Reklama

Ludzie

Prof. Sławomir Nicieja: Historię tworzą zwykli ludzie

Z prof. dr hab. Stanisławem Sławomirem Nicieją, historykiem, byłym rektorem Uniwersytetu Opolskiego, rozmawia Antoni Adamski
Dodano: 03.09.2020
DLOOPWydarzenia
Share
Udostępnij
Antoni Adamski: Jest pan pierwszym historykiem polskich Kresów…
 
Prof. Stanisław Sławomir Nicieja: Nie jestem historykiem Kresów, lecz historykiem Polski. Kiedyś na spotkaniu w Iwanofrankowsku (dawny Stanisławów) jeden z Ukraińców zadał mi pytanie: „Dlaczego pisze pan o naszych miastach? Przecież ma pan w pobliżu tyle historycznych miast śląskich.” Odpowiedziałem, że piszę o historii Polski, której granice  – w przeciwieństwie do Francji, Hiszpanii czy Portugalii –  z biegiem wieków zmieniały się. Na ziemiach, które należą dziś do Ukrainy, Białorusi czy Litwy urodzili się najwięksi polscy twórcy: od Mickiewicza i Słowackiego po Miłosza i Herberta…
 
Aż przyszedł wiek XX.
 
Wiek przeklęty! Zderzenie się dwóch totalitaryzmów: hitlerowskiego i stalinowskiego spowodowało, że ponad 50 milionów ludzi straciło życie, a około 20 milionów zostało wyrzuconych ze swoich domów i przesiedlonych w inne obce im miejsca. W wyniku wojny Polska straciła duże terytorium i około 200 miast  na Kresach. Polska granica wschodnia – z linii rzek Zbrucz i Dniestr – została przesunięta o 250 km na zachód. Przeprowadzony na tak gigantyczną skalę proces przesiedleń był dotąd w historii nieznany i niewyobrażalny. Co ciekawe: tak dramatyczne wydarzenia nie znalazły swego odzwierciedlenia w literaturze. Nie powstało na ten temat żadne wielkie dzieło literackie. Ten temat podjęło, tylko skromnie, polskie kino w „Samych swoich” –  komedii Sylwestra Chęcińskiego ze scenariuszem Andrzeja Mularczyka, który  wspaniale przedstawił syndrom Kargula i Pawlaka. Dwie zwaśnione kresowe rodziny, przesiedlone na Ziemie Odzyskane, nie tylko znalazły się w tej samej wsi, lecz wybrały gospodarstwa obok siebie tak, aby przez płot kontynuować przedwojenne waśnie i barwne sąsiedzkie życie.
 
Jak miasta kresowe przetrwały okres zaborów?
 
Fenomen polskiej kultury najlepiej widoczny jest na przykładzie Lwowa. Gdy w czasie zaborów, w 1772 roku, miasto to zajęła Austria, wysłała tam swoich urzędników, by zgermanizowali Lwów. Tymczasem urzędnicy ci niespodziewanie spolonizowali się i odegrali ważną rolę w naszej kulturze. Dla przykładu: jeden z austriackich wysokich urzędników osiadłych we Lwowie Josef Reitzenheim – bezwzględny germanizator ożenił się z Polką i jego syn – Wilhelm czuł się Polakiem. Wziął udział w powstaniu listopadowym, opiekował się w Paryżu chorym Juliuszem Słowackim i napisał o nim książkę. We Lwowie pod zaborami rozwinęły się wspaniale: polskie muzea, galerie, teatry, wydawnictwa, a Uniwersytet i Politechnika osiągnęły pozycje jednych z najlepszych uczelni w Europie. Lwowska matematyka, medycyna czy filozofia osiągnęły poziom światowy, czego dowodzą nazwiska tak wybitnych matematyków jak Stefan Banach, Hugo Steinhaus czy Stanisław Ulam – współtwórca bomby atomowej.
 
Jaki był los tej kadry po wojnie? 
 
Świetna kadra Uniwersytetu i Politechniki Lwowskiej po wojnie osiadła głównie we Wrocławiu i Gliwicach. Kadra techniczna i robotnicy (kolejarze, tramwajarze) osiedli w Bytomiu. W sumie tylko w tych trzech miastach znalazło nowe domy po kilkanaście tysięcy lwowian.
 
A mieszkańcy innych miast?
 
Na przykład ci ze Stanisławowa osiedli w dużej masie (po ok. 6 tysięcy) w Gliwicach i Opolu. Wybór miast, do których byli przesiedlani, był często przypadkowy. Dla przykładu: pociąg z transportem przesiedleńców ze Stanisławowa zatrzymał się w Opolu przed mostem na Odrze, który poważnie ucierpiał w czasie działań wojennych. Pasażerowie wyszli, aby się rozejrzeć. Miasto w pobliżu dworca nie było zniszczone. Co więcej: w mieszkaniach stały meble, na kuchennych stołach nakrycia rozłożone do posiłku, w sypialniach zasłane łóżka, a w szafach odzież. Wszystko porzucone przez niemieckich mieszkańców, którzy uciekli w pośpiechu przed Armią Czerwoną idącą na Berlin. Zapadła decyzja: „Zostajemy!” I w ten sposób stanisławowianie stali się opolanami. Mieszkańcy przedwojennego Borysławia – centrum zagłębia naftowego, pracownicy kopalni naftowych, osiedli po wojnie w Wałbrzychu i stali się górnikami w tamtejszym zagłębiu. Była to liczna grupa – około 8 tysięcy. Mieszkańcy przedwojennego Chodorowa, gdzie znajdowała się słynna cukrownia (której cukrem słodzono nawet kawę w słynnych restauracjach Wiednia, Paryża czy Londynu), przenieśli się do Raciborza na Śląsk, bo tam była niemiecka cukrownia, którą szybko uruchomili. Mieszkańcy przedwojennej Kołomyi osiedli głównie w Kotlinie Kłodzkiej i w Głubczycach na Śląsku. Obywatele przedwojennych polskich miast spod granicy rumuńskiej, takich jak Kuty czy Śniatyn, wylądowali po wojnie głównie w Oławie i Obornikach Śląskich.
 
Wszyscy przesiedlani na Ziemie Zachodnie uważali swe nowe miejsca pobytu za tymczasowe. Oczekiwali wybuchu III wojny światowej. Krążyło nawet takie powiedzenie: „Jedna bomba atomowa i wrócimy znów do Lwowa”. Uważano, że Amerykanie zaczną wojnę z Rosjanami i odbiją dawne ziemie polskie na wschodzie. Stąd przesiedleńcy czekali na taki moment. Ale się go nigdy nie doczekali. 
 
W moim cyklu książkowym „Kresowa Atlantyda” przedstawiam właśnie historię tych ludzi. Kreślę dzieje całych rodzin na przestrzeni 5-6 pokoleń: od epoki zaborów po czasy najnowsze. Są to swoiste sagi rodzinne, historie wzlotów i upadków, opowieści o latach szczęścia i nieszczęścia, sukcesów i porażek. 

W zaplanowanym cyklu, który mam zamiar zrealizować w ciągu najbliższych 10 lat, chcę przedstawić historię 200 miast, które Polska straciła na wschodzie i opisać dzieje potomków przesiedlonych: kim byli i kim są dzisiaj, jakie pozycje społeczne osiągnęli, jakie funkcje pełnią w życiu współczesnej Polski. 

Te opowieści o ludzkich losach czyta się ze ściśniętym sercem. I ze zdziwieniem, iż historia może być tak ciekawa.
 
Kiedy przed trzema laty zaniosłem  sygnalny tom „Kresowej Atlantydy”, noszący jeszcze tytuł „Kresowe Trójmiasto. Truskawiec-Drohobycz-Borysław”, wydawca spytał: „Kto to kupi?” Tych wątpliwości nie mieli moi czytelnicy. Książka stała się bestsellerem, trzeba było ją szybko dodrukowywać.

Skąd to powodzenie?
 
W Polsce na ogół źle uczy się historii. Nierzadko w sposób nudziarski, podlany martyrologicznym sosem. Ważni są wodzowie, ich bohaterskie czyny i odniesione rany. Lekceważy się skutki głupich  decyzji politycznych i nie ceni ludzi pracy organicznej. Do znudzenia pisze się o polityce, o różnych zdradach, morderstwach, szalbierstwach. Ale obok historii politycznej biegnie historia społeczna zwykłych ludzi: przedsiębiorców, właścicieli fabryk, pensjonatów, hoteli, twórców klubów sportowych, teatrów, orkiestr, chórów itp. Historycy w Polsce pomijają te wątki, lekceważą je, uważają za nieistotne. A właśnie tam są frapujące historie, które dobrze opisane fascynują i przyciągają  rzesze czytelnicze. W cyklu „Kresowa Atlantyda” idę tym szlakiem. Ożywiam postacie, które wydają się w historii marginalne. Pokazuję jak żyli, jak się ubierali, co kochali, co było dla nich ważne, czym się zapisali w historii swojej rodziny, miasteczka czy firmy, którą kierowali.

To także jest historia?
 
Przede wszystkim TO jest historia. To zwykli ludzie ją tworzą. Tacy, którzy przez swoje czyny stają się postaciami  niezwykłymi. Charakterystyczne, iż Anglik – Norman Davies świetnie pisze polską historię dla Polaków i że jego książki cieszą się u nas ogromnym powodzeniem.  A to dlatego, że  posługuje się podobną metodą, jaką przedstawiłem wyżej. To jest w ogóle szkoła anglosaska – pisania historii obywatelskiej. 
 
W polskiej literaturze są dwa rodzaje bohaterów: Kmicic i Niechcic. Kmicic – wieczny wojownik, najczęściej mylący się i cierpiący, zostawia za sobą spustoszenie: często łzy ludzkie i pożogę. Mnie interesuje Niechcic – ten bohater powieści „Noce i dnie” Dąbrowskiej. Ma z pozoru życie nieefektowne – ale tylko z pozoru. Szukam w historii właśnie Niechciców, ludzi pracy organicznej. Są to dziś nazwiska niesłusznie zapomniane. Na przykład rodzina baronów Goedlów, która w miejscowości Skole (w ukraińskich dziś Bieszczadach) stworzyła swe imperium przemysłu drzewnego. Miała tam słynne tartaki, które produkowały najwyższej jakości deski do mebli. To w tartakach Groedlów angielska rodzina królewska zakupiła m.in. parkiety do pałacu Buckingham w Londynie. W Skolem Groedlowie mieli wspaniały pałac, do którego na polowania ściągała śmietanka arystokracji europejskiej.

Co po Groedlach pozostało?
 
Niewiele. Zawilgłe mury opuszczonego pałacu, w którym  mieści się dzisiaj zaniedbana szkoła średnia. A po innej wielkiej rodzinie – Gartenbergów – właścicieli szybów naftowych, sąsiadach Groedlów, którzy w okolicach Skolego mieli cztery bajkowej urody pensjonaty dla turystów, pozostał w zapuszczonym parku tylko kamień z napisem, że w tym miejscu pochowano ukochanego psa Gartenbergów – Muschi. Wszystko inne spłonęło, a właściciele zostali zamordowani.
 
Skąd wzięła się tytułowa Atlantyda?
 
Wedle opisu Platona było to dobrze rządzone państwo. Atlantyda w wyniku rozstąpienia się wód oceanu zatonęła. Nie pozostał po niej żaden materialny ślad, lecz tylko legenda. Ten mit posłużył mi jako metafora, aby opisać co stało się z polskimi majątkami kresowymi: bibliotekami, muzeami, pałacami, dworami, po których – w wyniku wojny – nie pozostał żaden ślad, a czasem tylko przedwojenna fotografia przechowywana przez wnuka gdzieś w szufladzie – we Wrocławiu, Zielonej Górze czy Kłodzku. I ta fotografia i opowieść rodzinna stały się dla mnie pretekstem i podstawą, aby spróbować w formie literackiej odtworzyć tamten świat – tę historię polskiej Atlantydy.
 
Jak trafił pan profesor do swojej kresowej Atlantydy?
 
Przypadkiem. W roku 1977, jadąc z przyjaciółmi do Bułgarii, zatrzymałem się na krótko we Lwowie i przypadkowo trafiłem na cmentarz Łyczakowski. I wówczas uległem fascynacji tym niezwykłym miejscem: jego położeniem, roślinnością, ale przede wszystkim zadziwiającymi rzeźbami nagrobnymi, pod którymi spoczywali wielcy Polacy, tacy jak Artur Grottger, Gabriela Zapolska, Maria Konopnicka, Stefan Banach itp. Był to czas szczytu potęgi Związku Radzieckiego, wszechobecnej cenzury, która nie pozwalała pisać o polskim Lwowie, o tym, co zostawiła tam nasza kultura. Wtedy zrozumiałem, że trafiłem na niezwykłe dla Polaków miejsce, wyjątkowe w historii Polski, a od kilku pokoleń przemilczane i skazane na zapomnienie. Postanowiłem poznać historię tego cmentarza, tego miasta i spróbować napisać o tym książkę.
 
Jesienią 1981 roku, w czasie rewolucji solidarnościowej w Polsce, otrzymałem stypendium na Uniwersytecie Lwowskim i rozpocząłem prace dokumentacyjne na tamtejszej słynnej nekropolii. Była ona wówczas w stanie agonalnym. Zaniedbane polskie nagrobki zdominowały nowe: ukraińskie i rosyjskie. Nierzadko nowe napisy ryto na odwrocie starych kamiennych płyt – w mniemaniu powojennych mieszkańców Lwowa zupełnie już  nieprzydatnych. Bo kto niby miał pamiętać o dawnych polskich zmarłych? Na dalszych kwaterach pomniki przesłaniała bujna roślinność, rozsadzająca kamienne grobowce. Rdza trawiła żeliwne krzyże, latarnie nagrobne oraz metalowe tabliczki z nazwiskami. Spustoszenia dopełniali wandale i pijacy, którzy urządzali sobie libacje na cmentarzu, niszcząc rzeźby i kaplice grobowe. 
 
Nic pan profesor  nie mógł na to poradzić.
 
Patrząc na dzieło zniszczenia uświadomiłem sobie, że jestem może jednym z ostatnich, którzy oglądają popadającą w ruinę nekropolię – pogardzane świadectwo polskości miasta. I że spoczywa na mnie obowiązek zapisania historii tego Cmentarza, zanim – jak mityczna Atlantyda – nie zniknie z powierzchni ziemi. Zacząłem fotografować, badać i opisywać to niezwykłe miejsce. Nie obyło się  bez przykrych niespodzianek. Po kilku dniach moich prac zostałem zatrzymany na Cmentarzu przez patrol milicyjny. Zawieziono mnie na posterunek na ulicy Dzierżyńskiego i poddano długiemu przesłuchaniu: po co robię fotografie nagrobne? Zbieg okoliczności spowodował, że jeden z ważnych oficerów KGB uznał moje intencje, aby udokumentować historie starego cmentarza, za przekonywujące i pozwolił mi kontynuować moją – jak się później okazało – wielomiesięczną pracę na cmentarzu. W sumie wykonałem  na tym cmentarzu 12 tysięcy fotografii. Z archiwów wyciągnąłem tysiące informacji o ludziach tam pochowanych. Przeglądnąłem dziesiątki roczników lwowskich gazet z nekrologami zmarłych. Napisałem książkę, na której druk czekałem 10 lat. Ukazała się w 1988 roku, gdy cenzura w Polsce (tuż przed obradami „Okrągłego Stołu”) bardzo zelżała. W tej książce nie mogłem jeszcze nic napisać o zniszczonym Cmentarzu Orląt Lwowskich, który był częścią Cmentarza Łyczakowskiego. Ale mimo braku historii Orląt Lwowskich, wydana w 1988 roku książka stała się bestsellerem. Wyszła w nakładzie ćwierć miliona egzemplarzy. Dwa lata później, w 1990 roku, gdy w Polsce rządziła już „Solidarność” (rząd Mazowieckiego) napisałem II tom publikacji o Cmentarzu Łyczakowskim, gdzie był już obszerny rozdział o legendzie Orląt Lwowskich oraz historia profanacji i odbudowy tej nekropolii.
 
Temat Cmentarza Łyczakowskiego jest ciągle obecny w mojej twórczości. Co kilka lat książka ta jest konsekwentnie poszerzana o nowe wątki i odkrycia, o świeżo wyszperane stare fotografie i wznawiana. Ostatnie, czwarte wydanie, noszące literacki tytuł „Lwów. Ogród snu i pamięci – dzieje Cmentarza Łyczakowskiego i ludzi tam spoczywających w latach 1786-2010”, zostało szybko wykupione przez czytającą publiczność. Można rzec, że praca nad Cmentarzem Łyczakowskim we Lwowie wprowadziła mnie na szlak kresowej Atlantydy. Pisząc historię Lwowa, uświadomiłem sobie bowiem, że nie tylko to miasto o wielkim znaczeniu dla kultury i historii polskiej należy przypomnieć kolejnym pokoleniom rodaków. Równie ważna jest świadomość, co Polacy dokonali i jakie zostawili ślady w dwustu miastach, które zostały w wyniku decyzji jałtańskiej za wschodnią granicą Polski. Mam nadzieję, że w podobnie atrakcyjnej formie, jak przedstawiłem historię Lwowa, uda mi się w najbliższych latach przedstawić dzieje miast od Kamieńca Podolskiego poprzez Kołomyję, Krzemieniec, Wilno, Nowogródek po Birżę i Kiejdany – historię miast znanych z twórczości Sienkiewicza, Kraszewskiego, Mickiewicza i Słowackiego, a ostatnio Miłosza i Konwickiego.
 
 
Prof. Stanisław Sławomir Nicieja – ur. w 1948 roku w Strzegomiu na Dolnym Śląsku. Od czterdziestu lat związany jest ze środowiskiem akademickim Opola, gdzie przeszedł wszystkie szczeble kariery naukowej. Czterokrotnie wybierany rektorem Uniwersytetu Opolskiego, uważany za współtwórcę tego młodego, dynamicznego Uniwersytetu, który znalazł siedzibę w pięknych, barokowych budynkach dawnego klasztoru dominikańskiego, odbudowanych z jego inicjatywy. Prof. S. Nicieja jest jednym z najbardziej znanych współczesnych polskich historyków, autorem ponad 25 książek, które osiągnęły wysokie nakłady wydawnicze. Najbardziej znane jego książki, to: „Cmentarz Łyczakowski we Lwowie” (cztery wyd., nakład ok. 300 tysięcy egz.), „Twierdze Kresowe Rzeczpospolitej” (2006), „Orlęta Lwowskie. Czyn i legenda” (2008), „Kresowe Trójmiasto. Truskawiec-Drohobycz-Borysław” (2009). W 2012 rozpoczął wydawanie cyklu „Kresowa Atlantyda”. Zasiadał m.in. w Polsko-Ukraińskiej Komisji do spraw Renowacji Cmentarza Łyczakowskiego we Lwowie (1989 -1993) oraz w zespole Cmentarza Orląt we Lwowie (od 1993). Jest autorem 26 filmów dokumentalnych o miastach kresowych. Laureat licznych nagród, m.in. Gloria Artis, miesięcznika „Polityka”, Polskiej Fundacji Kulturalnej w Londynie, stypendysta Fundacji Lanckorońskich. 
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy