Reklama

Ludzie

Janusz Stachyra: W żużlu sukces rodzi się w bólach!

Natalia Chrapek
Dodano: 27.04.2020
50617_Stachyra
Share
Udostępnij
Rok 1991. Mecz żużlowy Stali Westa Rzeszów z Wybrzeżem Gdańsk. Janusz Stachyra zderza się na torze z Anglikiem Marvynem Coxem i doznaje wieloodłamowego złamania obojczyka. W powtórzonym biegu wygrywa na torze.  Tego samego dnia transportują go do Wojewódzkiego Szpitala Chirurgii Urazowej w Piekarach Śląskich, gdzie nastawiają mu odłamy i stabilizują za pomocą śrub oraz drutów. Miesiąc później Stachyra, nadal mocno kontuzjowany, wychodzi ze szpitala na przepustkę. Gdzie? Do Poznania, na mecz Żurawi z Polonezem Poznań. Jeśli wygrają, wejdą do I ligi.  Początki ścigania nie wyglądają najlepiej. Pada deszcz, gospodarze za wszelką cenę chcą rozstrzygnąć spotkanie na swoją korzyść. W trakcie zawodów na tor wyjeżdża Stachyra – zwyciężają. Koledzy odwożą nad ranem niepokornego pacjenta z powrotem do szpitala, ordynator podczas porannego obchodu, trzymając w ręce katowicki dodatek sportowy, kiwa głową z niedowierzaniem. – Albo śnię, albo w gazecie się pomylili. No bo jak wytłumaczyć, że jeździłeś wczoraj po poznańskim torze? – pyta lekarz i przygotowuje wypis. Ale Janusz Stachyra wie swoje. – Sukces rodzi się w bólach! – powtarza po latach swoim podopiecznym jako trener Rzeszowskiego Towarzystwa Żużlowego.  
 
Żużel pokochał dzięki rodzicom. Od małego zabierali go na mecze drużyny Motor Lublin, a on podziwiał ścigających się zawodników i obiecywał sobie, że kiedyś do nich dołączy. Rodzice, chociaż zafascynowani czarnym sportem, nie chcieli się na to zgodzić, dlatego pierwszy raz na motor wsiadł dopiero jako dziewiętnastolatek. 
 
– To były inne czasy. Gdyby dzisiaj przyszedł do nas adept w wieku 19 lat, od razu padłoby pytanie: dlaczego tak późno – i najpewniej podziękowalibyśmy mu za współpracę. Wszystko dlatego, że im szybciej zawodnik rozpocznie karierę na torze, tym większa szansa, że będzie odnosił sukcesy – mówi Janusz Stachyra, były żużlowiec i obecny trener Rzeszowskiego Towarzystwa Żużlowego. 
 
W 1979 roku zapisał się do szkółki żużlowej w Lublinie, by zaledwie po trzech miesiącach zdobyć w Opolu licencję na ściganie. Długa kariera w Motorze Lublin nie była mu jednak pisana, bo na jednym z treningów nabawił się poważnej kontuzji nadgarstka, która wykluczyła go ze startów na pięć miesięcy. Gdy młody Stachyra zastanawiał się co dalej, w prasie natknął się przypadkiem na artykuł, w którym pojawiła się informacja o braku juniorów w rzeszowskiej sekcji żużlowej. Był 1981 rok. Przyjechał do stolicy Podkarpacia razem z Dariuszem Fornalem. Do klubu „Żurawi” przyjęli ich: Józef Rzepka, ówczesny kierownik, oraz Józef Batko – trener.  
 
– To dzięki nim zadomowiłem się w Rzeszowie. Dali mi szanse i stworzyli dobre warunki do rozwijania się. To wszystko miało potem wpływ na moją jazdę – opowiada szkoleniowiec.  Na przebicie się do głównego składu czekał dwa miesiące, ale gdy się już dostał, ścigał się z niebieskim żurawiem na piersi aż do 1993 roku. Pierwszym meczem, w jakim przyszło mu walczyć o punkty, był wyjazd do Tarnowa na derby z miejscową Unią. 
 
W Rzeszowie zostałby może i dłużej, ale kolejni działacze przestali wypłacać zawodnikom pieniądze. Sam musiał czekać na zaległą sumę prawie dwa lata. Podjął decyzję o przejściu do Włókniarza Częstochowa. Przyjechali po niego, zapłacili Stali Rzeszów i dopiero w ten sposób odzyskał zaległą kwotę. Na częstochowskim torze ścigał się przez trzy lata. Dobrze pamięta ten czas, szczególnie 1996 rok, kiedy razem z biało-zielonymi „Lwami”, prowadzonymi przez Marka Cieślaka, zdobył złoto w Drużynowych Mistrzostwach Polski. Rok wcześniej, podczas turnieju Marka Kępy w Lublinie, musiał zmierzyć się z kolejną kontuzją. Podczas jednego z próbnych startów wciągnęło mu nogę pomiędzy hak a tor. Złamał wtedy obojczyk, łopatce też się dostało, a że przed laty wśród żużlowców było modne tzw. spawanie obojczyków, poleciał do Ipswich w Wielkiej Brytanii. Chodziło o uśmierzenie bólu poprzez intensywne stosowanie pola magnetycznego i częste oddziaływanie laserem. Ten zabieg wykonywał tylko jeden lekarz – Brian Simpson. 
 
Po przygodzie z włókniarzami rozpoczął kolejną, tym razem powtórnie w Stali Rzeszów, bo jak mówi, to właśnie tutaj zdobywał najlepsze wyniki na torze. W Częstochowie nie robili mu problemów z odejściem, chociaż chcieli, aby został. W Rzeszowie ścigał się więc przez kolejne trzy lata, by na zakończenie kariery zawodniczej w 2001 roku powrócić w rodzinne strony – do Towarzystwa Żużlowego Lublin. Ówczesne władze klubu chciały odbudować drużynę, która utrzymywała się przez kilka lat w drugiej lidze na ostatnim miejscu. – Wtedy zaproponowano mi stanowisko trenera jeżdżącego, aby maksymalnie zminimalizować koszty. Ten system się nawet sprawdził – nie tylko przeskoczyliśmy do pierwszej ligi, ale podjęliśmy walkę z Zieloną Górą o wejście do Ekstraligi – wspomina. 
 
Sukcesy poparte dobrym sprzętem
 
Janusz Stachyra, pytany o powód rozpoczęcia kariery żużlowej, odpowiada, że to adrenalina, szybkość i jazda bez hamulca wyzwala w młodym zawodniku pasję nie do zatrzymania, i to dosłownie. Do tego dochodzi jeszcze zapach metanolu, który, jak mówi, oddziałuje niczym woń benzyny, czyli wywołuje hormony szczęścia. – Na torze zawsze czułem euforię. Gdy kończył się sezon i mieliśmy przerwę od ścigania, wybieraliśmy się w ramach treningów na motocrossy w okolice Rudnej Małej. Czuliśmy głód rywalizacji – tłumaczy trener, który przez 24 lata kariery zgromadził na swoim koncie wiele sukcesów. Najwięcej było tych z krajowego podwórka. Stachyra jest dwukrotnym medalistą Drużynowych Mistrzostw Polski – w 1996 roku zdobył złoto, a w 1998 – brąz. Cztery lata wcześniej wygrał Drużynowy Puchar Polski w Częstochowie. Siedmiokrotnie uczestniczył w finałach Mistrzostw Polski Par Klubowych, dwukrotnie zdobywając srebrne medale (1989, 1990). Był również siedmiokrotnym finalistą Indywidualnych Mistrzostw Polski, najlepsze wyniki osiągając w latach 1988 i 1989 w Lesznie, gdzie dwukrotnie zajął 4. miejsce.  Również w 1989 roku uplasował się na trzecim miejscu w turnieju o „Złoty Kask”. Dwukrotnie okazał się też bezkonkurencyjny w Memoriałach im. Eugeniusza Nazimka w Rzeszowie. Trzykrotnie startował w eliminacjach Indywidualnych Mistrzostw Świata, największy sukces odnosząc w 1987 roku we włoskim Lonigo, gdzie w finale kontynentalnym zajął 8. miejsce. 
 
 
Fot. Archiwum Janusza Stachyry
 
Za każdym razem przypomina, że to wszystko nie byłoby możliwe, gdyby nie dobry motocykl. Taki, który nie posiada skrzyni biegów, hamulców oraz żadnego oświetlenia, a konstrukcyjnie przystosowany jest do jazdy w lewo (chociaż kierownica skręca się w obie strony) oraz pokonywania łuków ślizgiem kontrolowanym. W żużlu klasycznym silniki mają pojemność skokową do 500 centymetrów sześciennych i spalają czysty spirytus metylowy –  tzw. metanol. Przy czym pojemność baku to średnio od 1,5 do 2 litrów paliwa. Jednym z czołowych producentów motocykli jest obecnie włoska marka GM, która swoją nazwę wzięła od inicjałów byłego żużlowca – Giuseppe Marzotto. Warto jednak przypomnieć, że pierwszym polskim motocyklem żużlowym był WSK FIS, skonstruowany w latach 1953-1954 w Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego w Rzeszowie przez Tadeusza Fedkę i Romualda Iżewskiego. Tutaj, zanim nowy silnik został wykorzystany w wyścigu, zazwyczaj przechodził tuning, który wykonywała niewielka grupa specjalistów. To często ich misterna praca decydowała o dobrym występie zawodnika. 
 
Jednym z najlepszych mechaników, z którym współpracował Janusz Stachyra, był Andrzej Krawczyk z Ostrowa Wielkopolskiego. Ściągnął go do Rzeszowa nieżyjący już Stanisław Skowron, trener Stali Rzeszów w latach 80. XX wieku. Fachowiec stuningował silnik żużlowca akurat przed wyjazdem na zgrupowanie do Bułgarii. Na zaskakujące efekty nie trzeba było długo  czekać – Stachyra w pięciu biegach zdobył komplet 15 punktów. Był poza zasięgiem, inni zawodnicy nie mogli go dogonić. 

Walka o przetrwanie
 
– Kiedyś z żużlem było inaczej – mówi Janusz Stachyra. Dzisiaj każdy z zawodników ma własnego mechanika i menadżera, który organizuje mu spotkania, loty, a także czuwa nad harmonogramem treningów. – Gdy ja jeździłem na torze, trzeba było samemu zadbać o sprzęt, a specjalista od mechaniki był jeden w WSK, i to na całą drużynę. Interweniował tylko przy poważnych usterkach, dlatego nie raz samodzielnie wymieniało się zębatki, koła, gaźniki czy sprzęgła – opowiada trener, po czym dodaje, że gdy jeździł na dwóch motocyklach, sam musiał je przetransportowywać z bazy na WSK na parking żużlowy przy ul. Hetmańskiej.  W jedną stronę to około kilometr do pokonania. – Przed treningiem trzeba było najpierw pójść po pierwszy, następnie po drugi motocykl. Potem szybka kąpiel i odprowadzanie sprzętu dokładnie w taki sam sposób – wyjaśnia. Zwykle przed niedzielnym meczem, czyli w sobotę, był już o 7 rano u mechanika na WSK i przygotowywał motocykle do ścigania. Następnego dnia po meczu doprowadzał je do porządku, również o 7 rano. Musiał się nieźle napocić, bo wtedy nie było jeszcze myjki ciśnieniowej, czyli uwielbianego przez wielu karchera. Po tym wszystkim szedł pokopać w piłkę przez półtorej godziny, albo pobiegać. O to dbał już dobry kolega z drużyny – Ryszard Czarnecki, który był wielkim fanem futbolu. – A jak się pojechało na zgrupowanie w Bieszczady, to biegaliśmy z chłopakami od pomnika generała Karola Świerczewskiego w Jabłonkach do ośrodka w Bystrem. Pamiętam, że raz zabrakło nam po prostu sił. Zabrał nas wtedy na przyczepę miejscowy gospodarz przejeżdżający akurat traktorem – wspomina z uśmiechem. 
 
W klubie obowiązywała zasada: ten, kto załapał się do składu nie chodził do pracy. A jak się nie załapał, to musiał przepracować dziennie cztery godziny – od 6.00 do 10.00, a potem dopiero mógł iść na warsztat. Dawniej inaczej wyglądało też budowanie składu żużlowego. Oprócz podstawowych zawodników, w drużynie było jeszcze pięciu lub sześciu jeźdźców. Najlepsi na torze musieli być czujni i mieć się na baczności, bo w każdej chwili inny zawodnik, który akurat był w dobrej formie, mógł zająć ich miejsce. – Jak się jeden rozbił i miał miesiąc czy dwa przerwy, ktoś inny miał szansę na zaprezentowanie swoich umiejętności i „wbicie się” do czołówki. To była walka o przetrwanie, niczym w buszu – mówi Stachyra. 
 
Dzisiaj, gdy poza głównym składem w drużynie znajduje się chociaż jeden zawodnik więcej, zaczyna się stres i zdenerwowanie, bo sportowcy zdają sobie sprawę, że mają przed sobą być może przyszłego eliminatora. Tak przyszło dorastać synowi trenera – Dawidowi. Chłopak szybko poszedł w ślady ojca. Jako nastolatek zaczynał na torze w Rzeszowie. Jego największe osiągnięcia to złote medale Młodzieżowych Drużynowych Mistrzostw Polski i Młodzieżowych Mistrzostw Polski Par Klubowych, zdobyte w sezonie 2006. W tym samym roku sportowiec otarł się o podium Młodzieżowych Indywidualnych Mistrzostw Polski, a w Srebrnym Kasku uplasował się na piątym miejscu. Reprezentował barwy Stali Rzeszów, Kolejarza Opole, TŻ Lublin, a także brytyjskie Ipswich Witches i Pool Pitrates oraz duńskie Fjested. 
 
– Na samym początku żona postawiła Dawidowi warunek: jeśli będzie się dobrze uczył, może jeździć na torze. Chłopak miał więc motywację. Poszedł na studia i ukończył filologię rosyjską oraz angielską. Jestem dumny, że udało mu się pogodzić obowiązki z pasją – tłumaczy. 
 
Nie byłoby to możliwe bez wsparcia Małgorzaty, żony Janusza Stachyry, która przez lata dzielnie znosiła każdy upadek męża i syna na torze. Cieszyła się, gdy wygrywali mecze, ale też zagrzewała do walki, kiedy ponosili porażki. 
 
Być albo nie być 
 
Janusz Stachyra uprawnienia trenera zrobił w trakcie kariery zawodniczej. Gdy zaczął szkolić młodzież, był jeszcze czynnym zawodnikiem Stali Rzeszów. Później doświadczenie szkoleniowca zdobywał w Ostrowie Wielkopolskim, Częstochowie i Lublinie. Spod jego skrzydeł wyszli m.in. Karol Baran, Paweł Miesiąc oraz Michał i Bartosz Curzytek, a także Dawid i Wiktor Lampart. Ten ostatni już jako 13-latek zaskakiwał szybkością i sprytem na torze. Na stołku trenerskim w klubie pierwszoligowych Żurawi Stachyra zasiadł oficjalnie w 2016 roku, zastępując Janusza Ślączkę. Mówiło się o nim, że jest twardym i bezkompromisowym nauczycielem, a on po prostu pilnował dyscypliny. Nie każdemu zawodnikowi i działaczowi się to podobało…
 
W 2017 roku nastąpił krach w rzeszowskim żużlu. – Byłem wtedy trenerem, a zawodnikom nie wypłacano pieniędzy. Niektórzy z członków zarządu do dzisiaj nie odbierają telefonów, chociaż na co dzień mieszkają w Rzeszowie – mówi szkoleniowiec i wspomina, że na meczu inauguracyjnym z Polonią Piła w kwietniu 2017 roku Duńczyk Nicklas Porsing odmówił jazdy, bo nie dostał zaległych kilkunastu tysięcy złotych.  W czasie meczu kupił bilet i usiadł na trybunie, po czym zrobił sobie zdjęcie z podpisem: „Zamiast wspierać kolegów, oglądam mecz na trybunie” i wrzucił do mediów społecznościowych. Zawrzało, tym bardziej, że drużyna przegrała 42:47. 
 
– Pod koniec sezonu nie było pieniędzy nawet na karetkę – opowiada Stachyra i dodaje, że nieraz jeździł na zawody w pięcioosobowym składzie, przy czym trzech zawodników stanowili juniorzy. Seniorzy nie chcieli jeździć bez wypłaconych pieniędzy, a to drogi sport. 
 
W 2018 roku „jeźdźcy znad Wisłoka”, prowadzeni najpierw przez Mirosława Kowalika, następnie przez Lecha Kędziorę, po znakomitym sezonie w drugiej lidze, którą wygrali bez żadnej porażki na koncie, awansowali na zaplecze PGE Ekstraligi. 
 
 
Fot. Archiwum Janusza Stachyry
 
– Trenerzy przyjeżdżali do Rzeszowa tylko na piątkowy lub sobotni trening, tuż przed samym meczem. Przygotowanie toru oraz wszystkich meczowych spraw należało zawsze do mnie, nie wspominając już o szkoleniu samych zawodników i adeptów – wtrąca Stachyra.  
 
Finalnie Prezydium Polskiego Związku Motorowego odmówiło Żurawiom licencji żużlowej na 2019 rok. Powodem było niespełnienie wymogów regulaminowych. 
 
RzTŻ Rzeszów
 
Teraz wszystko ma się zmienić. Po ponad rocznej przerwie „jeźdźcy znad Wisłoka” pod nazwą Rzeszowskiego Towarzystwa Żużlowego, które powstało we wrześniu ubiegłego roku, będą reprezentować stolicę Podkarpacia w drugiej lidze. Kto wie, może powtórzą sukcesy sprzed lat i zawalczą o awans do pierwszej ligi, a następnie do ekstraligi, by sięgnąć po tytuł mistrza Polski. Wszystko dzięki decyzji Głównej Komisji Sportu Żużlowego, która przyznała drużynie z Rzeszowa licencję warunkową. Oficjalna prezentacja 14 zawodników RzTŻ odbyła się pod koniec stycznia br. Szeregi biało-niebieskich zasiliło 5 juniorów i 9 seniorów. W tym pierwszym gronie znaleźli się młodzi żużlowcy z rocznika 2003: Jakub Sroka, Hubert Banaś, Patryk Zieliński, Mateusz Majcher i Konrad Mikłoś. Seniorów w nowym zespole jest więcej. Prym wiedzie 21-letni Patryk Rolnicki, który również z wyboru kibiców, został kapitanem. To były zawodnik Unii Tarnów i GKM Grudziądza. Na swoim koncie ma złoty medal Drużynowych Mistrzostw Polski Juniorów,  4. miejsce w finale Brązowego Kasku oraz tytuł najlepszego juniora Nice Polskiej Ligi Żużlowej z 2018 roku. RzTŻ reprezentować też będą: Stanisław Burza, Marcin Rempała, Edward Mazur oraz Dawid Stachyra. W nowym zespole pojawiły się również zagraniczne nazwiska. Duńczycy – Kenneth Hansen i Patrick Hansen; Rosjanin Ilja Czałow oraz Anglik Adam Ellis. Nad całą drużyną czuwa już Janusz Stachyra, wybrany na nowego trenera rzeszowskiego składu. 
 
– To nowe stowarzyszenie, więc trzeba mocno trzymać za nie kciuki. Łatwo nie będzie, bo zaczynamy od zera, dlatego proszę sponsorów o cierpliwość, a kibiców o wsparcie i zachęcam, aby zostali naszym „ósmym zawodnikiem”, bo wielki sukces często rodzi się w bólach. Będziemy musieli zostawić całe serce na torze i wylać na nim hektolitry potu, aby sprostać oczekiwaniom fanów żużla. Pracujemy też nad atmosferą w klubie. Zależy nam, aby zawodnicy sobie wzajemnie pomagali. Każdy z nich będzie się chciał teraz pokazać z jak najlepszej strony, ale jeździć będą ci najlepsi – kwituje Stachyra. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy