Reklama

Ludzie

Zbrodnia Wołyńska – ile opłaca się pamiętać?

Z dr. Tomaszem Berezą, historykiem rzeszowskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Alina Bosak.
Dodano: 09.07.2022
64962_tomek
Share
Udostępnij

Z dr. Tomaszem Berezą, historykiem rzeszowskiego Oddziału Instytutu Pamięci Narodowej, rozmawia Alina Bosak.

Alina Bosak: W momencie rosyjskiej agresji Polska stanęła murem za Ukrainą i nie ma silniejszej deklaracji, jak wyobrażamy sobie przyszłe sojusze w tym miejscu Europy. Nie uciekniemy jednak od trudnych rozmów o przeszłości, tym bardziej, że będą ją przypominać nasi wspólni wrogowie. W lipcu składamy hołd ofiarom Zbrodni Wołyńskiej, która wśród wielu wzbudza kontrowersje, ale też nasuwa pytanie, czy można poświęcić pamięć w imię interesów bieżącej polityki, jeśli od niej zależy nasze bezpieczeństwo?  
Dr Tomasz Bereza: Myślę, że trafnie ujął to amerykański filozof George Santayana: „Kto nie pamięta historii, skazany jest na jej ponowne przeżycie”.
Ze Zbrodnią Wołyńską jest ten problem, że „pamiętamy” ją inaczej. Wątpliwości dotyczą faktów, czy ich interpretacji? 
 
Polscy historycy nie mają żadnych wątpliwości co do faktów, ani do ich interpretacji. W tej chwili wiemy nawet więcej niż kilka lat temu. Owszem, pandemia spowolniła poszukiwania archiwalne, ale również w tym okresie docieraliśmy do informacji o kolejnych faktach, które tylko utwierdzają nas w dotychczasowej ocenie.
Jakie badania prowadzi rzeszowski oddział IPN?
 
W 2016 roku ówczesne kierownictwo IPN wyznaczyło mnie na jednego z referentów na Polsko-Ukraińskim Forum Historyków, które miało być poświęcone zbrodniom OUN-UPA na Wołyniu. Referat przygotowałem wspólnie z panią Ewą Siemaszko i przedstawiłem go w Kijowie pod koniec października. Już wówczas padł wniosek ze strony polskiego współprzewodniczącego Forum – prof. Waldemara Rezmera, aby kontynuować poszukiwania i właściwie od tego czasu systematycznie prowadzimy badania. W ciągu sześciu lat odnaleźliśmy tysiące dokumentów, w sumie około stu tysięcy stron. W czasie pandemii i lockdownu opracowywaliśmy zebrany materiał, a teraz wznawiamy kwerendy archiwalne. Z imienia i nazwiska ustalamy już nie tylko ofiary, ale również sprawców.
Zatem było to ludobójstwo i celowa eksterminacja osób narodowości polskiej czy spontaniczne powstanie ludowe jako efekt dyskryminacyjnej polityki II RP wobec Rusinów?
 
Ludobójstwo w dużej skali, przy czym wciąż jesteśmy – jako IPN – na etapie liczenia ofiar. Osobiście przychylam się do szacunków, które kilka lat temu przedstawiła pani Ewa Siemaszko. Według jej obliczeń jest to ok. 130 tys. Polaków pomordowanych z rąk ukraińskich w latach 1943-1945 na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Terminem Zbrodnia Wołyńska określamy bowiem nie tylko kulminację i skoordynowany atak UPA 11 i 12 lipca 1943 roku na niemal sto polskich wsi i osiedli, ale także wcześniejszą eksterminację, począwszy od Parośli w lutym 1943 roku.
Czy plan zakładał taką właśnie formę walki?
 
Tak. Była to zaplanowana akcja. Jej podstawę stanowiły teoretyczne rozważania Mychajły Kołodzińskiego na temat charakteru ukraińskiej walki z „okupantami”. Walki, która jego zdaniem powinna udawać wojnę ludową, aby stworzyć pozory, że jest to reakcja całego społeczeństwa. Walki, która nie odżegnywała się od barbarzyńskich metod wyniszczania „obcych”. Na bazie Ukraińskiej doktryny wojennej Kołodzińskiego, wiosną 1941 r. opracowany został plan “Walka i działalność OUN w czasie wojny”. Przywódcy OUN, którzy współpracowali przecież z Abwehrą, zakładali, że dojdzie do wojny niemiecko-sowieckiej i do niej się przygotowywali. Autorami planu było trzech działaczy OUN – Stepan Łenkawśki, Jarosław Stećko i Roman Szuchewycz, a zakładał on m.in., że w czasie przejścia frontu, przed ukształtowaniem się aparatu okupacyjnego, w okresie „chaosu i zamieszania” pojawi się możliwość likwidacji niepożądanego elementu. Tym niepożądanym elementem byli nie tylko funkcjonariusze sowieckiego aparatu władzy, czy ich sympatycy, ale również Polacy i Żydzi, stanowiący liderów lokalnych społeczności. Warto w tym miejscu zwrócić uwagę, że polski pierwiastek na Kresach był już znacznie osłabiony na skutek sowieckich aresztowań i deportacji w 1940 roku. Polscy przywódcy zostali wywiezieni, a ofiarami stali się „prości” ludzie. Pogromy żydowskie, które miały miejsce latem 1941 roku były realizacją owej taktyki, zarysowanej w “Walce i działalności…”, a którą OUN zamierzał realizować wobec „wrogów nacji”. W relacjach dotyczących ludobójstwa na Wołyniu, świadkowie często wspominają sokirnyków, tj. grupy banderowców dokonujących zbrodni przy użyciu siekiery. Budziły one grozę, strach, przerażenie. Tymczasem już dwa lata wcześniej – latem 1941 roku – bojówki ouenowców-„siczowników” często posługiwały się tym właśnie narzędziem zbrodni.
Czego zatem w ostatnich latach dotyczył spór polskich i ukraińskich historyków?
 
Interpretacji tego, co robiła UPA i bojówki OUN. Historycy ukraińscy przedstawiali konflikt jako symetryczny – „wojnę polsko-ukraińską”, co wskazywałoby, że obie strony w tym starciu miały równe siły, co jest nieprawdą. Sprowadzanie rzezi ludności cywilnej do konfliktu dwóch armii, czy dwóch sił jest na rękę tym, którzy chcą zamaskować ludobójczy charakter tych działań ze strony OUN-B i UPA.
Po stronie ukraińskiej, w polskich akcjach odwetowych, też ginęły kobiety i dzieci.       
 
Dochodziło do takich sytuacji. Według szacunków maksymalna liczba ukraińskich ofiar z rąk polskich wynosi 16 tys. osób. Na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej ok. ośmiu tysięcy i ok. ośmiu tys. na terenach dzisiejszej Polski. Ta liczba jest jednak nieporównywalna. Czym innym jest też samoobrona i odwet po dokonanych zbrodniach, a czym innym metodyczna eksterminacja całych powiatów.
Spory historyków utrudnia polityka. Kiedy atmosfera do rozmów i współpracy była najlepsza?
 
Nie uczestniczę w debacie historycznej od początku, a zaczęła się ona w latach 90., z inicjatywy Światowego Związku Żołnierzy AK i Związku Ukraińców w Polsce. W ramach cyklu konferencji „Polska-Ukraina – trudne pytania” debatowali polscy i ukraińscy historycy; od początku w tych rozmowach uczestniczył np. prof. Grzegorz Motyka. Na podstawie zapisów stenograficznych, które ukazały się drukiem, wydaje się, że na przełomie końca lat 90. i 2000 roku powoli dochodziliśmy do pewnych uzgodnień. Wydawało się, że debata zmierza w kierunku wypracowania wspólnej wizji przeszłości. Niestety ten proces załamał się jakiś czas po pomarańczowej rewolucji.

Z Banderą Polakom i Żydom nie po drodze

Nie od razu. Jeszcze w maju 2006 roku prezydent Wiktor Juszczenko i Lech Kaczyński wspólnie składali kwiaty pod pomnikiem ofiar w Pawłokomie upamiętniających polskie i ukraińskie ofiary. A cztery lata później prezydent Ukrainy Wiktor Juszczenko nadał przywódcy OUN-B Stepanowi Banderze tytuł Bohatera Ukrainy. Nie tylko w Polsce, ale i w samej Ukrainie ta sprawa wzbudziła kontrowersje. Także Centrum Szymona Wiesenthala w liście do Ambasadora Ukrainy w USA wyraziło „najgłębsze oburzenie”, przypominając, że Stepan Bandera “kolaborował z nazistami we wczesnym stadium drugiej wojny światowej, a jego zwolennicy byli związani z morderstwami tysięcy Żydów”. I w sąsiedzkich stosunkach znów zrobiło się ostro. 
 
Bandera poprzez akceptację metod wypracowanych przez OUN przed wybuchem wojny niemiecko-sowieckiej był odpowiedzialny za pogromy ludności żydowskiej po wkroczeniu Niemców. Stąd list do ambasadora. Dla osób zorientowanych w wewnętrznej polityce Ukrainy, jak również w postawach jej środowisk emigracyjnych, pośmiertne odznaczenie Bandery przez prezydenta Juszczenkę nie było zaskoczeniem.
W krótkim czasie Bandera doczekał się kilkudziesięciu pomników w ukraińskich miastach. Obrońcy tego kultu podkreślają, że podczas rzezi Bandera siedział w niemieckim obozie w Sachsenhausen i nie miał wpływu na wydarzenia na Wołyniu. Po wojnie szpiegował przeciwko Sowietom, a w końcu zamordowało go KGB. Do historii walki z rosyjskim okupantem, tak teraz żywej, świetnie pasuje.
 
Bandera jest odpowiedzialny za wypracowanie metod walki z „obcymi”. Zaakceptował doktrynę wojenną opracowaną przez Kołodzińskiego, zaakceptował plan “Walka i działalność OUN na czas wojny”, który zakładał barbarzyństwo, brutalne metody i wyniszczenie fizyczne przeciwników. Nigdy też nie odniósł się do tego, co zrobiła UPA i banderowska frakcja OUN w stosunku do Polaków na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej. Jako przywódca organizacji jest odpowiedzialny za to, co się działo w 1941 roku, a potem w 1943 i 1944 roku. Chociaż czynnie w tym nie uczestniczył, to w pewnym momencie był mentorem, który akceptował taką wizję walki z Polakami. O ile można w jakiś sposób próbować usprawiedliwiać jego działania sprzed września 1939 roku, kiedy to organizował ataki terrorystyczne – rabunki i zamachy wymierzone szczególnie w funkcjonariuszy państwowych, o tyle ideą walki o niepodległość trudno tłumaczyć masowe mordy na ludności cywilnej.
Dlatego Witold Jurasz, prezes Ośrodka Analiz Strategicznych, napisał niedawno, że Bandera ponosi odpowiedzialność polityczną i moralną. Dodał też, że Polska słusznie popiera Ukrainę w jej wojnie z Rosją i powinna to robić dalej. Nie musi natomiast jednocześnie zmieniać stosunku do Bandery. Tekst wywołał wzburzenie, a Jurasza nazwano za to agentem – izraelskim, rosyjskim, niemieckim, a nawet ukraińskim.
 
Nie da się wymazać historii. To tylko w Związku Sowieckim udawało się zmieniać fakty i wycinać ludzi z fotografii.
I w „Roku 1984” George’a Orwella. Czy Polska chce za dużo?
 
Wydaje mi się, że oczekiwania strony polskiej są niezmienne. Chodzi o oficjalne potępienie mordów, o prawo do ekshumacji i możliwość pochówku.
Być może najpierw trzeba odrobić lekcję w kraju? Kilka lat temu, w badaniach CBOS-u, co trzeci Polak nie był pewien, kto padł ofiarą Zbrodni Wołyńskiej.
 
To świadczy o tym, jak niska była świadomość społeczna w Polsce. Tak naprawdę zawiedli i historycy, i politycy. Wydaje mi się, że pamięć o Wołyniu przede wszystkim uratował i przywrócił społeczeństwu Wojciech Smarzowski swoim filmem „Wołyń”. W badaniach opinii publicznej w 2008 i 2013 roku wiedzę na ten temat posiadało 20–30 procent społeczeństwa. Ktoś coś słyszał, ktoś coś czytał, ale niewielu potrafiło powiedzieć, do czego tak naprawdę doszło na Wołyniu. Ludzie mylili Wołyń z Katyniem. Wyniki badań z 2018 roku wykazały już spory progres.
Wiadomo, z jakich powodów Wołyń „nie istniał” w czasach PRL-u. Ale od 30 lat można już swobodnie publikować, prowadzić badania historyczne. Dlaczego tak wielu Polaków, także tych interesujących się polityką i wrażliwych na zbrodnie dokonane np. podczas wojny domowej na Bałkanach, czy w Rwandzie, wciąż ma wątpliwości, czy pamięć należy się ofiarom Wołynia? Dlaczego było i jest inaczej niż z Katyniem? 
 
Prawda jest brutalna. Z jednej strony polityka, trendy obowiązujące na arenie międzynarodowej, a z drugiej – zamordowani w Katyniu to był kwiat inteligencji. To byli nie tylko żołnierze zawodowi, ale przede wszystkim oficerowie rezerwy – lekarze, architekci, nauczyciele.
Cenieni, mający przyjaciół w kraju i za granicą…
 
Natomiast na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej ofiary ludobójstwa upowskiego stanowili przede wszystkim chłopi.
Czy przez to krzywda mniejsza? Dziś, kiedy w publicystyce znów mocno przebija się głos o pańszczyźnie i cierpieniach wsi, kiedy czytelników porusza „Chamstwo” Pobłockiego, tragedia chłopów na Wołyniu, od której dzieli nas jeszcze krótszy okres czasu, powinna chyba budzić nie mniejsze współczucie? 
 
Kilkanaście lat temu w książce “Lwowskie pod okupacją sowiecką” zawarłem relacje Polaków z tamtego okresu. Dokonałem przeglądu historiografii i wspomnień, tego, co się ukazało, zostało opublikowane odnośnie deportacji. Okazało się, że znacznie więcej zostało opublikowanych świadectw osób wywiezionych w kwietniu 1940 roku do Kazachstanu, aniżeli na Sybir w lutym 1940. W kwietniu wywożono inteligencję – ludzi świadomych znaczenia pamięci, świadomych historii własnej, historii rodziny i posiadających znacznie większą umiejętność przelania tego na papier. Pochodzenie społeczne grupy, która jest ofiarą, ma tu znaczenie. Wołyń, podobnie, był przekazywany w relacjach ustnych. Ale niewiele świadectw było spisanych. Powodowała to ogromna trauma.

Ukraińscy Sprawiedliwi

Ocaleni wspominają też Ukraińców, którzy ryzykując własne życie pomogli im uciec przed rzezią. Prezydent Andrzej Duda wręczył Medal Virtus et Fraternitas (Męstwo i Braterstwo) na razie tylko sześciorgu Ukraińcom. Jedną z nich jest Ołeksandra Wasejko, bohaterka książki Witolda Szabłowskiego, która od lat opiekuje się miejscami pochówku Polaków na Wołyniu. Przypominanie takich właśnie postaw to jedna z dróg, która mogłaby służyć porozumieniu i być przestrogą dla następnych pokoleń. Wielu było takich „sprawiedliwych”?
 
Podczas badań udaje nam się zidentyfikować nie tylko kolejne ofiary, ale docieramy również do kolejnych informacji o tych Ukraińcach, którzy w tamtym strasznym okresie, ryzykując własnym życiem, starali się pomóc swoim polskim sąsiadom.
Polska nie jest jedynym krajem, który upomina się o uznanie faktu ludobójstwa, oddanie sprawiedliwości ofiarom. Czy tę sprawę na arenie międzynarodowej przegrała?
 
Ludobójstwo Ormian czekało na potwierdzenie ze strony społeczności międzynarodowej sto lat. Od ludobójstwa na Wołyniu minęło niemal osiemdziesiąt lat, więc gdy spojrzeć na nią z perspektywy doświadczenia Ormian, to wprawdzie młyny sprawiedliwości mielą powoli, ale to, że do tej pory ta sprawa nie została jasno określona przez międzynarodową społeczność, wcale nie oznacza, że już nigdy nie trafi do agendy.
Naród amerykański składa hołd wszystkim Ormianom, którzy zginęli w ludobójstwie”, oświadczył prezydent Joe Biden w kwietniu 2021 roku. I jeszcze: „Potwierdzamy historię. Robimy to nie po to, aby przypominać winy, ale aby mieć pewność, że to, co się wydarzyło, nigdy się nie powtórzy”. Ormianie nigdy nie przestali zabiegać o uznanie za ludobójstwo zbrodni popełnionej przez Turków na ich narodzie w czasie I wojny światowej. Długo przed Amerykanami przyznały im rację parlamenty m.in. Unii Europejskiej, Kanady, Rosji. Także polski Sejm, w kwietniu 2005 roku, przez aklamację oddał sprawiedliwość tamtym ofiarom. Na podobny gest wobec ofiar Zbrodni Wołyńskiej nasz parlament zdecydował się dopiero w 2016 roku. Jakoś klimat polityczny wciąż nie sprzyja tej sprawie. Wpierw obawiano się, że upominanie się o Wołyń przeszkodzi Ukrainie we wstąpieniu do Unii Europejskiej, potem wybuchła wojna w Donbasie, a teraz na Ukrainę spadają rosyjskie rakiety, więc znów moment nie jest odpowiedni. Z drugiej strony, Ormianom się udało…
 
Może Armenia też pełni rolę pomostu między Azją a Europą Wschodnią? Patrzymy polocentrycznie, bo jesteśmy na głównym korytarzu europejskim, między Rosją a Niemcami. Polska ma znacznie większy potencjał gospodarczy i ludnościowy, ale to mała Armenia, może dlatego, że posiada silniejszą diasporę, osiągnęła swój cel. Przynajmniej symbolicznie.
Ten symboliczny wymiar jest ważny, jak mówił Biden. Przyznał, że na Ormianach dokonano ludobójstwa, bo politycznie uznano to wreszcie za właściwy moment. 
 
Nie mówmy więc w czasie przeszłym. W kwestii uznania ludobójstwa na Wołyniu wszystko może się jeszcze wydarzyć.
***
Rozmowa przeprowadzona została 23 czerwca 2022.  
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy