Reklama

Ludzie

O Rzeszowie, od czasów galicyjskich do współczesnych

Z Bogusławem Kotulą, etnologiem, pisarzem, gawędziarzem, znawcą historii Rzeszowa, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 31.10.2020
9879_kotula
Share
Udostępnij
Bogusław Kotula – rocznik 1938. Etnolog z wykształcenia, pisarz, gawędziarz, znawca historii Rzeszowa. W swoich książkach stara się ocalić niepowtarzalne „wczoraj i dziś” miasta nad Wisłokiem. A napisał ich wiele, m.in.: „Hajleluki, czyli anegdoty prawdziwe o Franciszku Kotuli”, „Rzeszowskie lizaki”, „Kiedy Rzeszów był Reichshofem”, „Na kuca po kampe”, „Kostka szarego mydła” oraz wzruszające oryginalnością językową opowiastki rzeszowskie „Majzlem, szmerglem, klinem”, „Uśpić psa”, „Zobaczyć Rzeszów i…”, „Nie balim się Rzeszowa”. Uhonorowany Nagrodą I stopnia w dziedzinie literatury za całokształt twórczości, przyznaną przez prezydenta i Radę Miasta Rzeszowa oraz nagrodą marszałka województwa w dziedzinie kultury. Syn Franciszka Kotuli – etnografa, historyka, folklorysty i muzealnika, współorganizatora Muzeum Ziemi Rzeszowskiej (dzisiejsze Muzeum Okręgowe w Rzeszowie) i Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.
 
Jaromir Kwiatkowski: Rzeszów przez wieki rozwijał się dość wolno. Nie był jednak miastem bez historii, co Pański ojciec – tu ukłon w jego stronę – udowodnił w swoich pracach, z klasyczną książką „Tamten Rzeszów” na czele. Jednak – co by nie powiedzieć o okresie PRL – najbardziej dynamiczny okres rozwoju miasta zaczął się po II wojnie. 

Bogusław Kotula: To prawda. Rzeszów do II wojny nie miał jednej ważnej rzeczy: inteligencji twórczej. Było grono nauczycieli rzeszowskich szkół, trochę urzędników sądowych, pocztowych i administracji powiatowej oraz kupców, czyli prywatnych właścicieli sklepów. Nie były to grupy społeczne zdolne zapewnić miastu rozwój. 
 
W Rzeszowie zawsze było sporo wojska: i w okresie zaboru austriackiego, i w międzywojennym. Nie byli to – poza nielicznymi wyjątkami – oficerowie o najwyższych talentach wojskowych. Funkcjonowało powiedzenie: „Trochę panów, reszta chamów, to 20. Pułk Ułanów”. Spore przywiązanie do Rzeszowa i ochotę działania na rzecz rozwoju miasta wykazywali rzeszowscy Żydzi. W końcu XVIII w. Rzeszów liczył więcej rzeszowiaków pochodzenia żydowskiego, niż samych Polaków. Z tego powodu był nawet nazywany „małą Jerozolimą”. 

Przed II wojną światową odsetek Żydów był mniejszy, ale też spory – ok. 30 proc. 
 
To prawda, z tym, że trzeba podkreślić, iż przed wojną nie pisało się obywatelstwa, lecz wyznanie. W 1938 r. Żydów w Rzeszowie było ok. 15 tysięcy, z czego w przypadku ponad  tysiąca pisano „bezwyznaniowy”. To byli głównie adwokaci, kupcy i handlowcy. Rzeszowskie rodziny żydowskie były bardzo biedne. Dosłownie kilka rodzin uchodziło za bogatsze, choć w porównaniu z Żydami łódzkimi, krakowskimi czy warszawskimi to byli biedacy.

Idąc na spotkanie z Panem, specjalnie przeszedłem przez Plac Farny, by przypomnieć sobie plan Rzeszowa z 1762 r., autorstwa Niemca Karola Henryka Wiedemanna, który znajduje się na ścianie jednej z kamienic. Z jednej strony Rzeszów kończy się tam na Wisłoku, kawałeczek za Starym Cmentarzem, z drugiej plan jest zakończony kościołami: oo. Bernardynów i dzisiejszym garnizonowym. I to jest koniec Rzeszowa na planie Wiedemanna.
 
O Rzeszowie mówiło się, że to miasto jednej ulicy – Pańskiej, czyli tzw. Paniagi. Ta ulica stanowiła oś życia miasta. W okresie międzywojennym było dość mocne rzemiosło. W tej chwili pewne określenia już nie funkcjonują, ale wtedy mówiło się, że handlu Polaków nauczyli teoretycznie Niemcy, których w Rzeszowie w XVIII w. było sporo, a praktycznie – Żydzi. To się wiąże z jeszcze jedną sprawą: żydowska biedota nie stanowiła konkurencji dla Polaków. W ich sklepikach dominowały towary „mieszane”: szwarc, mydło i powidło. Żydzi nie robili nawet konkurencji polskim sklepom bławatnym.  Dlatego antysemityzm z perspektywy Rzeszowa to naciągana sprawa.

Jakie cechy charakterystyczne miał Rzeszów i okolice pod zaborem austriackim?

Wokół Rzeszowa była wielka tragedia, jeżeli chodzi o demografię. Przede wszystkim wielkie przeludnienie wsi, na której panowała nieprawdopodobna bieda. To skutkowało wyjazdami za chlebem „za wielką wodę”, które o tyle przynosiły korzyść, że ciężko zarobionych pieniędzy ci ludzie nie przepijali w Ameryce, tylko przywozili, by kupić tu ziemię. Dziś nie zdajemy sobie sprawy, jak wielką wartość miała ziemia dla galicyjskiego chłopa. W Wielkopolsce ziemia to był interes. W Galicji posiadanie ziemi miało znaczenie psychologiczne; chłop był szczęśliwy, że tę ziemię ma. Nie tylko dlatego, że przynosiła dochody, zresztą minimalne, ale dlatego, że ziemia miała wartość najwyższą. I jeżeli chłopi czegoś zazdrościli Jędrzejowiczom czy Potockim, to nie pałaców, lecz tego, że mają ziemię.
 
Czy mentalność mieszczan różniła się pod względem stosunku do własności od mentalności chłopów?

Niewiele. W Rzeszowie, czy szerzej – Galicji, nie było mieszczaństwa twórczego. Funkcjonowały rzemiosła najpotrzebniejsze dla wsi. Podobnie było na wsi, gdzie bieda, głód na przednówku tłamsiły rozwojowość chłopa.
 
Rzeszów nie miał ani dzielnic, ani osiedli. Mieszkańcy wiosek przyległych do miasta wcale się do niego nie garnęli. A Rzeszów był „dużą wsią”, miastem o mentalności wiejskiej. Nie był on mieszkańcowi Staromieścia czy Pobitnego, które jeszcze wtedy nie znajdowały się w granicach miasta, do niczego potrzebny. Jeżeli chciał on kupić naftę, to szedł do Żyda, który miał sklep w Staromieściu. Jedyną rzeczą, która ciągnęła go do miasta, było to, że musiał gdzieś sprzedać to, co wyprodukował: masło, kurę itd. To sprzedawał w Rzeszowie, bo gdzie indziej nikt by nie kupił. No, chyba że miejscowy Żyd szedł wcześniej i dawał o grosz więcej. 

Powiedzieliśmy o wiejskiej mentalności mieszkańców Rzeszowa galicyjskiego, o biedzie na wsi. Ale przekazy z II połowy XIX w. mówią, że Rzeszów zaczął się wtedy rozwijać: 1858 – doprowadzono linię kolejową z Dębicy, 1888 – pojawiły się pierwsze telefony, 1900 – powstała gazownia i zaczęły działać gazowe lampy uliczne, 1911 – uruchomiono elektrownię i rozpoczęto budowę sieci wodociągowej. Innymi słowy, zaczęła powstawać bardziej nowoczesna infrastruktura. 

Powiem Panu, dlaczego. Rzeszów był położony pomiędzy Krakowem a Lwowem. Jak to nazywają Rosjanie, był „bezprizornyj”, czyli nie ciążył ani do Krakowa, ani do Lwowa. Jak się jechało z Rzeszowa na studia politechniczne – to do Lwowa. Jak na artystyczne – to do Krakowa. Nawet Dębica ciągnęła do Krakowa, a Przeworsk i Jarosław – do Lwowa. A ówczesne władze Rzeszowa miały ambicje, by miasto stało się samodzielnym ośrodkiem. I Rzeszów skorzystał wtedy ze względnej swobody i możliwości stanięcia pomiędzy Lwowem a Krakowem.
 
Tyle, że dalej był miastem małym, bo – jak mówią statystyki – w 1910 r. liczył zaledwie 23 tys. mieszkańców. 

Zgoda. Weźmy jeszcze pod uwagę, że nie było tu przemysłu. Największymi zakładami przemysłowymi w bliższej czy dalszej okolicy były zakłady włókiennicze w Rakszawie i cukrownia w Przeworsku, powstałe pod koniec XIX w., oraz niewielkie browary, które przynosiły dochód tylko właścicielom i Żydom, którzy obsługiwali karczmy.
 
Czym zajmowali się mieszkańcy Rzeszowa i okolic na przełomie XIX i XX oraz na początku XX w.? Z czego żyli?

Dużym zastrzykiem energii było powstanie kolei. Maszynista, czy w ogóle kolejarz, to był ktoś. Poza tym kolej nieźle płaciła. Było trochę handlowców, mieszkańcy mieli swoje malutkie działki. Mieszczanie rzeszowscy, choć mieli wiele z mentalności wiejskiej, czuli się ludźmi „miejskimi”, lekceważyli wianuszek wsi wokół Rzeszowa. Z pewnymi wyjątkami, np. bali się zadzierać ze Staromieściem i Pobitnem. 
 
Z czego to wynikało?

Stamtąd pochodzili kolejarze.
 
Z czego jeszcze żyli mieszkańcy Rzeszowa w tamtym czasie?

Wielu wyjechało do Stanów Zjednoczonych. Ale oni nie trwonili pieniędzy, które tam zarobili, tylko wspomagali rodziny tu. Poza tym, życie było szalenie tanie. Z ekonomii zna Pan zapewne pojęcie „nożyc cen”. Młotek był bardzo drogi, natomiast osełka masła kosztowała parę groszy. Śmieszy mnie, kiedy widzę, jak pokazuje się w telewizji, jakie to regionalne potrawy jedzono dawniej.
 
Znam dobrze podrzeszowską wieś, gdzie „dziadek” Kotula prowadził badania, a mnie często tam zabierał w niedziele. Co jedzono? Jeżeli krowa nie przyległa królika, to mięso pojawiało się na stole bardzo rzadko. Było natomiast znakomite zaopatrzenie w żywność (mleko, nabiał, ziemniaki) z „wianuszka” podrzeszowskich „dzielnic”. To przetrwało bardzo długo. Jeszcze wiele lat po wojnie, we wtorki i piątki, od krypy Nitki szły tzw. spadochroniarki z Białej czy Drabinianki. Każda szanująca się mieszczka miała swoją babę, która ją zaopatrywała w żywność. I często tym babom nie chodziło o pieniądze, tylko o stare łachy do roboty. Bo na dobrą sprawę na wsiach nie potrzeba było żywej gotówki. Ta samowystarczalność Rzeszowa i okolic hamowała rozwój, bo handel to ruch, dynamika, poznawanie ludzi, wymiana informacji. A wieś galicyjska to był bezruch, statyka. 
 
Czy w Rzeszowie galicyjskim i międzywojennym można było mówić o jakimś życiu towarzyskim?

Jak najbardziej. Były tzw. lokaliki śniadaniowe, karczmy, szynki i zwykłe knajpy. Na terenie Rzeszowa było ich kilkadziesiąt. To było miejsce, gdzie można się było spotkać. Pierwsze stałe kino – „Urania” – powstało w 1911 r. Rzeszów przed wojną nie „dochrapał się” natomiast stałego teatru, a Muzeum Ziemi Rzeszowskiej, którego współorganizatorem był mój ojciec, powstało dopiero w 1935 r.  (wcześniej było tzw. muzeum przemysłowe, mieszczące się w dzisiejszym budynku banku PKO BP na ul. 3 Maja, ale z nim mój ojciec nie miał nic wspólnego).  

Gdzie jeszcze, poza kościołem i knajpami różnego rodzaju, mogli się spotkać rzeszowianie?
 
Modny był zwyczaj spacerowania po Lisiej Górze, Olszynkach, parku miejskim czy nad Wisłokiem. Przetrwał on do czasów powojennych. Przychodziły tam tłumy. Ale nie było zwyczaju odwiedzania innych dzielnic.  Jeżeli mieszkało się na Wygnańcu, a nie miało się ciotki np. na Staroniwie, to po jaką cholerę było tam iść? Na Staromieściu czy Pobitnem były ładne dziewczyny, lecz jeżeli chłopaki z Rzeszowa chciały tam pójść, to ryzykowały tym, że mogły dostać w czapę.  Dlaczego do dziś, choć już oczywiście nie w takim natężeniu, istnieje konflikt między Rudkami, Zwięczycą a Staroniwą?  Nikt nie pamięta, jakie były jego początki, ale coś musiało się kiedyś stać, że mieszkańcy tych dzielnic nie pałają do siebie przyjaźnią. W Budziwoju sąsiad pytał sąsiada: „Wojciechu, a gdzie idziecie?”. „A do miasta”. I nie wiadomo było, czy ma na myśli Tyczyn, czy Rzeszów. 
 
Rzeszów, przed wojną 40-tysięczne miasto, miał w późnych latach 30. ogromną szansę na rozwój. Mam tu na myśli Centralny Okręg Przemysłowy, którego utworzenie procentuje do dziś, bo podstawę dzisiejszego przemysłu w Rzeszowie, Mielcu itd. stanowią zakłady COP-owskie. Niestety, ten nieźle zapowiadający się okres został przerwany wybuchem II wojny światowej. Jest jeszcze jeden ciekawy szczegół: w 1938 r. znani architekci Dziewoński i Śmigielski przystąpili do opracowania założeń planu rozwoju Rzeszowa. Ze względu na wybuch wojny nie dało się go zrealizować, ale nieoficjalnie, po cichu zrealizowano niemal wszystkie założenia tego planu po wojnie, bo oficjalnie – plan „zaginął”. 
 
Część tego planu się zachowała. Od dworca kolejowego miała pójść potężna arteria aż do osiedla WSK. Była to prawdopodobnie koncepcja, którą potem wykorzystała Zielona Góra. Na dokończenie planu w tej formie, jaka była, zabrakło pieniędzy.

Jaki wpływ na miasto miała wojna?
 
Rzeszów został zniszczony w niewielkim stopniu, i to raczej przypadkowo.  Spadło na niego raptem kilka bomb. M.in. bomba zapalająca, która przypadkowo uderzyła w pobliże Banku Austriackiego (obecny NFZ). Spłonęły wtedy dwie wille i słynna drewniana willa „Aniela”. Zawsze będę twierdził, że konspiracja w Rzeszowie w czasie wojny równała się zeru. Dopiero po wojnie wybuchła konspiracja poakowska, WiN. Bo tu, prócz dwóch prowokacji: niby-zniszczenia transformatora na Staroniwie i niby-zamachu na Flaschkego i Pottenbauma, nic się nie działo.
 
Dlaczego „niby”?

Rzeszów leżał na linii wschodniej, na Rosję. Tu nie można było pozwolić sobie na jakiekolwiek sabotaże. W przeciwnym razie Niemcy sprowadziliby trzy „Tygrysy” i z Rzeszowa zostałaby kupa gruzów. Siedziano więc cicho. Nasi historycy nie chcą pamiętać o jednej rzeczy: że Niemcy jako naród i społeczeństwo są szalenie zorganizowani i zdyscyplinowani. I trudno sobie wyobrazić, by po oddaniu dwóch czy trzech strzałów do transformatora na Staroniwie, starosta Ehaus przyjechał na drugi dzień osobiście, bez przeprowadzania jakiegokolwiek śledztwa, wybrał czterdziestu kilku najbardziej dorodnych mężczyzn i kazał ich rozstrzelać. Tak Niemcy nie robili, bo oni musieli dojść, czy to była zorganizowana akcja. A tak się stało w tym przypadku. 
 
Rzeszów, po „odpadnięciu” Lwowa, stał się po II wojnie ostatnim większym (choć obiektywnie niedużym) kresowym miastem i został stolicą województwa. Niezasłużenie?

Można tu się spierać. Lublin bardzo chciał wziąć wspaniałe ziemie Roztocza. Kielce bardzo chętnie wzięłyby Stalową Wolę, Mielec czy Nową Dębę. Tylko Kraków wzbraniał się przed Bieszczadami. Dziś wydaje się to dziwne, ale wtedy jeszcze turystyka nie była rozwinięta, a Bieszczady inaczej się kojarzyły niż dziś. Wydaje mi się, że to przeważyło, iż Rzeszów został miastem wojewódzkim. 
 
Czy był na to przygotowany?

Ależ skąd! Przemysł, który się ostał po wojnie, był już przestarzały. Zniknęła ponad 15-tysięczna populacja żydowska. Trzeba było zaludnić wojewódzkie miasto, więc na początku nie było problemów z mieszkaniami.
 
Kim je zasiedlono?
 
Tymi, którzy chcieli tu przyjechać z okolicznych wsi. Rzeszów musiał trochę „podskoczyć” pod względem liczby ludności. Był taki okres w latach 50. i później, że do Rzeszowa przyjeżdżało do pracy, z trzech kierunków, pociągami i autobusami, ponad 40 tys. ludzi. Naprzeciw stadionu Stali był plac, na którym codziennie zatrzymywało się kilkadziesiąt autobusów przywożących ludzi do WSK. Mieszkałem wtedy przy ul. Niemcewicza i widziałem, jak po porannej zmianie z WSK szły do pociągu ulicą Obrońców Stalingradu (dzisiejsza Hetmańska) tłumy. 

Co by nie powiedzieć o okresie PRL, powstały wtedy w Rzeszowie nowe zakłady pracy, nowe osiedla, miasto rozrastało się liczebnie. Dziś Rzeszów liczy nie 25, jak tuż po wojnie, tylko – według danych z tego roku – ponad 180 tys. mieszkańców. Jak można opisać powojenny charakter miasta?
 
Mentalność powiatu ciągnęła się jeszcze przez lata 50.

Czym się objawiała?
 
Choćby tym, że nie było porządnej restauracji czy hotelu. 
 
Hotel Rzeszów, na ówczesne czasy nowoczesny, został oddany dopiero w 1972 r.

Zgadza się. Bloki mieszkalne były budowane szybko, żeby tych ludzi gdzieś upchać, a przy tym bardzo chaotycznie. Jak w 1959 r. miał przyjechać Chruszczow, pomalowano trochę kamienic. Przebudowano ul. Dąbrowskiego, a później Hetmańską, gdzie na dojazd szutrowy położono kostkę granitową, no bo przecież do WSK przyjeżdżała codziennie ogromna liczba ludzi. Jak Pan idzie Hetmańską od strony sądu, to przed skrzyżowaniem z ul. Czackiego proszę popatrzeć w lewo – tam wywożono śmieci. Ul. Hetmańska, Budy, Bernardyńska – było tam wiele drewnianych chałup. Był jeszcze handel. Słynne rzeszowskie „ciuchy” pod Krzyżykami (dzisiejsza ul. Targowa), na które w piątki przyjeżdżała warszawska „elita handlowa”.  Gdy w późnych latach 50. wybudowano halę targową, zostały one przeniesione na ul. Słowackiego. Stragany z ciuchami stały także na ul. Kazimierza Wielkiego i Grodzisko.
 
Co zadecydowało o rozwoju Rzeszowa? 

W moim przekonaniu, utrzymujące się w dalszym ciągu przeludnienie wsi oraz niemożność otrzymywania „twardej waluty” od rodzin z Ameryki, która mogłaby być „wpompowana” na wieś.

Jeszcze jedna rzecz: przeprowadzka ze wsi do miasta – odwrotnie niż teraz – była traktowana jako awans.
 
Ba, kariera! Każdą ilość wolnych rąk do pracy wchłaniało budownictwo. Było bardzo chaotyczne i prymitywne, ale było. Tysiące chłoporobotników dojeżdżało do Rzeszowa do pracy, niektórzy dostali tu mieszkania. Ci ludzie, do tej pory samowystarczalni, nagle zaczęli zarabiać. Zarobki były niewielkie, ale zawsze mogli „zabrać” z budowy deski, trochę gwoździ, kilo cementu. I jakoś funkcjonowali.

Jak Pan ocenia czasy Władysława Kruczka dla Rzeszowa?
 
Kruczek był człowiekiem zupełnie bezinteresownym. Jakieś wycieczki zagraniczne, luksusowe samochody – to go w ogóle nie „kręciło”. Do końca czuł się „chłopem ze Zwięczycy”.  Pochodził z biednej rodziny i wiedział, co to jest bieda.  To, że Rzeszów utrzymał się  jako miasto wojewódzkie, było jego dużą zasługą. 
 
Jaka jest główna wada i zaleta Rzeszowa?

A może być jakaś odpowiedź? Jako rzeszowiak od pokoleń mogę powiedzieć, że jest w tym mieście coś, co trudno określić, jakiś koloryt. To miasto zawsze miało w sobie coś żywotnego. Nawet w PRL. Ono „drgało”, nie było zasadzone i przyklepane kapeluszem czy beretem. Trochę ruchu było związane ze sportem, nieśmiertelną Resovią i nieśmiertelną Stalą. 
 
Rzeszów nie jest za mały ani za duży. Ma już wiele cech dużego miasta, ale uniknął większości jego niedogodności, zachował pewną swojskość niedużego miasta.

To prawda. Nie było tu zderzenia okolicznych wsi z miastem na zasadzie antagonizmu. Np. w  szkole. Chodziłem do „Konarskiego” na ul. 3 Maja, gdzie 2/3 to były chłopaki ze wsi. Były różne gadki, ale konfliktu nie było. Rzeszów był za mały, zbyt ubogi, żeby wynosić się na tyle, by powstały konflikty z biedną wsią. 
 
 
Rzeszów ma swoje zalety i wady, ale jest to miasto, z którego nie zamierzamy się wyprowadzać, bo tu się po prostu dobrze żyje.  

Mało tego, jest coraz więcej ludzi, którzy chcą zamieszkać w Rzeszowie. Tu się CHCE. Chce się żyć, pracować. Rzeszów, ta „mała Jerozolima”, jest miastem wspominanym z wielkim sentymentem przez Żydów. Kiedy byłem pierwszy raz w Izraelu, to koło rzeszowskich Żydów liczyło na całym świecie ponad 1000 osób. Bardzo tęsknili za Rzeszowem. Mnie taki jeden, który robił szczotki na Naruszewicza, powiedział: „Bogusław, jakbym ja przyjechał teraz do Rzeszowa i zobaczył swój dom, to ja bym na serce umarł z żalu”. Jakiś smak to miasto ma!
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy