Reklama

Ludzie

Wergiliusz Gołąbek wspomina Wojciecha Kilara

Z dr. Wergiliuszem Gołąbkiem, prorektorem ds. Rozwoju i Współpracy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, rozmawia Elżbieta Lewicka
Dodano: 24.02.2014
11120_Wspomnienie­_Kilar_11
Share
Udostępnij
29 grudnia 2013 roku odszedł Wojciech Kilar – wybitny, polski kompozytor, człowiek o niespotykanej osobowości. Jego związki w Rzeszowem były krótkie – znalazł się tu niejako przypadkiem, kiedy z rodzicami musiał uciekać z rodzinnego Lwowa w 1944 roku. Jednak ten pobyt w Rzeszowie okazał się dla przyszłego kompozytora w pewnym sensie proroczy. Tu bowiem spotkał profesora Kazimierza Mirskiego, u którego pobierał lekcje fortepianu. O tym, co wynikło z owych lekcji, Kilar wspominał przez całe życie tłumacząc, dlaczego Rzeszów był dla niego tak ważnym miejscem. 22 czerwca 2012 roku Filharmonia Podkarpacka zorganizowała koncert z okazji jubileuszu 80- tych urodzin kompozytora, w którym brał udział sam jubilat. Zespół Szkół Muzycznych Nr 2 w Rzeszowie nosi imię Wojciecha Kilara, a od niedawna także jedna z rzeszowskich ulic upamiętniona została nazwiskiem wybitnego kompozytora.

 
W Rzeszowie mieszkają ludzie, których związki z Wojciechem Kilarem były bardzo bliskie i serdeczne, m.in. Wergiliusz Gołąbkiem, który po raz pierwszy ujawnia fakt posiadania niezwykłych pamiątek – rękopisów, którymi został obdarowany przez Wojciecha Kilara.
 
Elżbieta Lewicka: Jaka była pana pierwsza refleksja, kiedy dowiedział się pan o śmierci Wojciecha Kilara?
 
Wergiliusz Gołąbek: To jest trudne pytanie…dlatego, że kiedy człowiek jest z kimś głęboko związany, kiedy ma za sobą lata współpracy, to w pierwszym momencie odczuwa się wielki żal, że wydarzyło się coś, co trudno opisać słowami, ale – wie pani, ja trochę też inaczej na życie patrzę. Inaczej też postrzegał życie Wojciech Kilar. Z jednej strony można powiedzieć, że był miłośnikiem życia, kochał szybkie, dobre  samochody (szczególnie mercedesy), kochał dobre jedzenie, sypiał w tych samych hotelach – w warszawskim Bristolu, a w Rzeszowie tylko w hotelu Prezydenckim. Kelnerzy wiedzieli, jakie menu przygotować – nie musiał ni-czego zamawiać. A z drugiej strony był człowiekiem cudownie wyczuwającym metafizykę i transcendencję. Był człowiekiem bardzo pobożnym, gorliwym, a ja bym nawet powiedział za Leszkiem Kołakowskim, że był święty! To znaczy, że kochał ludzi, kochał świat, ale również kochał Boga i to trzeba mocno podkreślić. Może mało kto wie, że Kilar po latach – nie ukrywajmy – pewnej obojętności, stał się gorliwym katolikiem, w każdej marynarce nosił różaniec, aby zawsze móc po niego sięgnąć. Przy tym był człowiekiem niesłychanie skromnym i wielkim altruistą – o czym się nie mówi. Ten altruizm wynikał z jego potrzeby serca. Pomagał ludziom i instytucjom, ale wszystkim zabraniał o tym mówić. Wojciech Kilar to przykład człowieka, jakiego się prawie w ogóle w dzisiejszych czasach nie spotyka. Ludzie go kochali, nie miał zawistników, nikomu nie zazdrościł, kiedy widział, że ktoś jest genialny, to starał się mu pomóc i ciągle się dziwił, że wciąż jeszcze ktoś jego muzykę chce grać i słuchać.
 
W życiu Wojciecha Kilara był epizod rzeszowski – tak bym określiła czas, w którym bardzo młody człowiek otrzymał w Rzeszowie właśnie najcenniejszą być może, życiową wskazówkę…
 
Tak! Kilar mieszkał w Rzeszowie kilka lat i tu chodził do szkoły muzycznej, gdzie pobierał lekcje gry na fortepianie u prof. Mirskiego. I od niego właśnie usłyszał:” Jeśli masz być kiepskim pianistą, to lepiej bądź dobrym kompozytorem”. Profesor zauważył, że Kilar ma łatwość pisania nut w sensie tworzenia muzyki. Kilar nigdy nie zapomniał, że to właśnie w Rzeszowie otrzymał wskazówkę – jak się okazało- niezwykle trafną, która zaważyła na całym jego życiu.
 
Wojciech Kilar jest honorowym obywatelem Rzeszowa, jego imię nosi Zespół Szkół Muzycznych Nr 2, także jedna z ulic w mieście. Związki Kilara z Rzeszowem są wyraźne – zwłaszcza w kontekście działalności Filharmonii Rzeszowskiej.
 
W Filharmonii mieliśmy taki zwyczaj, że po koncertach spotykało się grono osób i w moim gabinecie dyskutowaliśmy o muzyce i nie tylko, często do późnych godzin nocnych, a podczas festiwali w Łańcucie nawet i do rana. Anna Hetmańska nazywała te spotkania „posiadami” i z nimi właśnie związanych jest mnóstwo historii, faktów, które dziś zaczynają nabierać ważnego, symbolicznego znaczenia. I tu chciałbym ujawnić pewien fakt – robię to po raz pierwszy publicznie – związany z jednym z pobytów Kilara w Rzeszowie. I wie pani, teraz uświadamiam sobie, że większości bohaterów tej historii już nie ma wśród nas…
 
To był rok stanu wojennego i inauguracja sezonu artystycznego Filharmonii Rzeszowskiej. Grała Regina Smendzianka, dyrygował Józef Radwan, a w programie znalazł się m.in. utwór W. Kilara. Po koncercie inauguracyjnym usiedliśmy w gabinecie prof. Radwana, który wówczas był dyrektorem artystycznym filharmonii. Wśród gości była oczywiście prof. Smendzianka ubrana w piękną etolę z norek, żona J. Radwana, Elżbieta, prof. Jerzy Chłopecki, Anna Hetmańska, Klemens Gudel, Wojciech Kilar i moja skromna osoba. W pewnym momencie Regina Smendzianka, kobieta niezwykle delikatna, która nigdy nie piła alkoholu, zapytała, czy nie mamy kieliszka koniaku. Wiedzieliśmy, że piętro niżej, w pokoju gościnnym był koniak, więc dyrektor Radwan go przyniósł. Dla wszystkich starczyło po symbolicznym „naparstku”, rozpoczęliśmy rozmowę i w pewnym momencie ktoś zapukał, a do gabinetu dyrektora filharmonii weszło trzech panów w mundurach milicyjnych. ” Dobry wieczór! Ooo.. tutaj się pije”- usłyszeliśmy. Jak wiadomo, w stanie wojennym był absolutny zakaz spożywania alkoholu w miejscu pracy. Nie pomogły tłumaczenia z naszej strony, że to inauguracja, że jest zwyczaj wypicia kieliszka szampana, czy lampki koniaku itp. Prof. Chłopecki zaczął wygłaszać przemówienie do milicjantów o prawach człowieka, A. Hetmańska powiedziała dość ostro i kategorycznie, co myśli o zachowaniu milicjantów, w szoku była eteryczna prof. Smendzianka, do kąta schował się wylękniony Wojciech Kilar, a ja zacząłem wygłaszać jakieś tyrady, że nazajutrz muszę być na festiwalu w Krynicy. To trwało prawie godzinę. Ela Radwan nie wytrzymała i powiedziała: „Józek, dzwoń gdzie trzeba!”
 
Niestety, nie pozwolono nam zadzwonić – nawet do pierwszego sekretarza!, ale za to zaczęło się legitymowanie: „ pani jest kim?– ja jestem Regina Smendzianka, tu na afiszu jest napisane.” Ja i J. Radwan mieliśmy dowody osobiste w innych pokojach, ale nie pozwolono nam ich przynieść. Nikt nie mógł opuścić gabinetu.” A pan kto?”- milicjanci zapytali W. Kilara. „Wojciech Kilar, kompozytor”- odpowiedział mistrz. Jak wiadomo, w PRL-u każdy musiał mieć w rubryce „zatrudnienie” c o ś wpisane. Kilar nie miał, bo przecież wykonywał wolny zawód. A więc komentarz był następujący:” Ooo..niebieski ptak!” My oburzeni zaczęliśmy tłumaczyć, z kim  panowie milicjanci mają do czynienia, ale nie wierzyli. Na szczęście w pewnym momencie porucznik dowodzący milicyjnym tercetem sięgnął po telefon i wykręcił tajny numer. Usłyszeliśmy: „towarzyszu pułkowniku, tutaj jest jakaś Regina Smendzianka, jakiś Wojciech Kilar, jakiś Józef Radwan…..” Nastąpiła kilkuminutowa cisza, po której porucznik odłożył słuchawkę i powiedział do nas: ” ..no i co, proszę Państwa? Po co to wszystko było? Życzymy miłej zabawy i dobrej nocy!” Przez długą chwilę milczeliśmy oniemiali, aż odezwał się Wojciech Kilar: „Proszę Państwa! Szkoda, że nas nie aresztowali, bo jutro wszyscy w Europie i na świecie wiedzieliby, że w Rzeszowie tak zacne towarzystwo aresztowano!” Oczywiście domyślaliśmy się, kto mógł nas zadenuncjować milicji – niech ta osoba sama rozważy w swoim sumieniu takie zachowanie, ale faktem jest, że W. Kilar był znanym opozycjonistą, nigdy nie podporządkował się panującemu reżimowi, więc dla milicji zatrzymanie takiego człowieka byłoby nie lada gratką, a strach pomyśleć, co by mogło być, gdyby zatrzymano nas wszystkich.
 
Ma pan wspaniałe wspomnienia związane z W. Kilarem, ale posiada pan też namacalne dowody na waszą serdeczną znajomość. Czy to była przyjaźń?
 
Przyjaźń to może za duże słowo, nie wiem, czy tego życzyłby sobie Kilar, ale na pewno mię-dzy nami były bardzo serdeczne więzi. Znałem jego małżonkę Barbarę, często jadaliśmy razem obiad, czy kolację. Pamiętam takie ostatnie spotkanie z udziałem dyr. Antoniego Wita i jego małżonki. A Kilarowie byli niezwykłą parą. Emanowała z nich dobroć, życzliwość i miłość, jaką siebie nawzajem obdarzali. Rozumieli się bez słów. A jeśli chodzi o te namacalne dowody naszej zażyłości, to jestem posiadaczem partytury Poloneza W. Kilara do filmu A. Wajdy, na którym to rękopisie znajdują się jeszcze trzy inne partytury. Trzeba tu powiedzieć, że W. Kilar miał fantastyczne poczucie humoru, lubił żartować i rysować muzyczne rebusy. Na tej partyturze jest napis : „Właściciel dyrektor Wergiliusz Gołąbek”- pisany nutami. Są tu trzy fragmenty najważniejszych zdaniem Kilara jego kompozycji, czyli Orawa, Missa Pro Pace i Siwa Mgła. Przy fragmencie Orawy taki oto napis: „Orawa, Orawa, na Orawie trawa, a po tej Orawie sakramenckie brawa” – podpis: megaloman W.K. To jest przykład na wielki dystans, jaki Kilar miał do siebie i swojej twórczości. Był dowcipny, przewrotny i pełen paradoksów, a te partytury są najlepszym przejawem jego osobowości.
 
Kiedy stał się pan szczęśliwym posiadaczem tych partytur? 
 
Dokładnej daty nie pamiętam, ale kiedy byłem dyrektorem Filharmonii Rzeszowskiej, Wojciech Kilar często u nas gościł. Uwielbiali go nasi filharmonicy i melomani. Właśnie w ich imieniu pozwoliłem sobie na wręczenie wybitnemu kompozytorowi Złotego Klucza Wioli-nowego. W. Kilar był bardzo dumny z tego prezentu i kiedy przyjeżdżał do Rzeszowa, nosił ten klucz – ze szczerego złota wykonany – w klapie marynarki. I kiedyś, paląc papierosa w moim gabinecie, usiadł przy stole i dopisał te fragmenty partytur, które ja teraz pokazuję publicznie pierwszy raz. Byłem mu niezmiernie wdzięczny za tak wspaniały prezent od Wielkiego Człowieka. 
 
 
Po śmierci Wojciecha Kilara Kazimierz Kutz powiedział: „Świetnie się z nim piło wódkę”.
 
Wie pani.. nie chciałbym na ten temat mówić, ale był okres w życiu Kilara, kiedy owszem, pił alkohol – tak, jak może prawie każdy Polak. Natomiast od kilkudziesięciu lat był abstynentem, w ogóle nie brał alkoholu do ust! Kutz pewnie wspominał ich lata młodzieńcze. Ale powiem jeszcze, że Wojciech Kilar nie miał w sobie nic z natury narcyza – co się zdarza w świecie artystycznym. Nie był egocentrykiem, zawsze skromnie zachowywał się w towarzystwie, ale był bacznym obserwatorem i potrafił wykorzystać różne sytuacje do celnej riposty, dowcipu, kalamburu.
 
Nigdy się jednak nie narzucał – wręcz odwrotnie. Kiedy ja poznałem Kilara, był to człowiek wyciszony, pełen metafizyki i transcendencji – pełen ducha, oszczędny w słowach, skromny. On wiedział, że słowem można coś zbudować, ale też można nim zabić.
 
Kiedy wykonywane były w Rzeszowie kompozycje Kilara, a on sam był gościem Filharmonii – uczestniczył w próbach przed koncertami, dawał uwagi dyrygentom, muzykom?
 
Tak, brał udział w próbach, lecz zawsze był niezwykle dyskretny, nigdy nie przerywał prób. Słynął z wielkiej kultury osobistej.

Najważniejsze, co wniósł Wojciech Kilar do pańskiej osobowości to…?
 
Przy Kilarze człowiek musiał zrozumieć, że wszelkiego rodzaju własne egoizmy, czy aspiracje należy tonować. Przy nim nie godziło się być kimś, kim się tak naprawdę nie było. Człowiek musiał być autentyczny, bo Kilar bardzo szybko wyłapywał, czy ktoś gra, czy jest sobą. On uczył nas wszystkich pokory.

Żałuje pan, że nie zdążył pan o coś zapytać wielkiego kompozytora, powiedzieć mu o czymś?
 
Wydaje mi się, że nigdy nie potrafimy powiedzieć wszystkiego do końca, że zawsze jest coś niedopowiedziane, ale najważniejsze jest to, że w moim życiu zaistniał ktoś taki, jak Wojciech Kilar.
 
Wergiliusz Gołąbek, w latach 1990-2006 dyrektor naczelny Filharmonii Rzeszowskiej, oraz Festiwalu Muzycznego w Łańcucie, związany z tą instytucją od 1980 r. Obecnie pełni funkcję prorektora ds. Rozwoju i Współpracy Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszo-wie, jest doktorem nauk humanistycznych.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy