Reklama

Lifestyle

Tam, gdzie tańczą żurawie… Rosyjska wieś, gdzie nie piją

Anna Koniecka
Dodano: 23.04.2021
45684_dziadzio_wowa_z_sasza
Share
Udostępnij
– Nikt w Moskwie nie wierzy, kiedy mówię, że jest w Rosji wieś, gdzie nie piją. Wieś, gdzie nie ma zamków w drzwiach. „Niemożliwe, wieś w Rosji nie może być bez zamków ani bez napitki” – odpowiadają mi. A ja dodaję, że nie tylko nie piją, ale nie jedzą mięsa i mięsem nie rzucają, jak to u nas przyjęte, że klnie na potęgę, kto żyw. Tam ludzie żyją w harmonii – ze sobą i z przyrodą; po to zostawili miasto i sami założyli wieś.  
 
Nowa rosyjska wieś wyrasta, a my, jak się Sasza trochę pospieszy, jeszcze dzisiaj będziemy naocznymi świadkami tego odrodzenia – oznajmił uroczystym tonem Wiktor Lwowicz Huan* i sam się z tego roześmiał. Lubi czasem wpleść w szare życie odrobinę patosu. Ale kontroluje sytuację.
 
[*Wiktor Lwowicz Huan. Architekt, tłumacz języka chińskiego i in. azjatyckich języków; wykładowca; społecznik, budowniczy pierwszych miast na Dalekiej Północy. Powstały o nim dwa filmy – chiński za milion dolarów i rosyjski (niskobudżetowy). Prywatnie – złoty człowiek. Przyjaciel. Cicerone. Wiecznie w biegu, zapracowany, a jednak poświęcił sporo czasu, żeby mi pokazać swój kawałek zauralskiej Rosji. Niezapisanej w żadnych przewodnikach. ]
 
Byliśmy jakieś sto kilometrów za Jekaterynburgiem. 
 
Sasza, syn Wiktora Lwowicza, główny sprawca wyprawy mającej nas uczynić „świadkami odradzania się rosyjskiej wsi”, całą drogę prawie się nie odzywał, skupiony na prowadzeniu auta.  
 
Pospieszyć się nie dało, bo dopiero co zjechaliśmy z głównej trasy na Tiumeń, którą tu nazywają amerykańską z racji tempa, w jakim powstawała oraz jakości, skoro do tej pory się trzyma. O lokalnych drogach za Uralem raczej trudno coś takiego całkiem szczerze powiedzieć. A już na pewno nie teraz, kiedy Sasza wiózł nas swoim wysłużonym autkiem pomiędzy lasami, polami, przez asfalty, szutry i wertepy do wsi, w której istnienie tak trudno uwierzyć z Moskwy.
 
Wieś nazywa się Borysowa.
 
Ma dwie historie, dostała drugie życie i dwadzieścia dwie rodziny mieszkają tu na stałe.
 
Nie ma chyba na Syberii jakiegoś specjalnego dwójkowego talizmanu szczęścia, ale tutaj to działa. 
 
A mówią, że Boh trojcu lubit. I też mają rację, bo jak Sasza ostatnio policzył – mieszkańców wioski jest trzydziestu trzech. Bez tych, co zjeżdżają się na lato. Wtedy łatwiej się tu żyje.
 
Najmłodszy mieszkaniec urodził się cztery miesiące temu. W domu. Tak chcieli rodzice – Asia i Aleksander. Ojciec sam odebrał poród. Potem przyjechała akuszerka, posprawdzała, czy wszystko jest okay. Jest. Niebieskookie szczęście – Matwiejek. W domu mówią o nim: lalka. 
 
Ałła wierzy w znaki. – Przyjechaliśmy tu, a ludzie z pobliskiej wioski powitali nas kwiatami. Jakaś kobieta przyniosła wiadro warzyw i mówi: „Przyjeżdżajcie i żyjcie tutaj, ludzie!”. To był dobry znak. Po niebie szybowały żurawie – drugi dobry znak. A tu, gdzie teraz jest toaleta (drewniany wychodek na polu postawiony obok boiska), siedzieliśmy, rozmawialiśmy. Taki był nasz początek na tej ziemi. To była porzucona ziemia. Porzucona wieś. 
 
Borysowa wieś dostała drugie życie dwanaście lat temu.
 
Asia z Aleksandrem, Sasza, Ałła i jeszcze kilka osób, kupili od państwa każdy po hektarze ziemi, żeby się osiedlić i żyć lepiej, zdrowiej, spokojniej niż im się żyło w mieście. 
 
Zaczęli budować domy. Są we wspólnocie propagującej na świecie tę ideę* .
 
 
Dom Asi i Aleksandra, który sam zbudował. Fot. Anna Koniecka
 
Ale wszystko nie było takie proste, jak się na początku wydawało. 
 
Iwan czaj.
 
Aleksander: – U mnie było trawy po pas. Tyle było, nic więcej. A teraz dom jest, robimy szklarnię, kwitną pierwsze pomidory. Jak przyjechaliście, akurat sadziłem kartofle. Rosną pieniądze! – mówi niby żartem, a po chwili całkiem na poważnie objaśnia swoją filozofię. Każda kobieta chciałaby pewnie coś takiego usłyszeć, nie tylko za Uralem. Aleksander mówi tak: – Jeśli bierzemy odpowiedzialność za naszą rodzinę, musimy sami dbać, a nie patrzeć, że ojciec da, dziadek da, albo żona wniesie w posagu. Ja późny dzieciak w rodzinie, tata miał 80 lat jak się urodziłem. Musiałem sam o wszystkim myśleć. Rodzina to – odpowiedzialność.
 
Nie taję, pomogło nam państwo – dostaliśmy 400 tys. rubli macierzyńskiego kapitału za Matwiejka i gubernatorskiego 100 tysięcy. Starczyło na werandę i trochę koło domu.
 
W tym domu, który zbudowałem własnymi rękami, urodził się nasz syn. To się działo bardzo szybko. Była zima, wracałem z kilkudniowej delegacji, zadzwoniła żona, że zaczyna rodzić, ale ona beze mnie nie chce, mówi, że zaczeka… Więc powiedziałem jej: – Wszystko w porządku, czekaj. I jechałem najprędzej jak się dało. No i zdążyłem. Odebrałem poród. Jest w domu wanna, ciepła woda. Najstarszy syn mi pomógł. 
 
Aleksander budował dom dwa lata. Z synem z pierwszego małżeństwa; chłopak ma 16 lat, pracuje, dokłada się do życia, ostatnio kupił farbę na dom i sam pomalował. Ojciec jest dumny. 
 
Aleksander nie jest budowlańcem, doświadczenie zbierał dopiero na własnej budowie. Zanim tu przyszedł, pracował w Jekaterynburgu przy obróbce metalu – coś jak huta – gorący wydział.  Pracował krótko, ale w dalszym ciągu odczuwa, ile ucierpiały jego płuca. – Stamtąd się idzie prędko na emeryturę, o ile kto zdąży.
 
Budował dom w weekendy, w urlopy, nie zwalniał się z pracy dopóki nie skończył. Teraz jeździ na zarabotkiz grupą mężczyzn z wioski – wyjeżdżają na 2-3 tygodnie. Budują domy. 
 
Lubi budować.  
 
 
Asia, Matwiejek i Aleksander. Fot. Anna Koniecka.
 
Dom Asi i Aleksandra: nieduży, wszystko w drewnie, pachnie żywicą. W  salonie razem z kuchnią, gdzie toczy się całe rodzinne życie, jest sporo książek, gitara, sztaluga. Bukiety ziół. Internet za 300 rubli (a w mieście za 600  – minimum). 
 
Od Asi promieniuje spokój.
  
Pijemy iwan czaj słodzony miodem. Cukiernica pomalowana przez Asię, artystkę, stoi bezczynna na stole. – Powolutku przechodzimy na miód – mówi Asia – Mleko jeszcze pijemy. Są we wsi dwie kozy, krowa i jałówka u Ałły. Ale mięsa tu nikt nie je. Mamy warzywa na własne potrzeby.  
 
Aleksander opowiada, że Igor, ich „sąsiad zza hektara”, hoduje kury – na sprzedaż. – Rybek też nie łowimy. A iwan czaj jest z naszej ekologicznej uprawy. Sprzedajemy go potem na jarmarkach.
 
 [Iwan czaj – popularna w Rosji, ziołowa herbata.] 
 
Aleksander ma 43 lata. Otwarty, łatwo łapie się z nim kontakt. Jak są w wiosce turyści, on jest przewodnikiem. 
 
Przyjeżdżają na pikniki, imprezy eko, festyny urządzane przez gminę. Eko-wieś Borysowa jest na to przygotowana – mieszkańcy urządzili polanę  prazdników z kuchnią, stołami; plac zabaw dla dzieci. Aleksander mówi, że duża w tym zasługa gminy. – Dali pieniądze, a my sami robimy. Kładkę przez rzeczkę Kalinowkę też zrobiliśmy. A gmina nam – światło. Zawsze nam mówią – „pamiętajcie, że my jesteśmy dla was”. Nietypowe podejście urzędników. My spokojnie żyjemy, nie mają z nami problemów – mówi Aleksander.
 
Idziemy do Igora, „sąsiada zza hektara”. Tu się nie da powiedzieć: sąsiad zza miedzy, bo nie ma miedz ani płotów. Jest olbrzymia nie do ogarnięcia zielona przestrzeń. Trawy po pas.
 
W szczerym polu, wśród tych bujnych traw stoi… budka telefoniczna – ustrojstwo całkiem bezużyteczne, bo każdy tu ma komórkowy telefon. Ale premier Rosji się uparł, że w każdej wsi musi być publiczny telefon. On od początku nie działał, ale jest.
 
– Daleko tu do nas z miasta, ale nie głusza – śmieje się Aleksander.
 
Pszczółka.
 
Ałła szukała swojego miejsca na życie cztery lata.
 
–  Nie wiedziałam, jak się do tego zabrać. Jeździłam po gminach, szukałam, a urzędnicy zadawali mi konkretne pytania: jak ja widzę to moje osiedlenie się na tym jednym hektarze. Co, z łopatą wyjdę i będę kopać? Kupię materiały na dom, i co? Jak zwiozę materiały w taką głuszę, i co? I odjadę? Przyjadę drugi raz, a tu ani cegły, ani nic, nie zastanę.  Tu jest Rosja.
 
Pytali, jak sama zbuduję dom. To warunek, żeby otrzymać ziemię najpierw w arendę, potem za niewielkie pieniądze na własność.
 
Głupio się czułam, łuski z oczu opadały. 
 
Aż spotkałam prawnika, który mówi mi, żeby tu przyjechać. 
 
Na Uralu teraz jest więcej niż 50  wsi założonych przez samych mieszkańców. Niektóre są malutkie, po dwie rodziny, czasem jedna, i dookoła nich zaczynają się osiedlać następni. To młodzi ludzie, silni, energiczni. Wiedzą, czego chcą.
 
Ja też zdrowa jestem, silna, ale to był cały mój kapitał! Oficjalnie nigdy nie pracowałam, ledwo dziewięć miesięcy. Ja jestem artystką; zawsze marzyłam o pisaniu wierszy. Uczyłam historii sztuki, angielskiego – indywidualnie, nie w szkołach. Kiedy rozeszłam się z mężem i zostałam sama z maleńkim dzieckiem, założyłam mini przedszkole. Z Poliną (też jedna z pierwszych, którzy się tu osiedlili), miałyśmy żłobek dla kilkorga dzieci w dwupokojowym mieszkaniu. Mogłyśmy zbierać pieniądze, żeby gdzieś postawić dom. Dla swoich dzieci.
 
I trzeba było jeszcze znaleźć męża, bo lepiej w parze. Udało się. Uzbierałam pieniędzy na dom. I mężczyznę też znalazłam. Ja się napracowałam jak pszczółka, żeby znaleźć mężczyznę. To był wielki trud. Spotkałam człowieka, który zechciał mnie zrozumieć. 12 lat już żyjemy razem. On zbudował dom. Sam.
 
[Drewniany, z pięterkiem, w stylu lekko góralskim; fachowa robota. Jak wnętrze, nie wiem. Rozmawiałyśmy w cztery oczy, na polanie prazdników.]
 
– Naczytałam się książek, jak znaleźć mężczyznę z miłości, tę „drugą połówkę”. Udało się, bo wybierałam sercem. Mój przyszły mąż mieszkał w mieście, ani jednej półeczki nie potrafił zrobić. A tu – wszystko sam! Dom, meble. Jego mama do dzisiaj jest w szoku. 
 
Córka, dla której ja tu wszystko robiłam, została w mieście. Mój ojciec nie pozwolił jej tu przywieźć. Córka  jest już nastolatką, uczy się w szkole w Jekaterynburgu. Tu przyjeżdża na wakacje. 
 
Artur (nowy mąż Ałły) jeździ z Aleksandrem na budowy. Brygada Aleksandra to profesjonaliści! Ja sama, oprócz obrządku w gospodarstwie, piekę od jesieni, jak wszystkie kobiety we wsi, pierniki dla firmy, która świetnie płaci, lepiej niż w mieście. 
 
Ja się tu bałam lata, że tyle wtedy roboty. Ale teraz lato to dobre słowo – mogę pochodzić, pospacerować, co chcę, to robię. Jesienią dyscyplina – wszystko trzeba zdążyć zrobić, żeby brać się za pieczenie i zdobienie pierników.
 
Całe życie żyłam w Jekaterynburgu. Jeśli w ciągu miesiąca nigdzie nie wyjechałam, czułam się źle. A tutaj przyjechałam i jak kokoszka siedzę na jednym miejscu, i jestem szczęśliwa. 
 
Mąż tłumaczy to tak: spotkali się w jednym miejscu dwaj muzykanci – jeden mistrz, a drugi młody muzyk. Młody szarpie struny gitary, a mistrz z namaszczeniem trąca strunę jedną. – Czemu tak, tyżeś mistrz! – A tyś młody, ciągle jeszcze szukasz. A  ja jestem mistrz i znalazłem już. 
 
Dzieci. 
 
Do Igora przyjechała z miasta mama w odwiedziny. Jest psychologiem. Podziwiamy (ostrożnie) dwa ule, które jej syn pierwszy raz w życiu postawił. Uczy się z nimi obchodzić. Ma frajdę jak dzieciak. I tak wygląda w tej swojej bejsbolówce opuszczonej na czoło. Rówieśnik Aleksandra. Czterdzieści trzy lata. Jak oni to robią, oszukują kalendarz? – Mamy tyle planów, że starość za nami nie nadąża – odpowiada Igor.
 
 O tym, co jest w życiu ważne i ważniejsze, rozmawialiśmy długo. On wierzy w złotą regułę „traktuj innych tak, jak ty byś chciał być traktowany”. Dlatego do wszystkiego i wszystkich odnosi się z szacunkiem. Daje przykład: mięsa nie je, jednak kusoczek kiełbaski jak mama przywozi, spróbuje, żeby jej nie zrobić przykrości, bo „dla mamy kiełbaska to cenność”.  
 
Osiedlił się tu nie tylko żeby rodzina, którą założył, miała lepsze warunki niż w mieście.
 
– Oprócz osobistych celów i dla planety – żeby nie zostawić po sobie żadnych szkód – mój cel był taki: założyć rodowe gniazdo. Stworzyć miejsce dla rodu, nie tylko na teraz, lecz dla następnych pokoleń. Ja się urodziłem w zamkniętym mieście (Swierdłowsk). Życie toczyło się pomiędzy pracą, domem, sklepem i apteką. Potrzebowałem czegoś więcej. Zrozumiałem, jakie to ważne móc czerpać z mądrości, na którą złożyło się życie i doświadczenie kilku pokoleń żyjących w jednym miejscu, ta swoista więź z tym miejscem i wszystkim, co się z nim wiąże – dobrym i złym, ale jednoczącym. A jaka ona, ta więź, jest w zamkniętym mieście, w czterech ścianach? – Ot, był, żył… I tyle.
 
 
Marija i Tania. Fot. Anna Koniecka
 
Dom pomagali stawiać sąsiedzi. Igor jest inżynierem budowlanym, ale bez praktyki. Wolał robić coś własnymi rękami niż ślęczeć nad projektami. 
 
Żona Igora, nie bierze udziału w rozmowie. Prosi tylko, żeby nie fotografować dzieci, które bawią się u jej stóp.
 
Babcia psycholog mówi, że dzieci tu rosną bez kompleksów. 
 
Miejscowi.
 
Dom od domu daleko. Jak się ma hektar ziemi, jest się gdzie posunąć.
 
Cisza. Powietrze jak kryształ. Z oceanu zieloności wyłania się czasem tylko czyjś… dach.
 
Kiedy Sasza przyjechał pierwszy raz na rekonesans, czy da się tu osiedlić, zastał dwoje starszych ludzi. Na skraju wsi, w murowanym domu mieszkał Dziadzio Wowa. A za rzeczką Bolszaja Kalinowka, w niedużej drewnianej chacie Marija. Też emerytka.
 
Marija  mieszka sama. Gdyśmy przyszli, akurat zbierała zioła pod płotem. Domowa apteka. 
 
Ucieszyła się. Prosi do domu. Częstuje herbatą. Sumituje się, że remont zaczęła, a wciąż niedokończony…
 
– Dużo się w życiu napracowałam. Najpierw w przedszkolu, ale mało płacili, więc poszłam do fabryki na montaż.  Tam były dobre zarobki. Dotrwałam do emerytury. Jak na wieś, mam dobrą emeryturę – 12 tys. rubli.  Nie każdy mężczyzna tyle dostaje. Zapracowałam na to. Nie rozumiem dzisiejszych ludzi, jak można nie pracować. Jak szłam na pół godziny do szpitala na badania, to potem odrabiałam. Córka moja pracuje, syn w budownictwie. Udało się, że im mieszkanie zostawiłam. Ja tego nie miałam na start – miałam w hotelu robotniczym jedną izbę. A trzypokojowe mieszkanie dostałam prawie jak szłam na emeryturę.  
 
Tu mnóstwo roboty, a mnie sił nie starcza. Dzieci przyjeżdżają pomagać. Ale jak zima, to jak do miasta? Piechotą – dwa kilometry przez pola do drogi. Przystanku nie ma. Jak ktoś jedzie z naszych ze wsi, to się zabieram. Nikt nikomu nie odmówi. Pomaga jeden drugiemu. 
 
To nie ma znaczenia, że ja miejscowa, a oni nowi tu są. Najważniejsze, że są robotni, sami budują domy. Wszystko sami robią. Bywają nieporozumienia, ale dogadujemy się.
 
Z dzieciństwa pamiętam jak dużo tu było ludzi. Kołchoz był. 1200 krów, konie, cielętniki, kury, gęsi. Wszyscy pracowali, wszyscy byli zajęci. A teraz wsie bez ferm. W Wołodinie (sąsiednia wieś) jest ferma, pracuje 5-6 osób. Dookoła, gdzie się obrócisz – odłogi, wszystko szczezło, rozwaliło się. W sześćdziesiątych latach jak likwidowali sowchozy, tutaj stada krów chodziły, a pola ogromne, pszenica wspaniała, serce się raduje, śpiewa! A teraz burjan, burjan. Chwała Bogu, że rebiata przyjechali; budują się. Wieś ożyje.
 
 
Igor. Fot. Anna Koniecka
 
Ojciec był ślusarzem w kołchozie. Ja nie miałam dziesięciu klas skończonych, żeby jechać gdzieś dalej się uczyć. Nie było możliwości. 
 
Kiedy mój ojciec żył – drogi tu nie było. Ja już swoje lata mam i drogi nadal nie ma. Bo tu federalna, tam gminna i dwóch kilometrów nie ma kto zrobić. A są tacy we wsi, co mówią, że nie potrzeba tu drogi przez wieś budować. Czekam, dwadzieścia lat czekam. Przejść się da, a przejechać nie można. A wszystkiego dwa kilometry! 
 
Przyszła sąsiadka Igora. Tania. Rozwija wątek… polski. Prababcia była Polką. Tania zapamiętała, że maszyna do szycia prababci się spaliła, i strasznie z tego powodu rozpaczała. Jej nazwisko  Dydenko.
 
Tania mieszka w Borysowej pięć lat.
 
– Postanowiłam nagle. Odeszłam z pracy z dnia na dzień. Z córką zdecydowałyśmy, że odjeżdżamy. Nastia miała 21 lat. Nie chciała się dłużej uczyć. Zmieniamy swoje życie. Rozdałyśmy wszystko z mieszkania. Wzięłam zapłatę i przyjechałyśmy. Dziadzio Wowa nas wiózł tutaj na traktorze. Trzy miesiące przeżyłyśmy w namiocie.  Ale zima idzie, co robić? Wróciłyśmy do miasta. Ja do pracy. A brusy na dom przeleżały dziewięć lat, zanim go postawiłam. 
 
Dziadzio Wowa rąbie drzewo na opał, aż drzazgi lecą. Ma 74 lata. Był budowlańcem. Dwaj synowie też pouciekali stąd do miasta. Za pracą, jak wszyscy. Od dziesięciu lat jest sam, wszystko nauczył się robić. – Jestem wiejski człowiek – mówi. 
 
Nie spodziewał się, że tu ktokolwiek jeszcze przyjdzie, że to wszystko ożyje na nowo. 
 
Okolica piękna, ale dla pejzażysty.  Dookoła lasy, zagajniki. Setki hektarów pól zarosłych burzanem ciągną się aż po horyzont. O świcie ścielą się mgły nad polami. Tańczą żurawie…i tną, ledwo się obudzą, komary, meszki i cały ten żarłoczny, krwiopijny mikroświat syberyjski, bez którego ta kraina byłaby sielską.
 
– Wszędzie dokoła są polne drogi. Jak rozkisną, można się utopić – Dziadzio Wowa powraca do realu. W końcu to on swoim traktorem ratuje sąsiadów w awaryjnych sytuacjach. 
 
Tu sobie wszyscy pomagają. Miejscowi nowym, nowi miejscowym. Zresztą, jacy oni nowi, skoro pierwsi osiedleńcy już tu są 12 lat. Rodzą się dzieci. Rośnie nowe pokolenie wolnych ludzi. 
 
– Osaczają nas! – żartuje Dziadzio Wowa, witając się serdecznie z Saszą. Lubi go. Że taki spokojny, solidny, zrównoważony. – Saszka przyszedł, nie znałem go, potem ociosał się i stał nasz. Tak samo przyjęliśmy innych, co się tu osiedlili. Tu nie ma żulików, drzwi nikt nie zamyka. A problemów żadnych. Co  kto posadził, to zjadł, nikomu nic nie zawdzięcza. 
 
Talizman. 
 
– Sąsiada wybierzesz, domu nie przeniesiesz – mówi Andriej.
 
Andriej nosi na piersiach talizman z cedrowego drzewa. Sam go zrobił. Cedr daje energię, a kieruje nią człowiek. Dobrze, albo źle.  Nic nie dzieje się przypadkiem. Wieś Borysową znalazł w Internecie. To było trzecie miejsce, jakie testował.  
 
Jako jedyny z nowych osadników, Andriej jeszcze nie wybudował domu, ale plan jest, i trochę materiałów. Nie spieszy się. Zasadził las, cedry będą otaczały pierścieniem całą posesję. Póki co mieszka w kontenerze, który przypomina wóz Drzymały. Świetnie wyposażony – rzec można – z przepychem. Tyle rzeczy tu poupychane, ubrania, sprzęty, puszki, papiery, komputer. Na centralnym miejscu fotografia ojca w wojskowym mundurze. 
 
Adndriej jakiś czas pracował na kolei, i jak mówi, robił różne rzeczy niekoniecznie dobre dla zdrowia. – Zadałem sobie pytanie, co będzie jak zostanę w mieście? Ponad trzydzieści lat piłem i paliłem. Rzuciłem. Da się. 
 
W zeszłym roku sprzedał 350 kg warzyw, które sam wyhodował. Sam! – Ludzie przyjeżdżają z miasta na parę dni, żeby odetchnąć. Wypytują, jak tu jest. Rozglądają się.  
Aleksandra to nie dziwi. – Wieś to wspólnota – żywy organizm. Ludzie przyjeżdżają, odjeżdżają, niektórych zmęczyło, niektórzy się wahają. Każdy swój hektar sam musi obrobić. Nikt za niego nie zrobi. Niektórzy sprzedali, wyjechali, inni przyjeżdżają, przyglądają się, próbują zostać. Nie ma obowiązku być tutaj na zawsze. To decyzja własna każdego. Nasza wieś zmienia się, kształtuje. I to jest pasjonujące. I nieodgadnione, jak się dalej potoczy. 
 
 
Fot. Anna Koniecka
 
***
 
*Ruch anastazjowców narodził się w Rosji. Nazwa pochodzi od imienia wizjonerki Anastazji, bardzo popularnej w latach dziewięćdziesiątych ub. wieku. Ludzie zaczytywali się w książkach „Dzwoniące cedry Rosji”, opisujących krok po kroku, jak radykalnie odmienić swoje życie na szczęśliwsze korzystając z rad wizjonerki przekazywanych autorowi książek. Nie do końca wiadomo, czy Anastazja istniała naprawdę, czy jest tylko literacką fikcją. 
 
 Idea trafiła na podatny grunt. Był czas przełomu, chaos, reket, w miastach brakowało wszystkiego. A teraz – gorzej, bo wszystkiego jest w nadmiarze: betonu, smogu, stresu, presji pieniądza, towarów, śmieci, śmierci… Uciec od tego i prowadzić normalne, godne życie wśród przyjaznych ludzi, jeść to, co się samemu wyhoduje, nie zależeć od nikogo – piękne marzenie. Jak bajka dla dorosłych dzieci.
 
A jednak… W Rosji  powstało około stu takich wsi, gdzie ludzie  próbują żyć według własnych reguł. Z tego połowa za Uralem. Czemu?  Ziemi na Syberii mnogo – 20 milionów hektarów czeka na ludzkie ręce, tymczasem po rozpadzie sojuza ubyło dwa miliony ludzi. 
 
Mam od Saszy książkę „Dzwoniące cedry Rosji”. Kiedy mi ją dawał w zeszłym roku, powiedział, że ta książka odmieniła jego życie. Dziś nadal uważa tak samo. Ocenia ją racjonalnie i z lekkim dystansem.
 
– W książce wszystko jest opisane w jasnych barwach, a rzeczywistość jest trochę inna. Jest też dużo fanatyzmu i można się otrzeć o śmieszność jak się literalnie traktuje to, co zostało napisane. Wielu ludzi z zewnątrz uważa, że jesteśmy sektą, ale nie jesteśmy sektą. Jesteśmy wolnymi ludźmi. Dokonaliśmy wyboru świadomie, co jest lepsze dla nas, dla naszego życia. 
 
Dom Saszy jest prawie na ukończeniu. Ale Sasza mówi, że sam nie czuje się jeszcze mentalnie gotowy, żeby porzucić definitywnie miasto, jak zrobili to jego znajomi z wioski. A poza tym w Jekaterynburgu trzyma go praca. Jest inżynierem. – Praca to jest kluczowa sprawa. Żeby być wolnym, trzeba mieć pieniądze. Niedużo. Ale żeby starczyło.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy