zmniejszać skalę biznesu. Zamawiałem coraz mniej towaru, żegnałem kolejnych pracowników. Ograniczyłem też metraż. Cieszę się, że robiłem to stopniowo. Sprzedać z dnia na dzień sklep to duża strata. Udało mi się tego uniknąć. 
 
Na koniec z kamienicy przy Mickiewicza ściągnięto szyld. A w miejscu, gdzie Dyzio w latach 70. otworzył zakład naprawy sprzętu sportowego, teraz powstał „Kredens” – sklep z wysokiej jakości żywnością ekologiczną. Na półkach zioła, herbaty, suplementy diety. Biznes nadal rodziny Gibałów. Ale tym razem prowadzi syn Sławka, wnuk Dyzia – Paweł Zbigniew.
 
– Trochę mi żal. Ale też czuję ulgę, że spadła presja tych ostatnich lat, kiedy martwiłem się o utrzymanie pracowników, zaległości płatnicze. Teraz mam spokój. Wszystko się kiedyś kończy – szczerze mówi twórca Gibsportu. Pomysł na siebie też ma. Pasjonuje się fotografią. Bo zdjęcia robił od zawsze. Jeszcze jako dziecko dostał od ojca aparat fotograficzny. Należy do Rzeszowskiego Stowarzyszenia Fotograficznego. – W okresie ścisłej pandemii, kiedy wszystko było zamknięte, nie mogłem się doczekać, kiedy zrobię komuś portret. Bo właśnie ten rodzaj fotografii lubię najbardziej. Może na dole kamienicy przy Mickiewicza 8 otworzę także atelier.
 
Sławomir Gibała przed kamienicą w grudniu 2020 roku. W miejsce Gibsportu powstał Kredens. Fot. Tadeusz Poźniak
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy