Reklama

Ludzie

Los emigranta. Z każdym pokoleniem do Polski dalej

Alina Bosak
Dodano: 13.10.2016
29641_0K3A8059
Share
Udostępnij

Aleksander, Aneta, Anatol i Olesia, Kornelyja oraz Bartosz tańczą kujawiaki i oberki, bo ciągnie ich do polskości. Są drugim, trzecim, czwartym pokoleniem emigrantów i mieszkają w różnych zakątkach świata. Opuszczać ich się nie spieszą. Chętnie jednak przyznają się do swoich korzeni, mówią w polskim języku i kibicują biało-czerwonej piłkarskiej drużynie. 

Aleksander Subyczau Polakiem jest właściwie w połowie: Mój ojciec jest Białorusinem. Pracując w wojsku poznał piękną Polkę i pobrali się, zamieszkali na Białorusi, gdzie urodziłem się ja oraz moje dwie siostry. Mamy Karty Polaka, potwierdzające nasze polskie korzenie. Mama, ja i siostry dobrze mówimy po polsku. Całą rodziną często przyjeżdżamy do Gdańska, gdzie żyje mój wujek – opowiada. Ma 24. lata i jego życie kręci się wokół Mołodeczna, Zasławia oraz Mińska, gdzie mieszka i pracuje.

Bartosz Kornacki Fot. Tadeusz Poźniak

Nie miłość, ale szansa na lepsze życie skłoniła do emigracji bliskich Anety i Bartosza.  – Urodziłam się już w Australii – mówi, powoli dobierając słowa, 28-letnia Aneta Konkol. – Moja mama wyjechała do Sydney jeszcze jako młoda dziewczyna. Tam wyszła za mąż, urodziła dzieci (Aneta ma starszą siostrę – dop. red.) Pracuje w biurze. Nie mieszkamy blisko Polonii, ale mama wciąż kultywuje polskie tradycje. Gotuje potrawy. I to świetnie, ponieważ w Polsce skoczyła szkołę gastronomiczną. Uwielbiam jej bigos. Mama wciąż tęskni.

Bartosz Kornacki (26 lat) po polsku mówi bez obcego akcentu. Ale on do Calgary w Kanadzie wyjechał dopiero 14 lat temu. Poleciał razem z mamą i bratem. Wcześniej mieszkali w Nieporęciu pod Warszawą. Przed wyjazdem jego mama wszystko sprzedała, a pieniądze wysłała bratu do Kanady, aby zainwestował je w mieszkanie i stoisko w pasażu handlowym. Bo plan miała taki, że poprowadzi pracownię krawiecką. Szyła świetnie i wcześniej, w Warszawie pracowała w Modzie Polskiej. 

– Ale nie znając języka, nie potrafiła się dobrze dogadywać z klientkami w Kanadzie – opowiada Bartosz. – Nie znałem angielskiego, chociaż chodziłem na lekcje w Polsce do jednej Ukrainki, która mnie i brata biła po głowie linijką, ale nic nie wbiła. Mama w Kanadzie wysłała nas do kanadyjskiej katolickiej szkoły. Lekcje po angielsku. Od razu na głęboką wodę. W Kanadzie podobnie jak w wielu krajach Europy zachodniej społeczeństwo jest wielokulturowe. Jeden wielki miks. Jednak na początku nie było nam łatwo. Przez pierwsze dwa lata chcieliśmy wracać do Polski. Co jakiś czas pakowaliśmy walizki, ale udało się wytrwać.

– A moja rodzina zawsze mieszkała na Litwie i zawsze byliśmy Polakami – oświadcza Kornelyja Jaylinsku, 20-latka ze wsi Turgiele, która polskim włada znakomicie, podobnie jak jej dwaj bracia – zasługa m.in. nauki w polskiej szkole, od poniedziałku do piątku. – Mama jest Polką i tata też, tylko, że litewskim – śmieje się dziewczyna i tłumaczy. – Jego rodzina mieszkała tam sześć-siedem pokoleń wstecz. Tylko granice się przesuwały. Mamy rodzina osiedliła się na tych terenach później. Polacy zawsze tu byli, są i będą.  Mamy swoją gwarę i swój język polski, który zrusyfikowany brzmi trochę inaczej. To taki region, gdzie mieszka dużo Polaków, Białorusinów i trochę Litwinów. I każdy twierdzi, że Mickiewicz jest ich – bo urodził się w białoruskiej wsi, mówił, że Litwa to jego ojczyzna, a pisał po polsku. Dla mnie jest Polakiem urodzonym na Litwie, tak jak i ja.

O przynależność Mickiewicza nie zamierzają się kłócić Anatol Ciubarow i Olesia Szestierniowa, para naukowców z Krasnojarska na Syberii, w Rosji. Losy ich rodzin są równie skomplikowane, jak historia Polski w ostatnich dwóch wiekach. Olesia urodziła w Kazachstanie. – Tam mieszkał już mój dziadek. Trafił tu w czasach wielkiego głodu. Wędrując po Rosji, poznał babcię, ożenił się i ostatecznie osiedlił w Kazachstanie – mówi. – Wiedziałam, że jest Polakiem, ale on języka polskiego nie używał. Nazywał się Mirosław Bagiński, ale wszyscy mówili z rosyjska „Sława”. Był sierotą. Wiedział tylko, że ma gdzieś w Polsce brata, ale nigdy się nie spotkali. Z dokumentów wiadomo, że przebywał w dzieciństwie w szkole prowadzonej przez słynnego ukraińskiego pedagoga Makarenkę. To był ośrodek zamknięty dla sierot, zabierali je z ulic i wychowywali. Moja mama w dokumentach wpisaną miała narodowość polską, ale już kiedy wypełniała dokumenty do paszportu, podała, że jest Rosjanką. Tak było wtedy lepiej.

Olesia wyjechała z Kazachstanu na studia w Krasnojarsku. Tam skończył uniwersytet. I poznała Anatola, który tańczył w zespole polonijnym. – To przez niego zainteresowałam się polską kulturą – przyznaje Olesia. – Wcześniej znałam historię swojego dziadka, ale ta kropla polskiej krwi długo dla mnie nic nie znaczyła. I nagle, kiedy zaczęłam się uczyć języka polskiego, od razu coś we mnie się obudziło. Nie mam talentu do języków, a polski wchodził mi do głowy łatwo.

– Dziś nie mamy problemu z tym, żeby przyznawać się do swoich korzeni. W Rosji jest mieszanka różnych narodowości – mówi Anatol, mąż Olesi, chemik. – Pod Krasnojarskiem była wieś zamieszkała przez Polaków. Mieszkańcy Krasnojarska nazywali ich Przechami, bo w ich mowie często słychać było tę zbitkę głosek „prz”. Na te tereny wielu Polaków przybyło na początku XIX wieku. Jak dziadkowie Anatola ze strony matki, którzy osiedlili się w Krasnojarsku w 1903 roku. – To nie była zsyłka, ale poszukiwanie wolnych terenów do zamieszkania – mówi Anatol. – Moja prababcia w ogóle nie mówiła po rosyjsku, tylko po polsku. Narodowości wymieszały się. Dziadek ze strony ojca był Rosjaninem.

Anatol po polsku też dobrze mówi, ponieważ w jego domu używało się wielu polskich słów. – Ojciec nam jednak powtarzał, że skoro mieszkamy w Rosji, trzeba mówić po rosyjsku – wspomina Anatol. – Ale od małych lat tańczyłem w różnych szkolnych kółkach tanecznych. Lubiłem to. Siedem lat temu jedna z koleżanek, która skończyła studium choreograficzne w Rzeszowie, namówiła mnie do tańców polskich. Zorganizowała zespół „Korale” i wciągnęła mnie do niego.

Teraz oboje z Olesią tańczą. Zespół działa przy Domu Polskim w Krasnojarsku. A Anatol od niedawna jest jego kierownikiem. Z tego tez powodu trafił z żoną na Polonijne Studium Choreograficzne w Rzeszowie.  Podobnie, by szkolić taneczne umiejętności, przyjechali tu Aleksander, Bartosz, Aneta i Kornelyja.

Kornelyja Jaylinsku Fot. Tadeusz Poźniak

Większość z nich tańczy od dziecka, chociaż niekoniecznie oberki i kujawiaki. Aleksander tańców towarzyskich uczył się klasie choreograficznej w białoruskiej szkole. Na studium choreograficzne do Rzeszowa  przyjechał już po raz czwarty. Po raz pierwszy 6 lat temu, jako student koledżu. – Miałem dwa lata przerwy, a to brakowało funduszy, a to inne sprawy mnie zatrzymywały. Teraz jestem już po wszystkich egzaminach i właśnie otrzymuję dyplom Uniwersytetu Rzeszowskiego, z czego ogromnie się cieszę. To dla mnie ważna rzecz. Uprawnia mnie do prowadzenia kursów i zespołów polskiego tańca ludowego. Mogę moje umiejętności i pasję przekazywać dalej.

Przyznaje jednak, że na Białorusi z pracy choreografa nie da się wyżyć. – Jestem mężczyzną, muszę dobrze zarabiać. Chcę mieć dom, samochód, dla siebie, mojej żony i dzieci.

Rodziny jeszcze nie ma, ale przecież planuje. Pracuje w szkole podstawowej jako nauczyciel-organizator. Zajmuje się organizacją zajęć w czasie wolnym, prowadzaniem profilaktycznych zajęć, przygotowywaniem imprez, występów.  Ale ta praca też nie przynosi wystarczających dochodów. – Dlatego pracuję w branży turystycznej – zdradza. – Organizuję wycieczki do Polski, Rosji, na Litwę, Łotwę. – Jestem w Polsce często nie tylko z rodziną, ale również ze szkolnymi wycieczkami. Kocham ten kraj. Pociągają mnie jego tradycje i kultura.

Aneta Konkol Fot. Tadeusz Poźniak

Kornelyja, Polka z Litwy, która na co dzień studiuje psychologię i język włoski, tańczyć uczyła się kiedyś w szkole baletowej im. Stanisława Moniuszki. W pewnym momencie naukę przerwała, ale wciąż tańczyła – w zespole folklorystycznym. Na studium w Rzeszowie trafiła śladem przyjaciółki i bardzo jej się tu spodobało. Podobnie jak Bartoszowi. Jego kariera taneczna zaczęła się nie w Kanadzie, a w podwarszawskim Nieporęciu. – Na odpuście zobaczyłem, jak tańczą krakowiaka i strasznie mi się spodobał. Mama zapisała mnie więc do zespołu „Nieporęcak”, w którym tańczyłem aż do wyjazdu – opowiada. – W Calgary jest parę polskich sklepów. W jednym z nich pewna pani Dorotka namówiła moją mamę, żeby zapisała mnie do zespołu folklorystycznego.  Obawiałem się tego, czułem się źle, bo tancerze o polskich korzeniach woleli rozmawiać między sobą po angielsku niż po polsku. Jakoś się przełamałem. I teraz tańczę już 14 lat. Od dwóch lat jestem instruktorem zespołu „Polanie”, który  zawsze gości na festiwalu zespołów polonijnych w Rzeszowie. 

To jego hobby, bo na życie zarabia prowadząc firmę, która zajmuje się montażem ścianek w biurach. – Fajna, czysta robota – mówi. Zaczął na siebie zarabiać, kiedy mama z powodu śmierci babci na rok pojechała do Polski z bratem. Wtedy też przerwał studia i potem już na uczelnię nie wrócił.

Związani z uniwersytetem na stałe Anatol i Olesia taniec traktują jako pozazawodową pasją. Olesia jest inżynierem automatycznych systemów technologicznych struktur. Pracuje jako naukowiec i wykładowca. Ma stopień docenta. Tworzy projekty automatyzacji w różnych procesach. Nie myśli, że ludowe hołubce i przytupy, nie przystoją poważnemu naukowcowi. – Wręcz przeciwnie. Taniec to wspaniały wypoczynek, zmiana myślenia, która w pracy umysłowej też jest potrzebna. Uwielbiam tańczyć. To jest to, co mam w duszy.

Najkrócej z nich wszystkich, bo dopiero od dwóch lat, tańczy Aneta, która na co dzień pracuje w księgarni w Sydney. – To praca bardzo spokojna, więc tańce są odskocznią, pozwalają się wyszaleć, dać upust emocjom. Już wcześniej podobał mi się polski folklor, miałam koleżanki, które tańczyły. I kiedy już sama zaczęłam to robić, od razu mnie wciągnęło. Mój partner z zespołu, ukończył studium choreograficzne w Rzeszowie. To on mnie przekonał, żebym i ja tu przyjechała. Jestem więc. Po raz pierwszy.

Do Polski jednak, jak zaznacza przyjeżdża dość często, by odwiedzić rodzinę w Suchej Beskidzkiej. Jak na córkę góralki przystało, najbardziej lubi tańce spiskie. – Tego uczyłam się najpierw. Jest bardzo szybki, ale od razu mi się spodobał.

Tam dom, gdzie serce

Aneta lubi swoją Australię i chociaż chętnie przyjeżdża do Polski na wakacje, nie myśli o powrocie do kraju przodków. – W Australii jest wielu przyjezdnych. Sydney to małe miasto, w którym wszyscy się znają – mówi. – Każdy wie, skąd jest. Mam koleżanki z Serbii, Bośni, które też tańczą w swoich zespołach ludowych. W Polakach najbardziej podoba mi się serdeczność i gościnność. To, że ważna jest rodzina, spotykanie się przy jednym stole. Ale nie ciągnie mnie do Polski aż tak, żebym chciała tu zamieszkać na stałe. Za to polski folklor mnie cieszy, dobrze się bawię tańcząc. I kocham zabierać do walizki polskie ciuchy, skórzane torebki i rękodzieło. Idąc przez Zakopane, nie potrafię się oprzeć cudom na kolorowych straganach. W domu mam pełno malowanych, drewnianych kasetek. Przedmiotów, których nie kupię w żadnym australijskim sklepie. Także książki o ludowych tradycjach i folklorze.

Na pytanie, czy bardziej czuje się Polakiem, czy Białorusinem, Aleksander mówi, że unika wytyczania granic. – Dawno, dawno temu był o tu przecież jedno państwo – Rzeczpospolita Polska, w skład której wchodziła Polska, Ukraina, Litwa, Łotwa, Białoruś. Kraj od morza do morza. W Nieświeżu koło Mińska rządzili niegdyś Radziwiłłowie. To magnaci, którzy wiele zrobili dla tych terenów. Na początku XVIII wieku zakładali huty szkła, których wyroby były znane w całej Europie. W Słucku produkowali słynne pasy dla szlachty. Niedaleko mojego miejsca zamieszkania stoi pałac słynnego kompozytora Ogińskiego, a szkoła muzyczna nosi jego imię.

Aleksander twierdzi, że te nazwiska świadczą o tym, że kiedyś Polacy i Białorusini to był jeden naród. Jedni dla drugich zrobili dużo dobrego. – Teraz są granice, ale powinniśmy o tej jedności pamiętać. Żeby nie uczyć naszych dzieci narodowych animozji. Byłem w Niemczech i tam piją, w Rosji też piją i na Białorusi – wszędzie tak samo – stwierdza z rozbrajającą szczerością. – Nie widziałem, żeby Francuzi się od nas różnili. Jesteśmy tak podobni. Jeśli nie będzie polityki, która skupi się na szukaniu różnic, szybko dostrzeżemy jak nam do siebie blisko.    

Olesia stara się teraz o Kartę Polaka. Ale z Krasnojarska na razie nie chcą się z Anatolem wyprowadzać. Chociaż Olesia mówi, że ostatnio obawia się o zdrowie dziecka. – Postanowili nam wybudować schron na odpady uranowe z całego świata, a do tego fabrykę aluminium, która też może być zagrożeniem dla środowiska. Mamy problemy z ekologią. Niebo nad naszym miastem jest czarne. Gdy nie ma wiatru nad naszymi głowami wisi smog – mówi Olesia. – Może więc kiedyś się wyprowadzimy.

Oboje lubią przyjeżdżać do Polski. Anatol podróżuje po całej Europie z racji pracy, Olesia też bywa za granicą. – Ale od Wiednia wolę Warszawę – mówi. – Czuję, że tu mi dobrze, wygodnie. Jakby to było moje miasto. Polacy są dla nas mili. Chociaż muszę się poskarżyć, że zawsze ze współczuciem pytają: „No, jak tam wam, ciężko, biednie?”

Antol Ciubarow i Olesia Szestierniowa Fot. Tadeusz Poźniak

Polityka to ciężki temat. A polityczne manewry odległe są od życia zwykłych ludzi. Olesia nie rozumie, dlaczego Polska tak boi się Rosji. Przecież Rosja to wielki kraj, po co jemu miałaby być Polska, czy Litwa. Oni poradzić sobie nie mogą już z tymi terenami, które mają, po co im kolejne?

Bartosz przyznaje, że Polonia w Kanadzie polityką w kraju przodków nie za bardzo się interesuje. Bardziej piłką nożną i podczas ostatniego Euro drużynie Adama Nawałki ostro w Calgary kibicowano. Rodakom żyje się tam dobrze. Kanadyjczycy mają ich za pracowitych i smakoszy tłustej kuchni. – W Kanadzie fajne jest to, że ludzie przyjeżdżają z innych krajów, ale w tej mieszaninie, wszyscy są dla siebie mili i uprzejmi. Dzień dobry, przepraszam, proszę – to często używane słowa. Inaczej niż bywa w Polsce. Ja lubię się uśmiechać, co Polaków czasem dziwi. Kiedyś wchodzę do sklepu, jak w Kanadzie, szeroki uśmiech, dzień dobry, a kasjerka – Co pan tak szczerzy zęby?

Uprzejmość nie jest najmocniejszą strona Polaków. Co do różnic w dochodach, to Bartosza czasem dziwią polskie ceny. – Niektóre rzeczy są tu bardzo tanie – pół litra, papierosy – śmieje się. – Ale z kolei samochody, telewizory, rtv/agd w Polsce są w kosmicznych cenach.

Mamy Bartka do Polski nie ciągnie, ale jego – tak. – Rok temu, na wyjeździe z zespołem, w Koszęcinie na Śląsku, poznałem taką Madzię i zakochałem się. Ona mieszka w Opolu i nie chce wyjeżdżać. Więc może wrócę. W sumie, to żaden problem. W Kanadzie, owszem, żyje się łatwiej. Ale, czy tylko to ma sens? Czy najważniejsze jest, jakie masz auto, dom, czy to szczęście, które czuje się w środku?     

W domu Kornelyji rozmawia się po polsku, ale rodzina ani myśli przenosić się na drugą stronę granicy. Chociaż ma do niej bardzo blisko, a Augustów i Suwałki Kornelyja zna lepiej niż swoją wieś. – Jest nam w Turgiele dobrze. Mniejszość polska jest liczna, mamy swoją partię w Sejmie. Zdarza się, że czasami jakiś Litwin daje do zrozumienia, że skoro jesteś Polak powinieneś mieszkać w Polsce. Ale to tylko głupcy tak mówią. Moje dzieci też będą mówić po polsku.

Dyskryminacja, jak mówi to nie kwestia poziomu bezrobocia, ale rozumu w głowie. Owszem, narody różnią się trochę od siebie. – Litwini częściej bywają chłodni w kontaktach z innymi, a Polacy, jak to Słowianie – serdeczni i otwarci. Ale nie lubię takiego dzielenia i szukania różnic. Od pojedynczego człowieka zależy, jaki jest, a nie jakiej krwi byli jego przodkowie – zauważa dziewczyna i śmieje się, że kto wie może kiedyś będzie tancerką polskich tańców we Włoszech.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy