Reklama

Lifestyle

Kiedy żyję z Indianami, chcę być dzika – jedną nogą w Amazonii

Natalia Chrapek
Dodano: 19.07.2019
46503_czolno
Share
Udostępnij
Najbardziej niedostępne zakątki wenezuelskiej dżungli stały się jej drugim domem, a Indianie z plemienia Ye’kuana i Piaroa – przyjaciółmi „na dobre i złe”. Z kobietami wyrabia placki „casabe” z korzeni juki. Z mężczyznami wyrusza na polowania. Te najniebezpieczniejsze odbywają się w chybotliwym czółnie, na rzece. Celem są dzikie świnie, pekari. Nocami nasłuchuje rytualnych śpiewów miejscowego szamana, które mają ochronić wioskę przed złymi duchami, chorobami i dziką zwierzyną. Justyna Romanowska z Łańcuta od 15 lat podróżuje do Ameryki Południowej, w głąb amazońskiego buszu. Pytana o powód odpowiada, że pragnie zagubić się w wielkim lesie i poczuć na własnej skórze, jak to jest żyć zupełnie inaczej, poza znaną cywilizacją…
 
– Nie miałam konkretnego planu. Chciałam tylko dotrzeć w najbardziej zielone miejsce na mapie, tam gdzie kończą się wszystkie drogi. Zafascynowałam się Amazonią i jak w transie podążałam w jej kierunku. Szukałam przewodników – Indian, którzy zabraliby mnie do swojego domu. Chwilami myślałam, że to czyste szaleństwo, ale był we mnie jakiś instynkt, który popychał mnie do przodu – wspomina Justyna Romanowska.
 
Podróżniczka z Łańcuta po raz pierwszy wyjechała do Ameryki Południowej w 2004 roku. Od tego czasu wraca tam co roku. W amazońskiej dżungli zwykle spędza ok. 4 miesięcy. Za każdym razem wybiera inny, tropikalny zakątek. Odwiedziła w ten sposób już m.in. Wenezuelę, Brazylię, Ekwador, Kolumbię oraz Peru. Nie są to dla niej zwykłe wędrówki, ale sposób na beztroskie, pełniejsze życie. Podglądając zwyczaje miejscowych, poznaje jednocześnie oszałamiające piękno dziewiczej przyrody. Romanowska przekonuje, że żadne miejsce na ziemi nie pociąga ją tak bardzo jak amazońska selwa. „Dżungla i jej Indianie – to zawsze był mój świat” – mówi z dumą. 
 
Podczas pobytu w buszu Justyna pomaga Indiankom w kuchni. Łowi ryby i poluje na gryzonie oraz pająki, które potem obsmaża nad paleniskiem. Ponoć najlepiej smakują te ostatnie. Ściera też korzeń juki, by z powstałej masy wyrabiać placki „casabe”. To wbrew pozorom bardzo odpowiedzialne zadanie, bo jukowa papka zawiera trujący sok, który musi zostać dokładnie odciśnięty w specjalnych, wąskich koszach „sebucan” rozwieszanych na palach. Po wysuszeniu trzeba rozdrobić jukę na drobny proszek, przesypać na rozgrzane nad ogniem blachy i uformować placki lub niewielkie grudki „mãnoco”. Do tego podaje się owoce, upolowane ptaki czy inną zwierzynę. Wszystko zależy od tego, co akurat wpadnie w ręce myśliwym. 
 
 
Fot. Archiwum Justyny Romanowskiej
 
Korzenie juki służą w dżungli również do przyrządzenia napoju alkoholowego. Zgodnie z zaleceniami „przedsiębiorczych” Indianek, Romanowska przeżuwa je, mieszając z własną śliną. Po wypluciu masa fermentuje i tak powstaje lokalny napitek, który popijają z lubością tubylcy. 
 
– Indianki nie sprawiają wrażenia, jakby ich przetrwanie zależało od mężczyzn. Są przyzwyczajone do ciężkiej pracy w trudnych warunkach. Widok kobiety z maczetą i z ustami wypchanymi liśćmi tytoniu nie jest w dżungli niczym nadzwyczajnym – wyjaśnia podróżniczka.
 
Pekari
 
Mężczyźni są bardziej nieuchwytni i większą część czasu spędzają poza wioską, najczęściej na polowaniach. Nie zawsze mają przy sobie broń palną czy dmuchawki z trucizną, dlatego zwierzęta nierzadko konają w potwornych mękach. Justyna była świadkiem sceny zabijania stada dzikich świń, przeprawiającego się przez rzekę. Indianie zaopatrzeni jedynie w drewniane kije podpłynęli do pekari i uderzyli w czaszki zwierząt. Za tymi, które uciekły, rzucili się w pogoń. Wszystko działo się w wodzie, na chybotliwym czółnie „curiara”.
 
– Pamiętam, jak podczas jednego z takich polowań, krew tryskała dookoła. Miałam ją na sobie, wnętrzności zwierząt także. Indianie w transie wojowniczych okrzyków raz po raz uderzali w wystające z wody łby. Bałam się wtedy tej dzikości, ale skoro wpuścili mnie do swojego świata i pozwolili ze sobą żyć, musiałam to wszystko zaakceptować i po prostu  przystosować się – mówi. – Myśliwi podarowali mi po skończonym polowaniu nawet kilka kłów pekari. Tam, aby zdobyć mięso, trzeba zabijać i robi się to brutalnie. Pomimo obrzydzenia, jakie we mnie wywołało polowanie, byłam im wdzięczna za posiłek, którym się podzielili. Takie jest prawo dżungli…
 
Indianie Ye’kuana to nie jedyne plemię, które odwiedziła Romanowska. Na dłużej zagościła u Piaroa, którzy zamieszkują rejony dorzecza Orinoko w stanie Amazonas, w Wenezueli. To właśnie tutaj spotykają się dwie rzeki, których wody zdają się ze sobą nie mieszać. Kasztanowa Rio Orinoco wyraźnie odcina się od czarnawej Rio Sipapo.  
 
U Piaroa podróżniczkę przygarnął szaman, zamieszkała z jego rodziną. Co noc przysłuchiwała się rytualnym śpiewom czarownika. Rytmiczne dźwięki miały odpędzać groźne zwierzęta, choroby i złe duchy. Podczas rytuałów szaman nosił koronę z piór, aby każdy wiedział, kto jest królem ceremonii, i potrząsał grzechotką. W transie wspomagał się ziołami, na których znał się jak nikt inny w wiosce. Romanowska wspomina, że był to człowiek, który chadzał własnymi drogami, nie rozmawiano z nim i on też chęci do rozmów nie wykazywał. Gdy tylko pojawiał się, wyczuwalna była jakaś niezrozumiała energia. A gdy znikał, tubylcy wypatrywali go z utęsknieniem. Z czasem podróżniczka zaczęła brać udział w prowadzonych przez czarownika rytuałach. Według niej to przeżycia, które pozwalają spojrzeć na siebie z boku. 
 
– Niestety, świat szamanów bardzo się uprzemysłowił, bo ludzie szukają bardziej halucynogennej przygody niż zrozumienia tradycji i zwyczajów miejscowych. Pojawiają się samozwańcy, którzy tak naprawdę nie mają nic wspólnego z prawdziwymi szamanami. Turyści przenoszą egzotyczne rytuały do Europy, ostatnio stało się to bardzo modne. Zapominają o tym, że jeżeli tradycję bez poszanowania wydrze się ze źródła i przeniesie na obcy grunt, poskutkuje to tragicznym finałem – mówi. 
 
 
Fot. Archiwum Justyny Romanowskiej
 
Dwa światy

– Nie da się tam żyć, wrócić i być tym samym człowiekiem. Jestem w jakiś sposób podzielona na dwa światy. Doceniam to, co daje mi cywilizacja, ale też bardzo tęsknię za duchowością dżungli i jej przyrodą. Jeśli raz się ją pokocha, już zawsze będzie się do niej wracać. To jest taki świat, gdzie czas płynie zdecydowanie wolniej. 
 
***********
Justyna Romanowska pochodzi z Łańcuta, ale mieszka w Krakowie. Z zawodu tłumaczka języka angielskiego oraz hiszpańskiego. Z zamiłowania podróżniczka. Od 15 lat przemierza Amerykę Południową i Środkową, poznając zwyczaje mieszkających w głębi amazońskiej dżungli Indian oraz życie w latynoskich pueblach. Odwiedziła m.in. Wenezuelę, Brazylię, Ekwador, Kolumbię, Peru i Kubę. Miłośniczka szamańskich rytuałów i egzotycznych języków jest także autorką „Słownika nurkowego” i książki „Duch dżungli”. W wolnym czasie publikuje reportaże na łamach czasopisma „Czwarty wymiar”. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy