Reklama

Ludzie

Cztery godziny z Kazimierzem Górskim

Jarosław Szczepański
Dodano: 19.11.2012
269_Jarek_Szczepanski-ma
Share
Udostępnij
O Euro 2012 powoli zapominamy, szczególnie o sportowych „osiągnięciach” naszej reprezentacji, i słusznie – nie ma, niestety, co rozpamiętywać. Zaraz po mistrzostwach prezes Grzegorz Lato wyparł się po prostu swoich niedawnych obietnic, że jak Polacy nie wyjdą z grupy, to on przestanie być prezesem. Akurat! Bardzo bym się zdziwił, gdyby słowa dotrzymał, bo to by oznaczało, że pan Lato zdobył się na jakąś honorową refleksję, że z punktu widzenia elementarnych zasad przyzwoitości jest on jeszcze do uratowania. Nic z tego. W ogóle to przykre, że Grzegorz Lato, król strzelców niezapomnianego Mundialu w 1974 roku w RFN, przejdzie do historii polskiego futbolu nie jako wybitny piłkarz, ale raczej jako nieudaczny, choć nieprawdopodobnie butny, zadufany w sobie prezes PZPN, konserwujący wszystko, co w tej organizacji obrzydliwe.

Gdy tak obserwowałem tę butę prezesa wyzierającą z każdego niemal gestu, grymasu twarzy, otoczonego gorylami z nieodłączną „wypasioną” służbową limuzyną w tle, natrętnie powracało mgliste już wspomnienie sprzed  lat blisko… czterdziestu.

Było tak – późna wiosna 1975 roku, godzina ok. 15, stacja Warszawa Wschodnia, peron 3, a na peronie pociąg osobowy do Lublina, który tę trasę pokonywał mozolnie przez cztery godziny zatrzymując się na wszystkich stacjach. Był to pociąg, którym podróżowali przede wszystkim pasażerowie stali, czyli wracający nim codziennie z pracy, oraz desperaci, którzy nie zdążyli na jakiś lepszy pociąg, jadący do Lublina przynajmniej pół godziny krócej, a nie chcieli czekać jeszcze paru godzin. Był to najgorszy wówczas pociąg z Warszawy do Lublina. Dobrze chociaż, że miał w składzie wagon 1 klasy, co nie tyle oznaczało jakiś szczególny komfort jazdy, ile chroniło przed potwornym tłokiem.

Do tego właśnie pociągu wsiadłem i zająłem miejsce w przedziale, w którym czytał gazetę jeszcze jeden pasażer, dużo starszy ode mnie, choć był wtedy znacznie młodszy niż ja teraz. Pamiętam jak dziś: ubrany w brązowy garnitur, dość sfatygowany, ciemną koszulę z krawatem. Usiadłem naprzeciw niego i bardzo długo mu się przyglądałem. Nie mogłem oderwać oczu od jego twarzy. Chyba to zauważył, więc zagadałem: – Wie pan, w życiu nie widziałem faceta tak podobnego do trenera Kazimierza Górskiego, jak pan. Towarzysz podróży parsknął śmiechem: – Coś takiego? Nie przypuszczałem, że jestem do siebie aż tak podobny. Ja po prostu Górski jestem – i wyciągnął rękę na powitanie. Szczerze mówiąc też tak myślałem, ale ta sceneria… Przecież wtedy to już był Wielki Kazimierz Górski, trener „srebrnej jedenastki” z mistrzostw świata w piłce nożnej! Autor największej niespodzianki tego pamiętnego turnieju! Trener Deyny, Gadochy, Szarmacha, Tomaszewskiego, Laty wreszcie! I oto siedzę z tym człowiekiem twarzą w twarz, a przed nami bite cztery godziny podróży do Lublina. To było chyba raz jedyny w życiu, gdy dziękowałem Opatrzności, że pociągi PKP jeżdżą tak powoli. Pan Kazimierz okazał się bardzo miłym, życzliwym światu człowiekiem, z dużym poczuciem humoru i dystansu do samego siebie. No i nieprawdopodobnie skromnym. Zapytałem go, rzecz jasna, dlaczego zamiast służbowym autem z kierowcą, podróżuje takim podłym pociągiem? Nie szkoda mu czasu choćby? – Proszę pana, jazda służbowym samochodem nie jest moim hobby. Chyba, że nie ma innego wyjścia. Ale dzisiaj? Ile bym zaoszczędził czasu? Godzinę? No, może półtorej. Ale za to byłbym odgrodzony od świata. Dojechałbym do tego Lublina, tam bym wpadł od razu w objęcia tamtejszych działaczy, a tak mam szansę porozmawiać z kimś, z kim jeszcze nie rozmawiałem. Ja, wie pan, nie chcę być skazany wyłącznie na towarzystwo ludzi, których świat kręci się wokół piłki i to w specyficzny sposób. Przypadkowo spotkani ludzie też chcą ze mną rozmawiać o piłce, ale jakoś inaczej to odbieram. Ludzie mają ciekawe spostrzeżenia. Nieraz złapałem się na tym, że czegoś, o czym usłyszałem, nie zauważyłem i pewnie bym nie zauważył. Takie spotkania wzbogacają moją wiedzę o futbolu. Pana to dziwi, że niby ja wiem o futbolu więcej? Może i wiem. Ale wiem, że ludzi warto posłuchać. Potrafią zaskoczyć opiniami i dać do myślenia. Tak myślę sobie, że jakbym uznał, że się na piłce znam najlepiej w świecie, to by już było po mnie.

Pan Kazimierz jechał wtedy do Lublina po to, by następnego dnia obejrzeć w Świdniku mecz tamtejszej drugoligowej Avii z również drugoligowym Widzewem, a w szczególności zobaczyć, co pokaże na murawie młody, utalentowany zawodnik Widzewa – Zbigniew Boniek. Zaplanował, że pochodzi sobie po Lublinie i Świdniku, a że był już powszechnie rozpoznawalny, to miał nadzieję na ciekawe rozmowy z przypadkowo spotkanymi ludźmi – nie działaczami PZPN, choć z nimi też, ale to już, że tak powiem, ex definitione.


Myślę, że sukces Kazimierza Górskiego i to, że uwielbiali go nie tylko kibice, ale też piłkarze, polegał w gruncie rzeczy na tym, że on po prostu lubił i szanował ludzi. Był odporny na działanie wody sodowej. Tej, co „uderza”. Czy wyobrażacie sobie Państwo, że kiedyś, za wiele, wiele lat ktoś nazwie jakiś stadion imieniem Grzegorza Laty albo pana Kręciny? Ja też nie.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy