Reklama

Ludzie

Polski król klocków produkuje w Mielcu

Alina Bosak
Dodano: 01.03.2016
25205_0K3A6468
Share
Udostępnij
Fabryka Cobi, największego w Europie Środkowej i Wschodniej producenta klocków konstrukcyjnych, od 20 lat znajduje się w Mielcu. Firma była jedną z pierwszych, które zainwestowały w Specjalnej Strefie Ekonomicznej Euro-Park Mielec. – Otrzymałem zezwolenie z numerem 12 – wspomina Robert Podleś, prezes Cobi S.A. – Kto wie, gdyby nie strefa w Mielcu, może dziś produkowałbym klocki w Chinach? Trafiłem na Podkarpacie dzięki prasie. Przeczytałem artykuł na temat tego, co jest planowane w Mielcu i przyjechałem na rozmowy z moim dyrektorem finansowym. Przygotowaliśmy biznesplan, napisaliśmy wniosek i umowa została podpisana. 

Dziś Cobi w rozbudowanej, nowoczesnej fabryce w Mielcu zatrudnia 250 osób i produkuje zabawki do 42 krajów Europy, Azji i Ameryki Północnej. Zestawy firmy należą do trzech najlepszych „klockowych” marek na świecie, a ich sprzedaż z roku na rok rośnie. Główne biuro firmy mieści się w Warszawie. Tam wszystko się zaczęło.
 
– Najpierw były gry zręcznościowe – wspomina Robert Podleś, który w latach 80-tych, jako młody chłopak, wrócił z wakacji w Szwecji z flipperem – automatem do gry. – Upchnąłem go w maluchu. Połowa maszyny na tylnych siedzeniach, a reszta na dachu. W PRL-u nie można było prowadzić prywatnej działalności gospodarczej, więc zostałem agentem państwowej Agencji Artystycznej Stołeczna Estrada, co dało mi prawo do zarabiania na grach zręcznościowych. Stopniowo dokupywałem nowe maszyny, wyjeżdżając po nie do Szwecji, Niemiec. Punktów z automatami przybywało. Codzienne objechanie tych wszystkich miejsc zajmowało 10, a czasem więcej, godzin. Jako agent Stołecznej Estrady wszystko musiałem robić sam. Nie mogłem zatrudniac ludzi, nie miałem możliwości rozwoju. Mając 25 lat na karku, musiałem pomyśleć o zmianach. Plany pomogła mi zrealizować mama. Była jubilerem i posiadała czeladnicze papiery, więc miała prawo prowadzić zakład rzemieślniczy. Namówiłem ją na porzucenie państwowej posady i otwarliśmy zakład produkcyjny, który mógł już zatrudniać 10 osób, pracować na trzy zmiany, produkować także w nocy, a w dzień skupiać się na handlu. 
 
W nowym biznesie postanowił nadal zajmować się rozrywką dla dzieci i młodzieży. W 1987 r. Ertrob (tak nazywał się zakład produkcyjny) wypuścił na rynek pierwsze puzzle, a w 1989 rozpoczęto prace nad grami planszowymi. W 1990 ukazała się planszówka „Komandosi” z elementami strategii, która odniosła wielki sukces, zdobywając tytuł gry roku. Potem wydano nawet jej kontynuację pt. „Misja specjalna”. 
 
Kiedy po transformacji ustrojowej uwolniony został handel zagraniczny, firma Roberta Podlesia rozpoczęła dystrybucję swoich zabawek w innych krajach, a także zaczęła importować plastikowe zabawki z Chin do Polski, które coraz lepiej się sprzedawały. Rodzime firmy zabawkarskie przeżywały kryzys, ale w Cobi właśnie zaczynała się era klocków. Ich produkcja ruszyła w 1992 r. – Poznałem inżyniera specjalizującego się w konstruowaniu form wtryskowych – wspomina prezes Podleś. – Dostał on zlecenie na wykonanie kilku form na klocki, ale przedsiębiorstwo, które je zamówiło, popadło w tarapaty finansowe i nie mogło ich odebrać. Sprzedał je więc nam. I tak staliśmy się właścicielami czterech form. 
 
Dziś Cobi ma ich 700 i przez cały czas – siedem dni w tygodniu, przez trzy zmiany – produkuje klocki. Trafiają one do dzieci na całym świecie. Roczny obrót firmy to ok.100 mln zł. I stale rośnie. 
 
Nos do biznesu i kłopoty z Duńczykami
 
– Biznesu uczyłem się sam – przyznaje prezes Podleś. – Studia zrobiłem dopiero, kiedy zająłem się produkcją. Wcześniej nie było czasu. Jako nastolatek musiałem uczyć się i pracować. Nocą terminowałem w piekarni, a w dzień chodziłem do szkoły. Maturę zdawałem w stanie wojennym. W tamtym czasie był w Warszawie słynny bazar „Wolumen”, gdzie handlowało się wszystkim, co udało się zdobyć, bo na półkach sklepowych nie było nic. Ja też tak zarabiałem. Po towar jeździło się „na pociągi”. Skład z Węgier miał wagon Metropolu, taki polski Wars, w którym były i czekolady, i piwo, i inne niedostępne w Polsce towary. 
 
 
W nową Polskę wszedł już ze sporym biznesowym doświadczeniem. Stawiając na klocki, trafił w dziesiątkę. Od początku sprzedawały się świetnie, praktycznie dzień po zejściu z taśmy. Cały czas więc firma mogła inwestować i rozwijać się. Wkrótce jednak musiała stoczyć sądową batalię z duńskim królem branży. Cobi od początku były bowiem kompatybilne z klockami Lego.
 
– Zanim zaczęliśmy je produkować, sprawdziłem, czy te kształty są chronione w Polsce patentami. Mieliśmy też swoje autorskie zestawy, modele, które z początku sam wymyślałem nocami – ale to i tak nie ustrzegło nas przed pozwem Duńczyków – przyznaje Robert Podleś. – Zwrócili na nas uwagę, kiedy zaczęliśmy być już mocno rozpoznawalni. Proces trwał ponad 7 lat i ostatecznie wszystkie roszczenia naszego konkurenta zostały oddalone. To on w końcu musiał nam zapłacić. Lego domagało się zaprzestania produkcji, zniszczenia wszystkich maszyn i urządzeń. Dla nas to była gra o wszystko. Ale wierzyliśmy, że nie mają podstaw, by nas pozwać. Nigdy nie naruszaliśmy ich patentów. I sądy wszystkich instancji przyznały nam rację.
 
Mała Armia w natarciu
 
Zestawy klocków Cobi to produkty dedykowane dla dzieci w różnym wieku i o różnych upodobaniach. Sztandarowym produktem fabryki w Mielcu jest jednak seria Mała Armia – kolekcja wojskowych klocków konstrukcyjnych. Czołgi, samoloty inspirowane uzbrojeniem armii amerykańskiej, polskiej, rosyjskiej, czy angielskiej. Zabawki przypominające historię Polski i świata. Wiele z nich powstaje przy okazji ważnych rocznic. Np. na 600-lecie bitwy pod Grunwaldem Cobi wypuściło klocki z królem Władysławem Jagiełłą i mistrzem Urlykiem von Jungingenem. – I tu ciekawostka – uśmiecha się prezes Podleś. – Aby zestawy miały jeszcze większy walor edukacyjny, front opakowania zawierał napis Grunwald po polsku i nasze godło, a tył niemiecką nazwę i ich orła. Proszę sobie wyobrazić, że na targach w Niemczech wszyscy kupcy twierdzili, że nigdy o takiej bitwie nie słyszeli. Dla nas to wielkie zwycięstwo, a dla nich porażka, o której wiele się widać nie mówi.
 
Przekonanie założyciela Cobi, że warto „bawiąc – uczyć”, idzie w parze z pasjonowaniem się historia i militariami. – Dlatego to, co robię, sprawia mi przyjemność i daje satysfakcję – uśmiecha się Robert Podleś i nie ukrywa, że historia nieustannie go inspiruje. Jakie ostatecznie produkty trafią na sklepowe półki, w znacznej mierze zależy jednak nie tylko od historycznych rocznic, ale i od klientów. Trzeba znaleźć coś, co zainteresuje i Polaków, i Brytyjczyków, czy Amerykanów. 
 
– Teraz przygotowaliśmy kolekcję samolotów z czasów II wojny światowej, wśród których pojawi się PZL P.11c, polski myśliwiec. Fascynuje mnie lotnictwo, bitwa o Anglię. Mamy więc model Spitfire'a z polskimi barwami, teraz będzie Hawcer Hurricane, też w polskich barwach, niemiecki Focke-Wulf FW190, Messerschmitt BF 109E, amerykański P51 Mustang, Curtiss P-40K Warhawk,czy japoński Mitsubishi A6M2 Zero i Kawasaki K61. Nowa kolekcja liczy 9 samolotów. Wszystkie znajdą się w sprzedaży w pierwszym półroczu. Tegoroczną nowinką jest także seria „Bitwa o Berlin”, która właśnie trafiła do kiosków – w każdym numerze trochę historii i 100 klocków, z których powstanie kolekcja wojskowych pojazdów.
 
Cobi wciąż pracuje nad poprawą form wtryskowych i dziś polskie klocki są ewidentnie lepsze niż jeszcze kilka lat temu. Śmiało mogą konkurować z duńskimi. Nic dziwnego, że licencji udzieliły firmie takie tuzy, jak McLaren Racing Limited, Chrysler, Renault, Boeing, Rainbow czy Nickelodeon. Ponadto, pod logo Cobi sprzedawane są dziś nie tylko popularne klocki, ale też wiele innych zabawkowych hitów (np. Śmieciaki). Firma ma bowiem umowy dystrybucyjne z dużymi koncernami i importuje oraz sprzedaje wiele ich produktów w Polsce, na Słowacji, Czechach, na Węgrzech. 
 
– Wybieramy te, które naszym zdaniem mogą spodobać się w Europie Środkowej – mówi Robert Podleś i przyznaje, że nie wszystko da się przewidzieć, więc wciąż bywa zaskakiwany sukcesem jednej zabawki i porażką innej. Ale w każdym biznesie istnieje pewna doza ryzyka. – Zdecydowanie łatwiej zaplanować bieg przez Saharę – jest przekonany prezes Cobi. Dwa lata temu wystartował w słynnym Maratonie Piasków. 240 km pokonał w siedem dni. A biega dopiero od pięciu lat, do Sahary przygotowywał się przez dwa. – Każdy jest w stanie to zrobić, jeśli ma w sobie dużą dozę wytrzymałości i konsekwencji w dążenia do celu – mówi. – Bieganie to genialna sprawa dla prezesów. Można się odciąć od problemów, ale też przemyśleć w spokoju pewne tematy, zastanowić się nad działaniami na przyszłość. 
 
Więc biega pięć razy w tygodniu. Przy ładnej pogodzie, w śniegu i w deszczu. Planuje kolejne starty w maratonach. W tym tak „hardcorowe”, jak 300 kilometrów na raz. Dla Cobi też ma plan – rozwijać się, odnotowywać co roku wzrosty sprzedaży i zdobywać nowe rynki. – Marzenia? Bez nich człowiek umiera. One nas napędzają i pozwalają się rozwijać. Mam ich masę. A wy nie?

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy