Reklama

Ludzie

Tropiciele szczęścia. Podróż do przeszłości Rosja – Chiny – Cejlon

Anna Koniecka
Dodano: 29.12.2016
30638_slon_2
Share
Udostępnij
Ile potrzeba nam szczęścia do szczęścia? Saszy, inżynierowi zza Uralu wystarczy hektar. Kiedyś myślał, że to za mało. Jego ojciec Wiktor – też inżynier, ekonomista, naukowiec którego wizytówka powinna być formatu A4 żeby pomieścić wszystko czym się zajmuje – uważa, że los dał mu tyle, że nie śmiałby prosić więcej. Może tylko… żeby czas nieco zwolnił. Sylvia, niemiecka psycholog, po swoje dziesięć dni szczęścia jedzie aż osiem tysięcy kilometrów. Ale robi to nie tylko dla siebie.
 
Nie ma jednej miary szczęścia. Nie ma jednej dla wszystkich recepty na szczęście. Obowiązku bycia szczęśliwym też nie ma lecz bycie szczęśliwym to jest pierwsza potrzeba człowieka. A umieć się dzielić szczęściem, ostatnia? 

Każdy mierzy szczęście swoją miarą

Sylvia, Sasza i jego ojciec Wiktor to moi podróżni przyjaciele – przypadkowi nauczyciele życia. Żyją w odległych, zupełnie różnych światach. Dzielą ich nie tylko tysiące kilometrów, różne kultury, religie czy status materialny i pomysł na życie. Pomimo tych banalnie oczywistych różnic łączy ich pewne podobieństwo. Wynikające może z ich życiowej filozofii otwartej na drugiego człowieka, a to sprawia, że poszukiwanie szczęścia ma głębszy sens. I to nie jest pogoń za szczęściem lecz misja.
 
Misja – niezbyt fortunne słowo.  Ale jeśli już, to bardzo pozytywna, spontaniczna i całkiem świecka. Chociaż jak zauważa Sasza (bez żalu, raczej ze zdziwieniem),  że to, jak on żyje, i jak chciałby żeby inni żyli, nie wszystkim  się  podoba. – Mówią, że to sekta. A to nie jest sekta lecz kwestia wyboru, jaką drogą chce się iść – wyjaśnia Sasza. I daje mi książkę, która, jak twierdzi, odmieniła jego życie. Książka zaczytana na amen. Nosi tytuł Zwieniaszczije Kiedry Rosiji (Dzwoniące Cedry Rosji).
 
Dlaczego za Kamieniem jest raj
 
To, jakie mamy podejście do życia jest zakodowane w naszych genach. Tak twierdzi nauka. Ponoć aż w 50 procentach poczucie szczęścia zależy od tego, jacy się urodziliśmy. Reszta to proza życia czy raczej szkoła życia.  Rodzina, warunki, otoczenie.
 
Sasza urodził się w rodzinie chińskiego emigranta. Sasza to zdrobnienie od imienia Aleksander. Aleksander Wiktorowicz Huan właśnie wpadł na chwilę do Moskwy do ciotki Ałły, ale siedzi jak na szpilkach. Gdyby nie urodziny babci Wiery Michajłownej, osiemdziesiąte szóste!, już by pewnie uciekł z powrotem do siebie za Ural, na prirodu. Tam jest przestrzeń. A tu? Człowiek uwięziony w betonie. 
 
Sasza miejskiej dżungli nie znosi. Babkę uwielbia. Pierwsze lekcje prawdziwej, niezapisanej w książkach historii o świecie i o życiu to były opowieści babki. O losach rodziny Huan w Chinach zanim rozorała kraj i naród "kulturalna" rewolucja i jak potem Saszy dziadka – światowej rangi uczonego – zesłano do obozu koncentracyjnego i na wiele lat słuch po nim zaginął.
 
Babka musiała oszukać chińskie władze, żeby razem z dziećmi – Ałłą i Wiktorem – uciec do Rosji. Z szanowanej obywatelki, zasłużonej aktywistki, stała się „wrogiem ludu”.
 
Wiera Michajłowna – Sju Dzen ( to jej chińskie imię), świetnie się trzyma jak na swoje lata. Żartuje, że to zasługa genów po matce Rosjance, chińskim ojcu oraz zasługa chińskiej diety z lat młodości kiedy w Chinach „głównym najważniejszym problemem było – nie umrzeć z głodu.”
 
Wiktor Lwowicz Huan, ojciec Saszy: – Władze chińskie postawiły ultimatum: albo rodzice wyjadą beze mnie i siostry, albo wypuszczą z nami tylko jedno z rodziców. Ojciec poświęcił siebie. Został w Chinach. A represje były tam bardzo surowe. Nie to co w Sojuzie. Można sobie wyobrazić co ojciec przeszedł w obozie. Ale to go uratowało od śmierci. Paradoksalnie. Był więźniem, strażnicy chronili go… przed hunwejbinami. Ojciec, delikatny, wrażliwy, pochłonięty nauką, a musiał pracować, żeby przeżyć. Hodowali w obozie warzywa, co wyhodowali, to zjedli. Nic więcej nie było. Uczony, akademik pasł świnie. On bardzo to zajęcie polubił.
 
A nam w Sojuzie się powiodło, ponieważ krewny mamy był obywatelem miasta Swierdłowska. I on pomógł mi dostać się do trochę lepszego domu dziecka. Żeby nie płacić za utrzymanie; nauka była za darmo. Siostra była w internacie. Mama płaciła za siostrę, a za mnie płaciło państwo. Dlatego ja się czuję całe życie zobowiązany – czuję że mam obowiązek wobec państwa które mnie wykształciło, wykarmiło. Nie przeżyłbym bez tej pomocy, i nie byłbym tym, kim jestem.  
 
Pojechałem na Daleki Wschód nad morze Łaptiewa. Byłem głównym architektem, zbudowaliśmy tam potężne obiekty, portowe miasto, fabryki, kombinaty. Byłem bardzo młody, miałem 27 lat gdy tam jechałem. I wyrosłem z inżyniera do rangi uczonego, poprzez różne szczeble awansu, a przede wszystkim ciężką pracę (to mój chiński skarb). Na Siewierie nie wybijesz się jeśli nie jesteś specjalistą najwyższej klasy. Mnie się udało. Choć wszędzie nazywali mnie nie inaczej jak tylko: "Chińczyk". 
 
O chińskim emigrancie który został rosyjskim uczonym powstały dwa filmy dokumentalne. Jeden zrobili Chińczycy (za milion dolarów – podkreśla bohater), a drugi (niskobudżetowy) kazał zrobić w ramach drużby  prezydent Putin. 
 
Wiktor Lwowicz z delegacjami rządowymi jeździ czasem do Pekinu jako tłumacz. Opowiada jak było podczas jednej z takich gorących wizyt dotyczących współpracy gospodarczej. W kabinach sześciu tłumaczy pociło się z gorąca i zdenerwowania, dopiero jak usiadł  on – tłumaczy zawiłości techniczne z wielu dziedzin, od nanotechnologii po medycynę – negocjatorzy mogli przejść do konkretów. Nareszcie wiedzieli o czym mowa.
 
– Ja jestem naukowcem, wykładowcą, techniczną wiedzę mam wbitą do głowy jak chińskie hieroglify. Tylko inną metodą…(śmiech)
 
Miałem trzy lata kiedy posłali mnie do klasztornej buddyjskiej szkoły. Tam panowała metoda ‘żółtej linijki”. Tą linijką–bijką (via goły tyłek) wbijano mi do głowy wiedzę. Bolała ta nauka. Bardzo.
 
Dzisiejsze młode pokolenie, jego podejście do życia jest już całkiem inne. Ono nic nie musi. Jak to się mówi: dopóki grom nie grzmotnie, nie przeżegna się  – cytuje rosyjskie powiedzenie Wiktor Lwowicz.
 
Ojciec Saszy jest jak żywe srebro, wiecznie w ruchu, pochłonięty ideami naprawiania świata i przyrody, wierzy w moc technologii bardziej niż w ludzką. – Technologie chroniące środowisko u nas są – zapewnia – lecz nie mogą się przebić… 
 
Misja, której nie odpuszcza, chociaż już jest na emeryturze:  praca nad relacjami z potężnym chińskim sąsiadem. Relacje – powiada – są dobre, ale na papierze tego nie ma. Zwyczajnym ludziom łatwiej się dogadać niż politykom. Pracuje z diasporą nie tylko chińską, także żydowską, polską, tatarską. – Samemu to można, proszę pani, kaszę zjeść, a razem przenosi się góry.
 
W takim domu dorastał Sasza. Ojciec – autorytet, wiecznie w biegu, żeby zarobić i dorobić, utrzymać rodzinę,  żeby nie brakowało niczego Saszy i młodszemu bratu. Oni mieli się uczyć. A to kosztowało. Sasza skończył politechnikę, jak ojciec, w Swierdłowsku; brat medycynę. 
 
 – Sasza nie wziął nic z mojej chińskiej natury. On w stu procentach Ruski. Rosyjska romantyczna dusza. Aż się zastanawiam, czy on mój – Wiktor Lwowicz znów wybucha śmiechem.
 
Sasza siedzi w milczeniu, trochę zakłopotany narracją ojca. Czeka cierpliwie, aż tamten się wygada. 
 
W stronę domu, gdzie mieszka Wiera Michajłowna, pełznie blokowisko – gigant, a za nim następne i następne. A jeszcze niedawno była tu dokoła zielona oaza, pola ciągnęły się po horyzont. 
 
Dom zaprojektowała Ałła; jest architektem. Budowali go solidarnie całą rodziną. Osacza go  betonowa dżungla.
 
Sasza twierdzi, że on już nie potrafiłby żyć w mieście.  Pilno mu wracać za Kamień. Tak nazywają Rosjanie góry Ural. Tam, w nieskażonych przemysłem zauralskich lasach, 120 kilometrów za Swierdłowskiem buduje na nowo swoją przyszłość. Wierzy, że szczęśliwą. Wielkie słowo? Chyba nie, zwłaszcza kiedy ma się niespełna czterdzieści lat, jak on, i straszną traumę za sobą.
 
Sasza: – Jestem we wspólnocie, która propaguje ideę odchodzenia z miast, żeby żyć lepiej, na własnym kawałku ziemi wśród żywej przyrody, z dala od megapolis. Razem z przyjaciółmi budujemy ekologiczną osadę.
 
Babka Saszy: – To jest specyficzna wspólnota. Oni nie piją, nie chuliganią, pomagają sobie nawzajem. Nazywają siebie ‘czytający’. To od książki „Dźwięczące cedry Rosji”.
 
Wiera Michajłowna, odkąd umarła Saszy żona, bardzo wspiera wnuka w jego nowej życiowej drodze.
 
Przeczytała wszystkie pięć tomów książki. – Ta książka była u nas długo niedostępna, ale naród rosyjski jest przekorny, co zakazane, tym bardziej intryguje, jest ciekawe. Ludzie chcą wiedzieć jak żyć, żeby było im lepiej. A tam jest wszystko napisane. Świat można zmieniać na lepszy bez apokalipsy, małymi krokami, tylko niech każdy zaczyna od siebie.
 
Sasza: – Wielu nazywa nas sektą, ale nie jesteśmy sektą. Jesteśmy wolnymi ludźmi, którzy dokonali wyboru świadomie, jedynie pod presją rozumu – co lepsze dla nas, dla naszego życia. I w miarę naszych sił staramy się tę ideę wolnego życia w zgodzie z przyrodą urzeczywistnić. Ale… W książce są przedstawione marzenia w jarkich barwach, a w życiu, niestety nie jest już tak barwnie i kolorowo. Znacznie trudniej te marzenia urzeczywistnić. Niemniej kontynuujemy dzieło, praca się toczy – zapewnia Sasza. 
 
 – Napisali do Putin list, żeby dał po hektarze ziemi pod tę ekoosadę i dostali bezpłatnie – twierdzi Wiera Michajłowna.
 
–  No nie całkiem bezpłatnie, babciu, płaciliśmy za obmierzenie terenu, koszty rejestracji itd. Ale – my się nie pchamy do złotej strefy wokół miasta, gdzie ziemia jest faktycznie na wagę złota. Lecz z dala, na głębokich peryferiach szukamy. Tam cena ziemi niewysoka. Tam lasy, zagajniki sąsiadujące z polami. Nie dla mieszczucha. Dla entuzjasty, jak ja, zdrowego, spokojnego życia, w ciszy, wśród ludzi, których sami sobie dobieramy. Przyjmujemy do wspólnoty i pozwalamy założyć siedlisko nowemu członkowi jeśli cała wspólnota go zaakceptuje. A on zaakceptuje reguły według których my tam żyjemy.
 
Nam się udało zebrać taką wspólnotę. Ale oczekiwanie, żeby była ta wspólnota jak jedna rodzina jest niemożliwe do spełnienia. Każda rodzina żyje osobno, według swoich preferencji, na swoim hektarze ziemi, nie jak komuna a wspólnota. To różnica. Nie jak we wsi. Bardziej blisko. Jedni drugim pomagają budować dom. W naszej wspólnocie żyje przez cały rok ponad 20 rodzin. Niektórzy przyjeżdżają tylko na sezon – latem. Są dzieci. Do szkoły w najbliższej wsi autobus je zawozi. Są i tacy rodzice, którzy uczą dzieci w domu a raz w miesiącu wożą je na konsultacje i egzaminy sprawdzające do stacjonarnej szkoły. Jest pomysł, żebyśmy postawili w osadzie swoją szkołę, ale to melodia przyszłości – za mało jeszcze dzieci. I pieniędzy. Nam nikt nie daje, wszystko sami wypracowujemy. 
 
Inna sprawa, jak zarabiać na tej swojej ziemi. My już 11 lat tam żyjemy, ale jeszcze się tego nie nauczyliśmy. Jeździmy do miasta na wachty – kto na budowę, kto w jakimś zakładzie. Niektórzy odnajmują mieszkania w mieście, żeby kopiejkę jakąś mieć. My wszyscy jesteśmy byłymi mieszczuchami, gospodarować na ziemi i z niej żyć jeszcze nie potrafimy. Długa droga przed nami. 
 
Wiktor Lwowicz Huan, jest perfekcjonistą, nic nie zostawia przypadkowi. – Mam – powiada na pożegnanie – specjalny prezent dla pani. Dla polskiej kultury.
 
Z czerwonego aksamitnego etui ostrożnie wyjął jakiś podłużny srebrzysty przedmiot. To była harmonijka ustna, bardzo stara. Przez chwilę trzymał ją w dłoniach, jakby chciał ją ogrzać, po czym zaczął grać…  poloneza Ogińskiego „Pożegnanie ojczyzny”.
 
Grał z takim uczuciem, że wszyscyśmy się wzruszyli do łez.  Najpiękniejsza pamiątka z podróży; chwila szczęścia, która jednak nie mogła trwać. Zadzwonił telefon. Jakiś ważny „ktoś” prosił o spotkanie z Wiktorem Lwowiczem. 
 
– Dowiedział się, że jestem w Moskwie więc specjalnie przyleciał, czeka na lotnisku. Muszę pędzić, przepraszam – Wiktor Lwowicz już w drzwiach, nakładając palto, rzucił z czarującym uśmiechem:
 
 – A tego poloneza dla pani nauczyłem się w nocy. Nuty wyszukałem przez Internet…
 
Magia leży w każdym z nas, sztuką jest potrafić ją ożywić. 
 
 
Sierociniec dla słoni na Cejlonie. Fot. Anna Koniecka
 
Kto słoniowi przynosi szczęście 
 
O niemieckiej rodzinie Sylvii wiem niewiele. Jakiś czas mieszkałam u jej syngaleskich krewnych w małym miasteczku Aluthgama na Cejlonie. To tutaj, nad dachami lichych domów góruje ów słynny, gigantycznych rozmiarów posąg Buddy, jeden z największych w Azji. 
 
Sylvia przyjechała akurat do krewnych; z córką, zięciem, dwojgiem wnucząt. Szczęśliwa, hałaśliwa gromadka płoszycieli spokoju ogrodowych gekkonów i palmowych wiewiórek.  
 
W Niemczech Sylvia prowadzi gabinet terapeutyczny; leczy ludzkie dusze. Na Cejlonie koi własną. 
 
Któregoś dnia przyszła do mnie i powiada: – Chodź jutro ze mną do świątyni kąpać słonia. Tylko wcześnie rano musimy wyjść. 
 
Jest chyba jedyną kobietą, która uczestniczy w takim rytuale. Czemu? Opiekuje się tym słoniem od maleńkości. Kiedy go pierwszy raz zobaczyła, był w opłakanym stanie, wychudzony, chory. Przynosiła lekarstwa, kurowała, karmiła. I tak już zostało. Kiedy przyjeżdża, najpierw idzie sprawdzić, jak się ma jej pupil.
 
Słoń rozpoznaje ją. Wyrósł na potężne, piękne zwierzę. 
 
– Ludzie kupują figurki słoni na szczęście, a ja mam szczęście przyjaźnić się ze słoniem – mówi Sylvia.  
 
Kąpiel: szorowanie miejsce w miejsce olbrzymiego, wyraźnie zadowolonego zwierzęcia. Jako szczotki – łupiny orzechów kokosowych. Męskie zajęcie. Ciężka praca. Jak pokuta. Sylvia, krucha, delikatna… Ale to nie ona, starsza pani, lecz dwaj kornacy opiekujący się słoniem na co dzień, byli bardziej zmordowani. 
 
Kąpiel odbywa się na tyłach świątyni, w niezbyt dużym betonowym basenie wypełnionym zielonkawą od glonów wodą. Do Czarnej Rzeki za daleko, parę ładnych kilometrów. Obok basenu jakieś chaszcze, śmieci. Jedyna zaniedbana część olbrzymiej wycackanej posiadłości klasztornej. Pielgrzymi nie mają tu wstępu. Ani miejscowi. Zresztą po co?
 
Cejlon jest bogaty dla turystów, a dla miejscowych  – zależy do jakiej należą ‘kasty’. Stary służący Sugandiki, bogatej Syngalezki z Aluthgamy, marzy o małym radiu na baterie. Nieosiągalne marzenie. Pracuje za jedzenie i dach nad głową. XXI wiek! A mówi się: jeżeli chcesz poznać człowieka, zobacz wpierw jak zajmuje się swoim zwierzęciem…
 
Na plaży słynącej z najpiękniejszych zachodów słońca żyją dzikie psy; wiecznie głodne, chłepcą słoną wodę z oceanu. Gdy psów jest zbyt dużo i psują ‘widoki’, są wyłapywane i zabijane. Okrutna śmierć ale tania; oszczędzę opisu.
 
Przy tłumnie odwiedzanych przez turystów zabytkowych buddyjskich świątyniach psy – szkielety też często można spotkać. W kraju, gdzie kultywowana jest wiara w reinkarnację.A jeśli w następnym wcieleniu będziesz psem, bo taka twoja karma?

W sierocińcu dla słoni w Pinnawala jest słoń, któremu kłusownicy wyłupili oczy. Są osierocone słonie z całej wyspy, także te pozbawione ludzkiej opieki. 
 
Słoń ze świątyni Kande Vihara ma więcej szczęścia. Został uratowany przez dobrego człowieka z drugiego krańca świata.  
 
Dzień w świątyni rozpoczyna misterium, którego nie oglądają pielgrzymi. Świątynia jest jeszcze zamknięta, jest cicho, jakoś tak uroczyście. Uliczką wzdłuż zabudowań klasztornych, prowadzony przez opiekunów, kroczy słoń. Wchodzi na świątynny plac i tam, przed każdą kapliczką a jest ich kilka, przystaje, kornak łagodnym głosem coś do niego mówi i… słoń przyklęka na oba kolana. Po czym jest prowadzony do następnej kaplicy, i następnej. Na koniec wraca na swoje stałe miejsce – na plac u wejścia do świątyni, gdzie pod rozłożystym starym drzewem spędza większość dnia przywiązany za nogę łańcuchem do pnia drzewa. Tłumy pielgrzymów codziennie przelewające się przez podwórzec czasem przynoszą lub kupują na miejscu trochę owoców dla słonia. Też rodzaj modlitwy. Nie tylko datki składane mnichom.
 
Czasem słoń „Sylvii” nosi na grzbiecie turystów. Pozują z nim do zdjęć. Zarabia na utrzymanie. 
 
Czasem uczestniczy w procesji, gdy odprowadzany jest do świątyni chłopiec który zostanie mnichem. Wówczas słoń, wystrojony w kapy i świecidełka kroczy na przedzie. W procesji bierze udział cała społeczność miasteczka. 
 
Słoń ze świątyni Kande Vihara już zawsze będzie potrzebował ludzkiej opieki. Na wolności już by nie potrafił żyć jak dzikie słonie, które na Cejlonie jeszcze są. Żyją w rezerwatach. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy