Reklama

Lifestyle

Okolice Lwowa. Po kresowych bezdrożach

Antoni Adamski
Dodano: 02.08.2019
51220_zamek
Share
Udostępnij
Miasteczka i mieściny wokół Lwowa usytuowane są w odmiennej niż nasza przestrzeni i czasie. Wystarczy w przygranicznych Szeginiach – zamiast jechać główną drogą na Lwów – skręcić w prawo i niemal natychmiast znajdziemy się w innym świecie. Czas płynie tu  wolno, bo na pokonanie 15 km autobus potrzebuje godziny. 
 
Z daleka kamienista droga wygląda niewinnie. Z bliska  zaskakuje, bo na jednym metrze kwadratowym szosy naliczymy dwie – trzy dziury. Pojazd kołysze się jak okręt z jednej krawędzi jezdni na drugą. Daje to złudzenie omijania najgłębszych zapadlisk. Z czasem uczymy się odróżniać kategorie traktów: te najbardziej prymitywne (same kamienie) łączą wioski. Na drogach odrobinę lepszych – między miasteczkami – ocalały niewielkie płachetki asfaltu, przypominające dawne czasy.
 
Ten asfalt kładziono w latach 60-70. XX wieku, w czasach Związku Radzieckiego. Za wolnej Ukrainy nie robi się nic. Brak środków –  wyjaśnia miejscowy przewodnik. 
 
Jednak trakt do Dobromila ominęła uwaga i hojność sowieckiej władzy. Tutaj droga od zawsze była tak zła, iż nigdy nie przyjechała komisja ze Lwowa i nie kazała zamknąć kościołów w Nowym Mieście i w Dobromilu – uzupełnia nasz przewodnik. 
 
Nieśpiesznie przesuwający się przed oknami krajobraz, to wioski, jakie w Polsce zniknęły z pół wieku temu. Malutkie drewniane domki kryte są omszałym eternitem, zaś te bogatsze płachtami zardzewiałej blachy. Na stodołach i oborach wyginają się przegniłe kalenice. Ludzkie siedziby trzymają się nieco lepiej, choć gliniana polepa ścian odpada płatami, ukazując drewnianą konstrukcję. Schludniejsze chatki bielone są raz do roku: na wiosnę. Niektóre połączono z nowymi murowańcami  z czerwonej cegły. W takich siedliskach mieszkają dwa pokolenia. Na polach pojedyncze, dobrze utrzymane  (to znaczy, że prywatne; a nie – jak kiedyś, kołchozowe, przedstawiające obraz  skrajnej nędzy) krowy-żywicielki. Na podwórkach liczne stadka drobiu. Duże, puste płaszczyzny obsianych  zielonych pól, rozgraniczają  obsypane białym kwiatem drzewa owocowe, krzewy głogu i tarniny. Krajobraz jak z płócien Jacka Malczewskiego. Do tego kolorytu dodać należy ciemną zieleń lasów obwiedzioną jasnymi plamami. To dzikie –  tak jak  kiedyś w Polsce – wysypiska śmieci. 
 
 
Wieś w okolicach Lwowa. Fot. Antoni Adamski
 
Zbudowane przed 1900 r. drogi wojskowe dobrej jakości prowadziły do najnowocześniejszych fortów Grupy Siedliska. Forty uzbrojone w najlepszą artylerię posiadały masywne, żeliwne kopuły strzeleckie i obserwacyjne, wyprodukowane przez czeską firmę Skoda. Jedna z takich kopuł otwiera ekspozycję Arsenału Wiedeńskiego. Drugą – mniejszą, możemy oglądać przed gmachem Muzeum Narodowego Ziemi Przemyskiej. Tutaj toczyły się najkrwawsze walki. Na przedpolach fortów padło 10 tys. żołnierzy rosyjskich. W niektórych miejscach piętrzyły się stosy liczące nawet  po 500 ciał piechurów skoszonych ogniem  karabinów maszynowych.
 
Oglądamy dwa z fortów tej Grupy: Maruszka Las i Dziewieńczyce. Od przemyskich różnią się tym, iż  nie są niczym zabezpieczone. Zwiedzanie na własne ryzyko. Wchodząc do nieoświetlonych kazamatów można nadziać się na kratę zasłaniającą cembrowinę studni 60-metrowej głębokości. Krata albo utrzyma twój ciężar, albo nie.  Lepiej nie próbować. Nawet deski kryjące dół latryny zgniły i nieostrożny krok grozi wypadkiem. Ruiny fortów malowniczo porastają drzewa i krzewy, w których nie wiadomo co się kryje. Na szczęście, turystów prawie nie ma. Są jedynie zapaleńcy – głównie Polacy – których nie odstrasza dojazd. To dla nich Unia Europejska zafundowała drogowskazy oraz tablice z objaśnieniami: prawdziwy w opisanych warunkach, kwiatek przypięty do kożucha. 
 
Uliczki Dobromila witają nas prawdziwym asfaltem. Miasteczko położone  w dolinie rzeki Wyrwy istniało już w średniowieczu. W 1374 r. ziemie te otrzymał od Władysława Opolczyka ród Herburtów. Zygmunt August pozwolił nadać miejscowości prawa miejskie. Stanisław Herburt, kasztelan lwowski, wybudował potężnie ufortyfikowany zamek na Górze Modrzewiowej. Pozostała z niego potężna basteja. Na skromniutkim ryneczku góruje ratusz, zaś obok pomnik Mickiewicza z 1903 r. Popiersie wieszcza przeleżało (nieuszkodzone!) w krzakach do lat 90-tych. Później wróciło na swe dawne miejsce  na cokole o finezyjnym, secesyjnym wykroju. Ciemniejsza część głowy pokazuje, którą stroną leżała na ziemi dziesiątki lat.
 
Senne niegdyś, a dziś już zupełnie zapomniane miasteczko, przetrwało dzięki  patriotycznej gawędzie historycznej autorstwa księżnej Izabeli Czartoryskiej pt. „Pielgrzym z Dobromila”, wznawianej przez całe XIX stulecie. Jak pisze nieoceniony Stanisław Sławomir Nicieja w „Kresowej Atlantydzie”(t. IV). granica polsko- radziecka w 1945 r. wytyczona została tak, iż przecinała linię kolejową oraz szosę Przemyśl – Ustrzyki. Przeważa opinia, iż wiecznie pijani rosyjscy geodeci z oficerskimi pagonami postanowili tak wbrew wszelkiej logice. Straciło na tym miasteczko liczące 6 tys. mieszkańców, którego nie odwiedzają turyści.
 
 
Ks. Gerard Liryk z Dobromila. Fot. Antoni Adamski
 
Herburtowie wznieśli renesansowy kościół pw. Przemienienia Pańskiego, będący równocześnie mauzoleum rodowym. Ostatni  proboszcz zmarł w 1953 r. Później, aby odprawić niedzielną mszę, przyjeżdżali tu  księża z okolicznych miejscowości. Od 1,5 roku Dobromil ma nowego proboszcza, który przybył z Rudek. To ks. Gerard Liryk, noszący sutannę i płaszcz z wytartymi, lecz starannie obrębionymi rękawami. Proboszcz tak mówi o swoich wiernych: Tu  nie ma ślubów i chrztów; są tylko pogrzeby. Po kolędzie odwiedzam samych staruszków. Najstarsza parafianka ma 90 lat. 
 
Na Mniszej Górze, 1,5 km na południowy-wschód od Dobromila, trzech mnichów: grekokatolickich bazylianów, próbuje wskrzesić  opactwo z I połowy XVIII w. 
 
Przebywał w nim Andriej Szeptycki, późniejszy arcybiskup Lwowa. W 1945 r. klasztor zamknięto, lokując w jego murach szpital psychiatryczny. W pustej świątyni zachował się jedyny ślad przeszłości. To fragment zawilgoconej barokowej polichromii w kopule.
 
Słynne na całą Galicję kolegium jezuickie w Chyrowie góruje na wzgórzu nad miastem. Kompleks zabudowań można odwiedzać dopiero od niedawna, bo do 2003 r. stacjonowało tu dwa tysiące komandosów. Przed portierką salutuje nam pijany stróż. Obok wejścia nowoczesne budynki koszarowe. Za nimi zabudowania kolegium z przełomu XIX/XX wieku. Wszystkie opustoszałe. Grupa biznesmenów z Kijowa („Lepiej nie pytaj kto”- słyszę) planuje utworzyć w tym miejscu centrum rekreacyjno-hotelowo-konferencyjne. Dawna kaplica o wielkości kościoła mieściła od 300 do 600 uczniów i setkę najlepszych wykładowców. Jezuici przybyli tu w 1883 r. z Tarnopola.
 
 
Byłe kolegium jezuitów w Chyrowie. Fot. Antoni Adamski
 
Do 1939 r. maturę  zdało 1200 wychowanków. Mogłoby być ich więcej, lecz nie każda rodzina mogła kształcić tu syna. W międzywojniu nauka w szkołach średnich była płatna, zaś w Chyrowie czesne nie należało do niskich. Kolegium ukończyli m.in. późniejsi: minister Eugeniusz Kwiatkowski, kardynał  Adam Kozłowiecki, krajoznawca dr Mieczysław Orłowicz oraz Lech Kalinowski – wybitny historyk sztuki, mediewista, mój profesor z UJ. Obok państwowego Liceum Krzemienieckiego była to druga największa i najlepsza szkoła średnia na Kresach.
 
Kolegium chyrowskie podzieliło los innych polskich instytucji na Wschodzie. Niemcy, a później Rosjanie, umieścili tu szpital wojskowy.  Po 1946 r. zamieniono go na koszary. Nie wiadomo, gdzie „rozeszły się”: olbrzymia biblioteka, kolekcje map, minerałów, motyli (3 tys. okazów) oraz kompletne wyposażenie obserwatorium astronomicznego. Bogato dekorowana  kaplica została kasynem oficerskim. Dziś to unikalne wnętrze cerkiewne. Unikalne, ponieważ „ozdobione” motywem sierpa i młota, które prześwitują spod farby odnowionych kartuszy na sztukateriach sklepienia. 
 
Nawaria, założona przez Kazimierza Jagiellończyka, jest dziś willową dzielnicą Lwowa. W I poł. XVIII w. wybudował tu kościół Bernard Meretyn, pochodzący z Niemiec architekt arcybiskupów lwowskich. Pozostało po nim kilkadziesiąt rokokowych świątyń i gmachów. Do najbardziej znanych należą: lwowska cerkiew św. Jura oraz ratusz w Buczaczu. Meretyn współpracował z najbardziej znanymi artystami rzeźbiarzami, sztukatorami, malarzami fresków.
 
W Nawarii autorami ołtarzy byli Piotr i Maciej Polejowski, zaś malowideł ściennych – Antonio Tavellio. W tak wysmakowanej scenerii władza sowiecka umieściła w 1945 r. skład warzyw, zaś wspaniałe rzeźby ołtarzowe przeniesiono do Lwowskiej Galerii Obrazów. 25 lat temu świątynię zwrócono katolikom, lecz dzieła rokokowej snycerki nadal pozostają w muzeum. Nie ma pieniędzy na odnowienie fresków. Na obrabowanej dzwonnicy wisi jeden niewielki nowy dzwon  z przemyskiej odlewni Felczyńskich. Aby odprawić niedzielną mszę, przyjeżdża z Siemaszówki ks. Bazyli Pawełko. Wyświęcony w seminarium w Rydze – jedynym w ZSRR – przez dwadzieścia lat odnawiał wspaniałą niegdyś kolegiatę w Żółkwi, ufundowaną przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego.
 
 
Niedziela Palmowa w Rudkach. Fot. Antoni Adamski
 
W połowie drogi między Samborem a Lwowem, na trzydziestym kilometrze (co  oznacza dwie godziny jazdy po ukraińskim trakcie), leżą Rudki, które od końca  XVIII stulecia należały do rodu Fredrów. Aleksander zamieszkał w pobliskiej Beńkowej Wiszni, w pałacu, który sam zaprojektował i wybudował. Tu powstawały jego najświetniejsze komedie, zaś w rudeckim kościele wzniósł mauzoleum rodowe. Dopiero pod koniec życia przeniósł się do Lwowa, gdzie w Teatrze Skarbkowskim miały miejsce premiery jego sztuk.
 
Po 1945 r. Sowieci snuli wobec świątyni własne plany. Miało w niej powstać kino, później dom kultury. Skończyło się na magazynie nawozów, a następnie owoców i warzyw; w zakrystii umieszczono aptekę weterynaryjną. Krypta Fredrów została splądrowana przez poszukiwaczy skarbów. Ludzkie szczątki długo leżały rozrzucone w nieładzie. W 1966 r. napisał o tym Janusz Roszko w „Dzienniku Polskim”,  jednak sprawa została ze względów politycznych wyciszona. Można ją było podjąć dopiero w roku 1988, w okresie „pierestrojki”. Krypta Fredrów została odnowiona z funduszy Ministerstwa Kultury przez Pracownie Konserwacji Zabytków – Oddział w Rzeszowie. W miejsce jedenastu  zniszczonych trumien zbudowano  pięć  kamiennych sarkofagów. (Zachowała się jedna drewniana trumna z epoki z pękniętym na pół wiekiem). Aleksander Fredro leży w pierwszym sarkofagu od wejścia,  o czym informuje wykuta w piaskowcu tablica i świeże wieńce.
 
W czasie robót do Rudek przyjechał dyrektor naczelny PP PKZ w Warszawie, dr Tadeusz Polak. Po obejrzeniu krypty Fredrów dał stróżowi magazynu dolarową łapówkę, „aby dobrze pilnował polskich pamiątek”. Tuż przed wyjazdem dyrektora zadowolony stróż przyniósł mu zawinięty w brudną chustkę „suvenir”. Był to specjalnie przez  stróża oderwany kciuk Aleksandra Fredry. Odmienną wersję tego zdarzenia podaje prof. Nicieja w „Kresowej Atlantydzie” (t. V). A może chodziło o inny palec komediopisarza? Ponowny jego pochówek odbył się jesienią 1990 r. Rok wcześniej katolicy odzyskali świątynię, która została powoli przywrócona do kultu.
 
 
XVIII – wieczna kościoła katolickiego wg projektu lwowskiego architekta Wojciecha Kapinosa w Komarnie, przekazany cerkwi greckokatolickiej. Fot. Antoni Adamski
 
Cudowna ikona Matki Boskiej nie wróciła jednak do Rudek. Została w 1992 r. skradziona w Jasieniu pod Przemyślem, gdzie przez powojenne dziesięciolecia była otoczona kultem. Ikony do dziś nie odnaleziono. Na Kresy przywieziono wykonaną w Toruniu jej kopię. W Niedzielę Palmową świątynia zapełnia się tłumem. Przychodzą starsi ludzie – bez względu na wyznanie, bo przyzwyczaili się modlić po polsku. Jednak ogłoszenia parafialne ksiądz czyta już po ukraińsku.
 
W niedalekim Komarnie niszczeje opuszczony kościół pw. Narodzenia Najświętszej Marii Panny, dzieło znanego lwowskiego artysty Wojciecha Kapinosa zwanego Życzliwym (1656 r). Władze przyznały kościół grekokatolikom, którzy nie prowadzą w nim żadnych prac remontowych ani konserwatorskich (niedaleko stoją dwie cerkwie). Można odnieść wrażenie, że przejęli oni świątynię tylko po to, aby nie wróciła w ręce prawowitych właścicieli. W pobliżu pozostają – już chyba nie do odratowania – ruiny pałacu Lanckorońskich. 
 
Obroszyn był letnią rezydencją arcybiskupów lwowskich, wzniesioną w 1731 r. przez Józefa Fontanę, przebudowaną w okresie międzywojennym w wytwornym stylu art deco. Dziś gospodarzem obiektu jest technikum rolnicze. Istnieje tu „Karpatskij Naukowo-Innowacyjnyj Centr”– jak głosi napis przed wejściem do nowoczesnego budynku. Zdziczałą aleją grabową wchodzimy przez bramę ozdobioną rokokowymi figurami świętych i oglądamy starannie odnowioną fasadę pałacu. Wokół czysto i schludnie, błyszczą w słońcu świeżo umyte szyby. Gdy kierujemy się do ogrodu, stan pałacu gwałtownie się zmienia. Z boków straszą wyrwane okna i odpadłe gzymsy. Fasada ogrodowa  z odpadającym płatami tynkiem to już półruina, w którą zmieniły się dekorowane rzeźbami schody. Widok dewastacji i opuszczenia jak na ironię stanowi bliskie zaplecze dla monumentalnego centrum innowacji z białego kamienia i szkła. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy