Reklama

Lifestyle

Muzeum Pól Bitewnych z czasów I i II wojny światowej

Antoni Adamski
Dodano: 11.06.2021
28354_0K3A0906
Share
Udostępnij

Piotr Kiełtyka z Krosna nazywa Podkarpacie "ziemią przeklętą". Przewalały się tędy największe nawałnice dwóch wojen światowych: operacja gorlicka i  obie bitwy o Przełęcz Dukielską. Ta druga była jedną z największych i najkrwawszych górskich bitew pancernych II wojny. Wiosną 1945 r., gdy stopniały śniegi, ziemia odsłoniła ciała tysięcy poległych tu Rosjan, Czechów, Słowaków i Niemców. Smród rozkładających się zwłok wiatr przywiewał do odległego o niecałe 20 kilometrów Krosna.

Ślady obu wojen widoczne są do dziś. Zarośnięte linie okopów, których przedpiersia wciąż otoczone są kamieniami, fragment pocisku katiuszy, który głęboko utknął w konarze rozrastającego się drzewa, saperka tkwiąca od dziesiątków lat w korzeniu pnia (jej właściciel zapewne zginął skoszony pociskiem), porzucony hełm, resztki zasieków z drutu kolczastego, tysiące rozsypanych łusek karabinowych i artyleryjskich. Piotr Kiełtyka i Lesław Wilk  od dzieciństwa zbierali pamiątki z pól bitewnych. Po ogłoszeniu stanu wojennego – w kwietniu 1982  Piotr został zatrzymany przez Milicję Obywatelską. W wyniku rewizji  czternastolatek bezpowrotnie stracił swoją pierwszą kolekcję militariów. Jego dumą  był świetnie zachowany polski hełm – wzór 31 z września 1939 roku.

W dzieciństwie Piotr Kiełtyka słuchał skąpych relacji swego dziadka Władysława, który otrzymał kartę mobilizacyjną w wieku 17 lat i walczył niemal na wszystkich frontach I wojny światowej. Był na wschodzie, we Włoszech, oglądał nawet pola Verdun, jako żołnierz wspierającego Niemców austriackiego korpusu artyleryjskiego. Na frontach I wojny światowej, w uniformie podoficera służb medycznych armii austro-węgierskiej walczył dziadek Lesława Wilka. Następnie, dwa lata spędził w polskim mundurze na froncie polsko – bolszewickim. I o tym w rodzinie się nie wspominało. Mówiono tylko, że wrócił z wojen dopiero po 7 latach. Był ranny i nagrodzony medalami. Stracił życie w czasie sowieckiej ofensywy we wrześniu 1944 r. Wojenne wspomnienia bliskich i krewnych zrodziły zainteresowanie Lesława historią. W latach 90-tych obaj połączyli swoje zbiory. W 2003 zarejestrowali Prywatne Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych w Krośnie.

Zwiedzanie Muzeum – po którym oprowadza mnie Lesław Wilk – rozpoczyna się od schronu przeciwlotniczego, znajdującego się pod budynkiem należącym dawniej do lotniska. Przed wybuchem II wojny światowej krośnieński garnizon lotniczy miał aż trzy lotniska – główne w Krośnie, oraz dwa pomocnicze: w Krościenku Wyżnym i w Moderówce. Funkcjonowała tutaj, przeniesiona w  listopadzie 1938 r. z Bydgoszczy i Świecia, trzyletnia Szkoła Podoficerów Lotnictwa dla Małoletnich. W budynkach koszarowych dla 600 uczniów zakwaterowano dwa ostatnie roczniki. Pierwszy rekrutowano tuż przed wybuchem wojny,  w oparciu o przeniesione także tutaj  Centrum Wyszkolenia Lotnictwa nr 2. Szkoła kształciła pilotów, strzelców pokładowych, radiotelegrafistów i mechaników lotniczych. W 1939 r. do pułków lotniczych odszedł pierwszy rocznik absolwentów. Po niemieckich bombardowaniach lotniska w Krośnie Szkołę ewakuowano w kierunku Łucka na Wołyniu. Część z nich walczyła z Sowietami. Inni przez Rumunię i Francję przedostali się do Anglii zasilając polskie dywizjony. W samym tylko Dywizjonie 300 walczyło 28 absolwentów SPLdM; żaden nie przeżył wojny.

Po zajęciu lotniska w Krośnie Niemcy rozpoczęli jego rozbudowę. Powstał betonowy pas startowy prawie kilometrowej długości. Z tego okresu pochodzi również budynek, pod którym mieści się schron z ekspozycją muzealną. Polskich uczniów Szkoły w Krośnie w 1940 zastąpiła IV Szkoła Techniczna Luftwaffe, o czym przypomina ekspozycja. To stąd wystartował samolot Focke Wulf Fw 200 Condor, na którego pokładzie Hitler i Mussolini udali się na wizytację frontu wschodniego. W pobliżu lotniska w Krościenku w listopadzie ub. r. wydobyty został z ziemi rozbity Junkers JU-87 Stuka, w którym w czasie ćwiczeń wypadkowi uległ rumuński pilot Ioan Clop. Pochowany został na cmentarzu wojennym w Dukli, zaś części maszyny eksponowane są w kolejnym pomieszczeniu schronu. Wśród nich w całości ocalał zachowany pod siedzeniem "sztukasa" jedwabny spadochron – niezwykła rzadkość w wojennych kolekcjach, a dziś prawdziwa ozdoba zbiorów. Został zakonserwowany i wywietrzony dopiero po 71 latach od katastrofy.

 Po wyjściu ze schronu  w przymuzealnym ogródku oglądamy inną osobliwość: półgąsienicowy niemiecki pojazd Kettenkrad HK-101. Niewielki, zwrotny z przodu przypomina motocykl, z tyłu – miniaturkę czołgu. Specjalne, szerokie gąsienice pozwalały mu poruszać się po bagnach i po kopnym śniegu. Służył jako lekki ciągnik dla niemieckich wojsk, rozwijając prędkość do 70 km/godz. Na drodze zużywał 16 litrów paliwa na 100 km, w terenie – 22 l. Zdobytych na Niemcach egzemplarzy (a wyprodukowano ich tylko siedem tysięcy) chętnie używały zarówno wojska angielskie i amerykańskie, jak i sowieckie. Po wojnie posłużył jako wzór do skonstruowania skuterów śnieżnych. Krośnieński pojazd przez kilkadziesiąt lat przeleżał porzucony w bieszczadzkim lesie. Jego rekonstrukcja i konserwacja trwała 13 lat. Na odnowienie czeka w pobliżu inny niemiecki półgąsienicowy transporter opancerzony. Pojazd jest w dużej części już skompletowany: zachowały się oba przednie koła, część kół podwozia gąsienicowego oraz opancerzona wieżyczka z karabinem maszynowym.

Dzisiejszy budynek Muzeum był rodzinnym domem państwa Kiełtyków. Jako ostatnie cywilne zabudowanie przed kompleksem  lotniska miał charakter kamienicy czynszowej, w której mieszkania wynajmowali polscy wojskowi. Dziadek współzałożyciela Muzeum – Władysław był przed wojną pracownikiem przemysłu naftowego. Wyprowadził się do Borysławia, gdzie urodził się Czesław Kiełtyka, ojciec współorganizatora. W roku 1941 rodzina wróciła do Krosna, nie miała jednak gdzie się podziać: ich dom zajęli Niemcy – pracownicy lotniska. Wtedy właściciele zebrali dokumenty notarialne budynku i pojechali interweniować do Krakowa, do siedziby Generalnego Gubernatorstwa. Po rozpatrzeniu sprawy hitlerowscy urzędnicy zwrócili rodzinie Kiełtyków dom, obciążając ich wszystkimi rzekomo zaległymi opłatami komunalnymi za lata ich nieobecności w Krośnie.

O terrorze w czasie niemieckiej okupacji przypomina tablica z nazwą obozu pracy przymusowej w Szebniach, ocalona w ostatniej chwili, jako deskowanie walącej się, przeznaczonej na spalenie starej stodoły. Obóz powstał wiosną1940 r. Od 1941 trzymano w nim  jeńców sowieckich, których  zginęło tu ponad 5 tysięcy. Cierpieli oni dotkliwe zimno i głodowali, żywiąc się surowymi ziemniakami zdobywanymi od miejscowej ludności, a gdy ich brakło –  nawet gliną i trawą. Panował tyfus; ludzie marli jak muchy. Po wymordowaniu sowieckich jeńców Niemcy założyli tu obóz pracy przymusowej. Obok tablicy reprodukcja pewnego hitlerowskiego dokumentu, uzmysławiająca skrupulatność i perfidię machiny wroga. Tym nielicznym, którzy przeżyli wystawiano rachunki za pobyt! Jednemu z nieszczęśników: więźniowi politycznemu o nazwisku Bogdan Dmytro vel Dimitr administracja obozowa kazała za okres uwięzienia w Szebniach w dniach od 26 maja do 29 listopada 1943 zapłacić 449 zł 31 gr. Można traktować to jako zbrodniczą bezczelność nazizmu, gdyby nie odniesienie do współczesności. Mniejszość polska w Niemczech utraciła swoje prawa na mocy hitlerowskiego dekretu z roku 1940. Nie odzyskała ich do dziś, co zdaje się nie przeszkadzać żadnemu z kolejnych naszych rządów po roku 1989. W zamian mniejszość niemiecka w Polsce cieszy się pełnią praw i otrzymuje państwowe dotacje na swą działalność.

Każdy, nawet niepozorny eksponat ma własną, nieraz bardzo wymowną historię. Oto kartka, opatrzona wieloma różnokolorowymi stemplami, którą do rodziny w Łękach Dukielskich wysłał z niewoli rosyjskiej Jan Krężałek, szeregowiec armii austro-węgierskiej. Z miejsca zesłania na Syberii wracał  do rodzinnego domu głównie pieszo. Zajęło mu to blisko dwa lata. Rękawica piechura carskiego z wycięciem na palce do obsługi broni wykonana jest z wielbłądziej wełny. Ocalała w dobrym stanie, choć na przedpiersiu okopu przeleżała całe stulecie. W czasie I wojny walki w Karpatach toczyły się w sięgającym po pas śniegu. Jak opowiadano, zabici w czasie ataku carscy żołnierze stali w tym śniegu unieruchomieni aż do wiosennych roztopów. Metalowa papierośnica nosi ślad przekłucia na wylot bagnetem. Jeżeli żołnierz  nosił ją w kieszeni na piersi, ocaliła mu życie.

Ekspozycja "Wrzesień 1939 r." przedstawia przygraniczne pobojowisko i przypomina o żołnierzach Armii Karpaty broniących południowych rubieży Rzeczpospolitej przed agresorem słowackim i niemieckim. Zwraca uwagę elegancki polski płaszcz oficerski. Szyty na miarę, tak aby jego dolna krawędź była odległa o 20 cm od ziemi. Na kołnierzu rude naszywki służby medycznej. Należał do lwowskiego farmaceuty w stopniu majora. Płaszcz miał w otoku rękawa dodatkową kieszeń, w której znaleziono listę zakupów napisaną na druku reklamowym jego apteki. Płaszcz odkryto przypadkowo w ściance ocieplającej remontowanego budynku. Przezornie schowany, doczekał lepszych czasów. Do plecaka  żołnierza z 1939  przytroczony jest koc. Niezwykle ciepły, gdyż wykonany z wełny lamy. Na końcu kawaleryjski rząd koński, kulbaka wykonana z grubej na 1 cm skóry, specjalnie sprowadzanej z Argentyny. Przy siodle stroczona skórzana sakwa, a w niej rzeczy osobiste układane zgodnie z regulaminowym porządkiem. Do siodła przytroczony był także worek na trzy kilogramy ziarna owsa dla konia. 

Niczego doskonalszego niż ten rząd koński na świecie nie wymyślono. Nie było też lepszej kawalerii niż polska. Jej wzory kopiowano wiele dziesięcioleci po wojnie, np. w czasie konfliktu RPA z partyzantką z Namibii. W piaszczystym afrykańskim terenie żadne pojazdy wojskowe nie zdawały egzaminu. Polski rotmistrz, kombatant z 1939 r. wyszkolił więc czarnych ułanów, sadzając ich na siodła według polskich wzorów. Ci czarni ułani roznieśli namibijską partyzantkę w proch – opowiada pan Lesław.

Mundury z obu wojen robią duże wrażenie – na przykład ciemnozielony strzelców tyrolskich, uszyty z grubego, ciepłego sukna. Do tego plecak z eleganckiej cielęcej skóry; pod nim drugi – municyjny. Kurtka lotnika Luwtwaffe z wysokim baranim kołnierzem podbita jest kożuchem, aby na dużych  wysokościach lotnik mógł wytrzymać nawet kilkadziesiąt stopni mrozu. Kurtka strzelca spadochronowego jest pikowana i dwustronna: zielona na wiosnę i jesień, a biała na zimę. Na ręce czerwona opaska, aby odróżnić się od Rosjan, którzy także używali białego kamuflażu. W scenie walk "Dukla 1944" pokazana została m. in. różnorodność  rosyjskiego umundurowania: postrzępiony żołnierski szynel i sukienna bluza mundurowa, zwana też rubaszką. O ile mundury polskie i niemieckie były przez cywilów przeszywane i używane w czasach powojennego niedostatku, to noszenie mundurów sowieckich było zabronione. Winnego przesłuchiwały służby bezpieczeństwa. Zawsze wtedy padało pytanie: "Skąd to masz"? Niezależnie od odpowiedzi groziły kara administracyjna lub więzienie.

Idący na zachód czerwonoarmiejcy zadawali wciąż to samo pytanie: "Którędy na Berlin"? Czasem na drogowskazie lub tablicy umieszczano odpowiedni napis. Jego fragment z czerwoną gwiazdą i literami: "BER…" wymalowanymi na blasze ocynkowanej zachował się w krośnieńskim muzeum. Możemy przyjrzeć się także drugiej stronie tej tablicy. Wtedy okaże się iż mamy do czynienia z eksponatem niecodziennym: matrycą mapy wojskowej w skali 1: 100  000 z Wojskowego Instytutu Geograficznego w Warszawie. Matryca mapy nosi  datę 1929 i przedstawia okolice Frankfurtu nad Odrą. Po co mapa tego terenu była potrzebna Wojsku Polskiemu?

W roku 1933, po dojściu Hitlera do władzy Piłsudski planował wyprzedzające uderzenie na Niemcy. Plan był tak utajniony, iż nawet dziś niektórzy historycy podają go w wątpliwość. Tymczasem w 1934 Niemcy rozpoczęli dla ochrony swojej granicy wschodniej budowę Międzyrzeckiego Rejonu Umocnionego. Mapy i matryce Wojskowego Instytutu Geograficznego prawdopodobnie pozostawały w czasie wojny w dyspozycji Armii Krajowej obszaru lwowskiego. Rosjanie przejęli je po powtórnym zdobyciu miasta – 27 lipca 1944. Wtedy mogły wpaść w ręce Smiersza – sowieckiego kontrwywiadu wojskowego. We wrześniu i październiku 1944 w czasie walk o Przełęcz Dukielską doszło do zagłady prawie całej 38 armii I Frontu Ukraińskiego dowodzonej przez marszałka Iwana Koniewa. Jego sztab stacjonował m.in. w Łękach Dukielskich i Lipowicy. W tej ostatniej miejscowości supertajna matryca mapy opatrzona numerem 14509 pozostawała od 1944 do 2016 w wiejskiej chacie. Przechowywano ją na zasadzie iż "wszystko może się przydać"- kończy Lesław Wilk historię jednego z najcenniejszych eksponatów kolekcji.

 Koniec wojny przyniósł względną stabilizację oraz nowe zniewolenie. Symbolicznie pokazuje to postać majora w mundurze Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (polski odpowiednik NKWD). Jeden but oficerski depcze insygnia pokonanego wroga – niemiecką swastykę, drugi – wydany w podziemiu plakat: "Wszyscy do walki w szeregach AK". Odwrócony plecami do oficera KBW stoi manekin kobiety ubrany w suknię ślubną uszytą z jedwabnej czaszy brytyjskiego spadochronu. Pochodził on z największego na Podkarpaciu  zrzutu dla Armii Krajowej, który nastąpił w Lubli 1 lipca 1944 r.

 "Tyle pozostało" to końcowa scena ekspozycji przedstawiająca  fragment Beskidu Niskiego, z pobojowiskiem zasłanym wojennym żelaznym złomem: przerdzewiałe na wylot hełmy, łopatki, manierki, fragmenty radiostacji i kilogramy poczerniałych łusek.

 Gdzie tu jest miejsce na bohaterstwo? – retorycznie pyta pan Lesław, dodając iż historia ostrzega przed tym, co może się wydarzyć. Historię trzeba znać, aby w porę rozpoznać zło, które  powrócić może w każdej chwili.

Prywatne Muzeum Podkarpackich Pól Bitewnych, Krosno, ul. Czajkowskiego 92, tel. kom. 502 994 116 i 785 144 346. Właściciele: Dorota i Piotr Kiełtyka oraz Lesław Wilk.

Szczegóły na stronie: www.muzeumkrosno.pl

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy