Reklama

Lifestyle

Teraz bardziej doceniam to, co mam na dole

Z 21-letnim Szczepanem Niemcem z Rzeszowa, studentem Politechniki Rzeszowskiej, który 2 sierpnia wszedł na Pik Lenina w Pamirze (7134 m n.p.m.), rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 25.08.2014
14252_na-szczycie
Share
Udostępnij
To były Twoje pierwsze doświadczenia w wyższych górach?
 
Pierwsze. Wcześniej byłem tylko w Alpach. 
 
Odważny jesteś. Wspinacze z reguły decydują się na siedmiotysięczniki, mając za sobą zdobyte  pięcio- i sześciotysięczniki.
 
Wyjazd wyszedł bardzo spontanicznie. Spędzałem Sylwestra na Ukrainie, w Karpatach, razem z Danielem Czisnokiem i Pawłem Pabianem, moimi bardziej doświadczonymi kolegami ze Studenckiego Koła Przewodników Beskidzkich w Rzeszowie. Podczas tego wyjazdu powiedzieli, że chcieliby wejść na Pik Lenina. Stwierdziłem, że pojadę z nimi. Do tamtej pory nie miałem żadnego kontaktu z górami wyższymi, ani nawet nie byłem w Tatrach zimą. Dopiero w styczniu pojechałem tam po raz pierwszy, weszliśmy wtedy na Rysy. W maju pojechaliśmy w Alpy. Tam udało mi się wejść tylko na Gross Venedigera w Austrii (3662 m n.p.m.). Tak więc przed Pikiem Lenina nie byłem nawet na żadnym czterotysięczniku.
 
Jak przygotowywałeś się do wyjazdu?
 
Przez cały czas, odkąd się dowiedziałem, że jedziemy, miałem bardzo mocny trening kondycyjny. Przede wszystkim biegałem. Bieganie to klucz do sukcesu. Poza tym dużo czytałem w Internecie na temat wspinania w takich warunkach. Później był wyjazd z dużym nakładem finansowym na zakup sprzętu, bo nie miałem nic, więc musiałem wszystko albo pożyczyć, albo kupić: sprzęt wspinaczkowy, buty, śpiwór puchowy, namiot itd.
 
Nie mieliście sponsorów?
 
Nie za bardzo. Jedynie firma Greinplast zasponsorowała nam namiot za ok. 1000 zł, dostaliśmy też trochę odzieży. Natomiast główne koszty – po kilkanaście tysięcy złotych na osobę – musieliśmy ponieść sami.
 
Jadąc na Pik Lenina na pewno miałeś jakieś wyobrażenie tego, co możesz tam spotkać. Czy okazało się ono adekwatne do rzeczywistości?
 
Było zupełnie inaczej. Spodziewałem się innych warunków pogodowych, innych reakcji własnego organizmu w okresie aklimatyzacji. Na podstawie relacji internetowych nastawiłem się na to, że choroba wysokościowa będzie czymś tragicznym, lecz czułem się dużo lepiej niż się spodziewałem. Natomiast negatywnie zaskoczyła mnie pogoda: było dużo zimniej i o wiele bardziej wietrznie.
 
Jaka była temperatura?
 
Odczuwalna: nocą około zera stopni w obozie I, zaś w obozie III – do ok. minus trzydziestu kilku stopni. 
 
Z całym szacunkiem, trudno ją porównywać z warunkami zimowymi w Himalajach, a zwłaszcza w Karakorum, gdzie na ośmiotysięcznikach temperatura odczuwalna dochodzi do minus 70 stopni.
 
Zgoda. Choć i tak było bardzo zimno.
 
7 tys. metrów nad poziomem morza nie jest jeszcze uważane za „strefę śmierci”, w której organizm wyniszcza się bardzo szybko (przyjmuje się, że „strefa śmierci” zaczyna się od 7800-8000 m n.p.m.). Natomiast  jest to już strefa (zresztą zaczyna się ona już niżej), gdzie objawy choroby wysokościowej, o której wspomniałeś, są już bardzo mocno odczuwalne. Powiedziałeś, że nie odczuwałeś ich tak dramatycznie, jak sobie wyobrażałeś. To znaczy co odczuwałeś?
 
W czasie pierwszych wyjść w górę, podczas których musiałem nadszarpnąć swój organizm, by go przyzwyczaić do wysokości, bywało to bardzo drastyczne. Za pierwszym razem, kiedy wyszedłem w górę z obozu I, musiałem wrócić i wszystko zwymiotowałem. Odczuwałem utratę sił, ból głowy, nie przyswajałem pokarmów. Potrzebny był mi dzień odpoczynku. Jeden z kolegów podczas tego wyjścia tam mocno się nadszarpnął, że musiał zejść jeszcze niżej, do Base Campu (obozu bazowego – przyp. JK) i regenerować się przez pięć dni. 
 
Te wyjścia w górę i powroty w dół są charakterystyczne dla etapu aklimatyzacji.
 
Tak. Im jesteśmy wyżej, tym organizm dłużej się regeneruje. To wynika też z tego, że drastycznie spada ilość tlenu w powietrzu.
 
Na ośmiotysięcznikach jest 1/3 tlenu w porównaniu z tym, co mamy na nizinach. Na Piku Lenina pewnie niewiele więcej.
 
Poza tym ciśnienie na szczycie wynosiło ok. 450 hPa, czyli było ponad dwa razy niższe niż „normalnie”.
 
I właśnie ze względu na te warunki trzeba się w górach wyższych aklimatyzować.
 
Dokładnie. Przyjęliśmy zasadę, że po każdym wyjściu w górę wracamy do obozu i tam się regenerujemy. To był plan, który mieliśmy od lekarza Polskiego Związku Alpinizmu, Roberta Szymczaka.
 
Doświadczeni himalaiści mówią, że często mniej problemów sprawiają im trudności techniczne związane ze wspinaniem niż choroba wysokościowa. Jak było w Twoim przypadku?  Czy Pik Lenina jest trudny pod względem technicznym?
 
Nie. Jedynymi zagrożeniami życia są szczeliny, zimno i wysokość.
 
Czyli potwierdzasz, że choroba wysokościowa daje się bardziej we znaki niż strona techniczna wspinania. Jak sobie z nią radzić?
 
Trzeba mieć swój plan, działać z głową i bardzo uważnie obserwować swój organizm. Nie spieszyć się, raczej działać wolniej.
 
Jest to ważne, bo im wyżej, tym większemu wyniszczeniu podlega organizm i działa na zasadzie: dwa kroki, zadyszka, postój, dwa kroki, zadyszka, postój. Każdy najmniejszy wysiłek powoduje zmęczenie.
 
Wszystko dlatego, że nie ma tlenu. Kiedy po raz pierwszy spędzaliśmy noc w obozie II, mogliśmy albo podejść po wodę do źródełka, odległego o 10 minut od namiotu, albo topić śnieg i tracić o wiele więcej gazu. Nie mieliśmy siły, by podejść do tego źródełka, więc topiliśmy śnieg. Tak byliśmy zmęczeni, będąc pierwszy raz na tej wysokości. 
 
Oprócz choroby wysokościowej, zmorą w górach wysokich są odmrożenia – skutek niskiej temperatury. Jak było na Piku Lenina?
 
Miałem tylko odmrożenia twarzy od wiatru, bo nie zabrałem kominiarki. Natomiast – ponieważ miałem bardzo ciepłe buty i łapawice oraz w miarę dobre tempo – nie odmroziłem nóg i rąk. Jednakże sporo osób, które spotkałem, miało gorsze buty i schodząc z góry nie czuło któregoś palca. Wielu też z tego powodu nie weszło na szczyt, bo wiatr był tak zimny, że nie dało się zagrzać palców w butach.
 
Byłeś w stanie na wysokości 7 tys. m racjonalnie myśleć?

Miałem halucynacje na wysokości ok. 6700 m. Wydawało mi się, że idę wzdłuż jakiegoś płotu przez półtorej godziny. Miałem też tak ciężką chorobę wysokościową, że wbijałem cały kijek, bo bałem się, że spadnę po stoku. To trwało ok. 5 minut. Wziąłem tabletkę i przeszło. Później już było spokojnie. W moim ogródku stoi namiot chłopaka z Polski, który dostał obrzęku mózgu i musieli go sprowadzić na dół. Tam dostał zastrzyk. W takich przypadkach nie ma innego wyjścia, tylko schodzić jak najniżej. Ja podszedłem do tego bardzo zachowawczo, starałem się dokładnie obserwować swój organizm i przy najmniejszym objawie choroby wysokościowej schodziłem w dół.  
 
Co czułeś na szczycie? 

Nic. Jakby to jeszcze do mnie nie dotarło. Byliśmy tam ok. 15 minut. Kilka zdjęć, uściski z chłopakami, bo tak się złożyło, że cała nasza trójka z Rzeszowa dotarła na szczyt w tym samym czasie.  Dopiero kiedy już zszedłem do obozu, dotarło do mnie, że zrobiłem to, nad czym pracowałem przez pół roku przygotowań i prawie trzy tygodnie pod górą. Bo tyle nam to zajęło – osiemnastego dnia weszliśmy na szczyt.
 
Czy człowiek po akcji szczytowej, która z reguły jest długa i wyczerpująca, jest w ogóle w stanie podziwiać piękne widoki, które się przed nim roztaczają?
 
Nie. Raczej martwi się tym, że jest zimno dookoła. Trzeba zrobić zdjęcia, zawiesić flagę i uciekać jak najszybciej w dół.
 
Im niżej, tym mniejsze prawdopodobieństwo choroby wysokościowej.
 
Dokładnie. Kiedy byłem na szczycie, gdzieś z tyłu głowy miałem myśl, że przede mną jeszcze zejście do obozu.
 
Bo wyjście na szczyt to dopiero połowa sukcesu. Pełen sukces to powrót cało do bazy. Zejście jest o tyle trudniejsze, że organizm jest mocno wyczerpany atakiem szczytowym. Wiele przypadków śmierci wspinaczy zdarzało się właśnie w drodze powrotnej ze szczytu.

Przy zejściu z Piku Lenina nie było tak trudnych warunków technicznych jak w Himalajach czy Karakorum. Nie odczuwałem strachu, że zginę, ale jednak miałem świadomość, że przede mną jeszcze kawał drogi w dół. Schodzi się więc na 6 tysięcy, gdzie nie jest się w stanie nic zjeść,  idzie się spać, po czym wstaje się następnego dnia i próbuje się coś zjeść. Jedzenie „nie wchodzi”, bo na górze nie ma apetytu. Zwija się więc cały majdan i powoli toczy się w dół.  Dopiero w obozie II, na 5 tys. m, dało się coś zjeść.
 
Wspinanie w górach wysokich polega w dużej mierze na czekaniu, często kilka czy więcej dni, na otwarcie okna pogodowego. Trzeba wtedy czymś się zająć. Jak Ty „zabijałeś” czas?
 
Robiłem sobie pranie, sprzątałem, próbowałem się myć w potoku lodowcowym. Dużo czasu zajmuje przygotowanie posiłków. Natomiast głównie były to rozmowy i gra  szachy z członkami innych wypraw: Irańczykami, Rosjanami, były też zespoły z Polski. Mówię tu o obozie I, bo po wyjściu w górę schodziliśmy do obozu I, a nie do bazy, gdyż był on na takiej wysokości i w takim miejscu, że to się najbardziej kalkulowało, by do niego wracać. Rozmawialiśmy ze sobą w zespołach, ale o czym można rozmawiać w kółko przez prawie 3 tygodnie? Wyczekiwaliśmy też informacji o pogodzie.
 
Dziś, w porównaniu z okresem sprzed 20-30 lat, wyprawa w góry wysokie to już „inny świat”, jeżeli chodzi o łączność ze światem. To już nie listy do rodziny, które – bywało – dochodziły już po śmierci wspinacza, lecz telefony satelitarne, laptopy w bazie itd. Jak to było w Twoim przypadku?

Nie mieliśmy telefonu satelitarnego i myślę, że to był błąd, ponieważ on pozwoliłby wysyłać zdjęcia i informacje. Możliwości wysyłania zdjęć nie mieliśmy. W obozie I nie mieliśmy zasięgu telefonicznego, natomiast w obozie II i III był już taki zasięg, że można było stamtąd zadzwonić. Miałem zakupiony lokalny starter kirgiski, z którego dzwoniłem do domu, bo to wychodziło najtaniej. 
 
Co jedliście?

Mieliśmy żywność liofilizowaną, tzn. gotowy, odwodniony posiłek, który się zalewa wrzątkiem. Oprócz tego makaron oraz gotowe, usmażone kotlety z Polski, które przed wyjazdem zapakowaliśmy w worki próżniowe. Wrzuciliśmy je w śnieg, lecz zjadły nam je kruki, które latają tam nawet na szczyt. 
 
Czy wspinanie w górach wysokich daje szczęście? Himalaiści nazywają je „sztuką cierpienia”, która zresztą działa na nich jak narkotyk.
 
Wielu osobom które spotkałem, bycie pod górą nie sprawiało szczęścia. 
 
To po co tam byli? 
 
Nie wiem. Mnie pobyt pod górą bardzo odpowiadał, choć jadąc tam nie za bardzo wiedziałem, jak to będzie. To było „badanie gruntu”, sprawdzenie, czy jest to coś, co mi się spodoba. Spodobało mi się.
 
Jak to jest z „braterstwem liny”? Niektórzy wspinacze uważają je za relikt przeszłości. 

Na Pik Lenina pojechaliśmy z zamiarem, że będziemy zespołem linowym i będziemy wspinać się razem. Życie i góra to zweryfikowały. Mieliśmy różne tempa. Zdecydowaliśmy, że będziemy wiązać się liną tylko pomiędzy obozem I i II, co było konieczne ze względu na szczeliny. Wyżej już nie było takiej potrzeby, bo nie było szczelin. Każdy szedł swoim tempem. Choć i tak, kiedy np. o 4 rano wychodziliśmy do góry, nie zawsze wiązaliśmy się liną, bo wszystko było jeszcze bardzo dobrze zmrożone i nie było takiej potrzeby. Natomiast po południu zawsze schodziliśmy związani, bo nie chcieliśmy ryzykować. Nie było to takie „braterstwo liny”, jak sobie to wyobrażałem przed wyjazdem.
 
Jak pokonywaliście szczeliny?
 
Większe obchodziliśmy. Mniejsze albo przeskakiwaliśmy, albo pokonywaliśmy przy pomocy mostków z desek, które przygotowali lokalni przewodnicy. Były tam też poręczówki. 
 
Czy podczas Waszej wspinaczki zdarzyły się na Piku Lenina wypadki śmiertelne?

W tym czasie na pewno zginęły trzy osoby, a bardzo możliwe, że więcej. Kiedy szliśmy z Base Campu do obozu I widzieliśmy zwłoki zwożone na koniu. Zmarły zasnął w obozie III, dostał obrzęku mózgu i już się nie obudził. Inny też dostał obrzęku mózgu, usiadł przy ścieżce i umarł. Nikt nie zauważył, że ma kłopoty. Kiedy schodziliśmy, mijaliśmy jego leżący plecak. Jeszcze inny próbował zjechać na nartach ze szczytu i… ślad po nim zaginął.
 
W nizinach wiele kontrowersji budzi to, że na górze umiera człowiek i nikt tego nie zauważa. Albo że  wspinacze przechodzą dość obojętnie obok ludzkich zwłok. To sytuacja z Himalajów. Jak to wygląda z perspektywy Piku Lenina?
 
Pik Lenina nie jest tak trudny jak szczyty himalajskie. Żadne zwłoki na nim nie leżą, wszystkie są ściągane w dół. Poznałem różnych wspinaczy i jestem pewien, że gdyby ktoś potrzebował pomocy, to by mu jej udzielono i na pewno nie byłoby tak, że ktoś poszedłby na szczyt nie pomagając innemu. Problemem raczej było to, że ludzie nie byli świadomi, iż ktoś potrzebuje pomocy, umiera. 
 
Od czasu upowszechnienia się wypraw komercyjnych panuje przekonanie, że nawet Everest jest dla każdego, kto ma dużo pieniędzy, by wynająć Szerpów jako przewodników i tragarzy, bo oni poniosą bagaż, poprowadzą niemal za rękę i – jeśli będzie trzeba – nawet wepną w poręczówkę. Czy góry wysokie są dla każdego?
 
Zdecydowanie nie dla każdego. Czytałem wywiady z ludźmi, którzy płacili kwoty rzędu 100 tys. zł za przewodników, by wyjść na Everest. Oni jednak, oprócz tego, że zapłacili tak ogromne pieniądze, mieli spore doświadczenie  górskie: byli na szczytach w rodzaju Pik Lenina czy Aconcagua. W to, by wyjść na Everest, musieli włożyć własny, ogromny wysiłek. Podobnie było na Piku Lenina: ludzie płacili za to, by mieć namioty we wszystkich obozach, tragarzy itd. Mimo wszystko to był ogromny wysiłek. 
 
Podobno każda wyprawa zmienia człowieka, a wyprawy ekstremalne zmieniają go głęboko i na zawsze. Czy wróciłeś z tej wyprawy innym człowiekiem?
 
Na pewno tak. Z pewnością bardziej doceniam to, co mam tutaj, na dole, i ludzi, którzy tu są. Tam było zimno, byliśmy głodni i miałem czas, by wiele rzeczy przemyśleć. Wróciłem jako człowiek bardziej otwarty na ludzi, na zmiany. Na wyprawie miałem okres oczyszczenia, odpoczynku. Wróciłem i staram się jak najlepiej włączyć w życie tu, na dole. 
 
Co byś radził komuś, kto marzy o takiej wyprawie, ale boi się, czy da radę itd.

Uważam, że wszystko jest dla ludzi. Przed wyjazdem słyszałem opinie, że ta góra jest ciężka, nie damy rady, zabijemy się albo umrzemy. A najlepiej jest po prostu nie gadać, tylko zebrać się i pojechać. 
 
Innymi słowy: nie wyzbywać się marzeń. To na pewno ważne. Ale może trzeba dostosowywać marzenia do możliwości? Szerpa Tenzing Norgay, pierwszy – wraz z sir Edmundem Hillarym – zdobywca Mount Everestu w 1953 r., mówił, że „każdy ma swój Everest”. Może więc niech każdy znajdzie Everest na swoją miarę? Ważne, by tego chciał.
 
Zdecydowanie tak. Niektóre osoby, które wspinały się z nami, stwierdziły, że to nie dla nich. Nie każdy musi jechać w góry wysokie. Niekoniecznie trzeba wybierać najtrudniejszą górę. Warto natomiast poszukać czegoś, co nas usatysfakcjonuje.
 
Będzie ciąg dalszy?
 
Spodobało mi się na tej wyprawie na tyle, że chciałbym jeszcze coś kiedyś zrobić w górach wysokich. Na razie jednak będę żył życiem codziennym, studiami. Ale będę się do tego przygotowywał, biegając czy wspinając się na ściance. Jakieś cele powoli kiełkują i jeżeli zdecyduję się kiedyś na wyjazd w góry wyższe, to będzie to  raczej jakiś siedmiotysięcznik i raczej nie w Himalajach czy Karakorum, ze względu na koszty. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy