Reklama

Ludzie

Marianna Jara z Sanoka: Ukraina jest jak matka

Aneta Gieroń
Dodano: 05.03.2021
60727_marianna
Share
Udostępnij
Średniowieczny zamek górujący nad Sanem i Sanokiem, gdzie mieszkały kolejne polskie królowe i tylko nieco niżej, też na wzgórzu prawosławna katedra pw. Św. Trójcy. Intrygujące sąsiedztwo, z burzliwą historią – tak różnorodne jest Podkarpacie, gdzie obok Polaków, ciągle mieszkają setki ukraińskich potomków, a obok kościołów wyrastają prawosławne i grekokatolickie cerkwie. Gdy ktoś taki jak Marianna Jara pojawia się na podkarpackim pograniczu kultur, religii i narodowości, uświadamia jak niezwykłym, różnorodnym, i jak historycznie poplątanym jesteśmy miejscem na ziemi.

Skąd jest Marianna? Od nas, chciałoby się powiedzieć, w końcu urodziła się tylko 150 kilometrów w linii prostej od obecnej granicy polsko-ukraińskiej, we wsi Hrabowiec, też na Podkarpaciu, co przed II wojną światową było jedną wielką krainą geograficzną i polityczną. I jeśli o kimś można powiedzieć, że oddycha cerkwią, to nikt od Marianny Jary nie wie o tym lepiej.

 
– Byłam najstarszym dzieckiem prawosławnego duchownego. Pierwsze słowo wypowiedziałam w cerkwi, pierwsze kroki postawiłam w cerkwi – wspomina Marianna. – Byłam wychowana po spartańsku, jak chłopiec i mimo że od początku było wiadomo, że nigdy nie zostanę duchownym, od dziecka kształcona byłam teologicznie.

Gdy ponad 20  lat temu Marianna przybyła do Sanoka z mężem i dwójką młodszych dzieci na zaproszenie J.E. Ks. Arcybiskupa Adama, Ordynariusza Diecezji Przemysko-Nowosądeckiej, jej mąż, ks. Protodyakon Anton na księdza diecezjalnego, ona na dyrygentkę chóru diecezjalnego „Irmos”, nie planowali tu pozostać dłużej niż rok, dwa lata. A jednak. Sanok stał się ich przystankiem w drodze na 20 lat i dziś nie wyobrażają sobie innego dla siebie miejsca na ziemi.
 
Ukraina jest jak matka, tylko jedna, ale „matka chrzestna”- Polska też jest kochana – śmieje się Marianna, która talentem i energią obdzieliłaby pół Polski. Jest psalmistką w prawosławnej katedrze, prowadzi chór, zespół kultury karpackiej, uczy języka ukraińskiego w szkole, prowadzi zajęcia językowe dla Straży Granicznej, zawsze gotowa usługiwać w cerkwi nigdy nie narzeka. Jest przekonana, że człowiekowi do szczęścia potrzebne jest tylko to, co niezbędne. A jak mawiał ojciec Marianny, dzieci od rodziców w życiu winny dostać tylko  „chleb”, czyli rzeczy najważniejsze. Jeśli zaś ktoś marzy o „chlebie z masłem”, czyli dodatkowych bogactwach,  musi na to zapracować już samodzielnie. Fenomenalnie utalentowana Marianna nigdy nie żałowała, że na całe lata związała się z małym miastem, gdzie nie miała szans, by odcinać kupony od talentu i pracowitości.

Wielonarodowy, wielokulturowy, wielowyznaniowy, wielorasowy zespół „Widymo”
 
Dopóki nie spotka się kogoś takiego jak Marianna rzadko sobie uzmysławiamy, jak różnorodnym jesteśmy tyglem na Podkarpaciu, gdzie obok katolików mieszka całkiem spora grupa prawosławnych, nie mniejsza grekokatolików. Skupieni w okolicach Sanoka, Komańczy, Rzeszowa, Przemyśla, przypominają o nie tak odległej historii, kiedy na tych ziemiach mieszkali Ukraińcy. Z przemieszania kultur, religii i narodów rodzą się rzeczy unikatowe, jak choćby zespół „Widymo” prowadzony przez Mariannę Jarę.

 – Zespół jest wielonarodowy, wielokulturowy, wielowyznaniowy i do tego wielorasowy, ale wszyscy kochamy Karpaty – opowiada Marianna i wymownie gładzi się po swojej koszuli. Co już wcześniej zwróciło moją uwagę, bo styl Marianny najkrócej można określić etno-folkowy, z wykorzystaniem czerwieni i czerni tkanin do przepięknych spódnic, koszul, zapasek i innych elementów, które czynią ją niepowtarzalną, a może jeszcze bardziej prawdziwą?
  
Marianna miała 16 lat, gdy poznała swojego męża, była studentką dyrygentury w Tarnopolu, jej przyszły mąż już po studiach pracował jako asystentem na katedrze w Wyższej Szkole Muzycznej w Tarnopolu. Wtedy nawet mu się nie marzyło, by być duchownym.  Był dyrygentem, wokalistą, śpiewał w filharmonii.
 
 
Fot. Tadeusz Poźniak

-Wychodziłam za mąż za artystę, a zostałam żoną duchownego, za co codziennie dziękuję Bogu – mówi Marianna. Ks. Protodyakon Anton zawsze był bardzo wierzącym człowiekiem, urodził się w Poczajowie, które słynie z maryjnego sanktuarium. W Poczajowie przyjął też obowiązki dyrygenta dużego chóru, a Marianna prowadziła chór dziecięcy. Nadawała się do tego jak mało kto, w Tarnopolu w Wyższej Szkole Muzycznej studiowała dyrygenturę chóralną, teorię muzyki i na wydziale kompozycji. W Sankt Petersburgu zdała eksternistyczne egzaminy z dyrygentury chóralnej cerkiewnej. Ale magistra teologii obroniła … w Polsce, w Warszawie, w Chrześcijańska Akademii Teologicznej, jednej z niewielu ekumenicznych uczelni w Europie, gdzie razem kształcą się katolicy, ewangelicy, prawosławni i grekokatolicy.

Z poczajowskiej ławry do sanockiej katedry
 
Ks. Protodyakon Anton 12 lat był dyrygentem chóru i protodyakonem w ławrze poczajowskiej, jednak poglądy co do niepodległości cerkwi w niepodległym państwie, nie wszystkim się na Ukrainie podobały. Można było iść na kompromis, albo wybrać emigrację. Marianna i jej mąż zdecydowali się na Sanok. Dlaczego? Bo blisko rodzinnego domu, bo z ciekawą historią, bo ze śladami bytności księcia Daniela Halickiego, budowniczego Lwowa, bo dlaczego nie?
 
Gdy dyskretnie wpatruję się w twarze świętych na ścianach w domu Marianny, a potem dłuższą chwilę oglądam jej zdjęcie z mężem, prawosławnym duchownym z długą brodą, Marianna odczytuje moje myśli;

– Jak żyje się z duchownym?  chciałabym zapytać. – Chyba jak z każdym innym – odpowiada Marianna. – Bo innego nie próbowałam, nie mam porównania. Dla ciebie to taka sama abstrakcja, jak dla mnie katolicki ksiądz, który jest samotny i nie ma rodziny.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy