Reklama

Ludzie

Gwiazdowski: Zła gospodarka jest efektem złych rządów wszystkich ekip

Z Robertem Gwiazdowskim, doktorem habilitowanym nauk prawnych, profesorem na Uczelni Łazarskiego, adwokatem, doradcą podatkowym i komentatorem gospodarczym, rozmawia Jaromir Kwiatkowski
Dodano: 14.11.2016
30080_glowne
Share
Udostępnij

Jaromir Kwiatkowski: Czy istnieje prosty przepis na takie zmiany w Polsce, żeby ludzie nie chcieli stąd wyjeżdżać, a wręcz przeciwnie – chcieli tu wracać, np. z Wielkiej Brytanii, żeby opłacało im się zakładać tu firmy, by chcieli mieć dzieci itp.?

Prof. Robert Gwiazdowski: Jeżeli za Mieszka I byliśmy krajem "mlekiem i miodem płynącym", to nie ma powodów, abyśmy nie mogli być takim krajem za rządów pani Beaty Szydło. To, że nie jesteśmy, jest efektem złych rządów. Dlaczego? Każdy kraj ma  jakieś aktywa. Jeśli chodzi o nasze aktywa: leżymy na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych w centrum Europy. To przez wieki było naszym politycznym przekleństwem, ale jednocześnie ekonomicznym atutem. Co więcej, politycznym przekleństwem było przez 300 lat, a gospodarczym atutem – przez 1300. Po drugie, mamy zasoby naturalne. Nie tylko węgiel kamienny, ale także sole, rudy, trochę różnych metali. Ale ich nie wydobywamy, a powinniśmy. Po trzecie, mamy 38 mln mieszkańców,  No, może 36,5, bo reszta wyjechała do Londynu. To więcej niż ma 11 mniejszych krajów UE razem wziętych. Przy czym zasoby naturalne będziemy mogli wykorzystać dziś i za 20 lat. Zasobów w postaci młodych ludzi niestety nie, bo oni się starzeją, a młodzi na rynek pracy nie będą napływali. Jako jedyni w Europie mieliśmy w XX w. dwa wyże demograficzne. Pierwszy, tak jak wszyscy, po II wojnie światowej. Drugi – po wojnie polsko-jaruzelskiej. Te dzieci napływają na rynek pracy i nie są wykorzystywane. 

Postawił Pan tezę, że marnujemy nasze atuty z powodu złych rządów. Od 27 lat piszę o polityce i mam poczucie deja vu: zmieniają się partie, rządy, ale nie – przywary polityków.

Świetne określenie. Na swoim blogu na stronie Warsaw Enterprise Institute umieściłem cykl artykułów, które nazwałem wspólnym tytułem "Deja vu". To były teksty sprzed kilkunastu lat, pierwszy z 1997 r. W 5 z 6 nie musiałem nic zmieniać. Gdybym nie uprzedził czytelnika, że to są artykuły z tamtego okresu, to by się nie zorientował. W jednym wystarczyło wyłącznie nazwy AWS i SLD zamienić na PO i PiS.  W 1989 r. postawiliśmy bowiem na złą kartę.

To znaczy?

Milton Friedman, laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, twórca tzw. chicagowskiej szkoły ekonomii, kiedy w 1990 r. przyjechał do Polski, powiedział: "Polacy, nie idźcie tą drogą, którą podąża dziś Europa zachodnia. Idźcie taką drogą, którą Europa zachodnia podążała w czasach, kiedy była w takiej sytuacji gospodarczej, w jakiej wy jesteście dziś". Myśmy, niestety, nie posłuchali Friedmana i postanowiliśmy podążać tą drogą, którą wówczas podążała Europa, czyli drogą regulacji. Pierwszy zasadniczy błąd, popełniony na samym początku, to było przyjęcie zachodniego modelu podatkowego, który został jeszcze bardziej zepsuty w Polsce. Przyjęliśmy założenie, że będziemy się rozwijać dzięki bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Liczyliśmy na to, że przyciągniemy te inwestycje dlatego, że praca w Polsce jest tania. Owszem, praca w Polsce była tania dla dyrektora finansowego koncernu niemieckiego, który porównał koszt pracy w Warszawie i Berlinie czy Paryżu. Tylko że większość miejsc pracy w Polsce po 1989 r. została utworzona w sektorze prywatnym , a nie dzięki bezpośrednim inwestycjom zagranicznym. Firmy zagraniczne, gdy inwestują w tej chwili w Polsce, jak ostatnio Mercedes, to życzą sobie wsparcia rządowego, zwolnień podatkowych. Gdybyśmy wyeliminowali trzy wady – przeregulowaną gospodarkę, nieprzyjazny system podatkowy i takież sądownictwo – to, zważywszy na nasze położenie w środku Europy, na 36,5 mln konsumentów i rzesze potencjalnych producentów, taki Mercedes powinien przyjść do wicepremiera Morawieckiego i zapytać, co ma zrobić, żebyśmy pozwolili mu w Polsce założyć fabrykę.

Tyle, że ten model ekonomiczny, który realizujemy w Polsce od 27 lat, przedstawia się jako bezalternatywny, nazywając go jeszcze figlarnie wolnym rynkiem, a to, co głosił Milton Friedman, nazywa się "liberalną utopią" i woła się: pokażcie nam choć jeden kraj, który ją zrealizował.

Mieliśmy okazję być takim krajem. Proszę zwrócić uwagę, że w Chile za Pinocheta doszło oczywiście do różnych politycznych nadużyć, masowych morderstw, ale na zmianach, które wprowadził on w gospodarce, Chilijczycy zyskali. Tak naprawdę Pinochet popełnił w gospodarce tylko jeden błąd: zgodził się na otwarte fundusze emerytalne. Tak czy owak, Chile z kraju zapóźnionego stało się liderem gospodarczym Ameryki Łacińskiej. A gdyby nie otwarte fundusze emerytalne, to nie miałoby do dziś problemu z emeryturami.

Bliższy przykład: Kisiel w stanie wojennym ubolewał, że Jaruzelski – skoro już musiał wziąć ludzi "za mordę" – nie wprowadził kapitalizmu. Ale on przecież nie zrobił tego, by wprowadzić kapitalizm, ale wręcz przeciwnie – bronić socjalizmu.

Ale, bardzo przepraszam, Chińczycy trzymają ludzi "za mordę", a wprowadzili kapitalizm. Kapitalizm to system gospodarczy oparty na zasadzie konkurencji i wolności umów. Bo to, że w Chinach nie można organizować manifestacji czy pisać krytycznie o rządzie, to jedno. A to, że można robić biznes, wykorzystując – póki co – ludzki potencjał Chin, to drugie.

Tylko, z drugiej strony, towary "made in China" stały się symbolem kiepskiej jakości.

Zgoda. I teraz Chińczycy mają z tym problem. Ceny pracy w Chinach znacznie wzrosły, a z jakością – zwłaszcza w niektórych branżach – nie jest najlepiej. Zaczęliśmy mówić "chińskie badziewie", bo Chińczycy zalali świat tanimi produktami. Ale poprawiają się. Proszę spojrzeć na ich najnowsze produkty branż technologicznych, jak np. chińskie smartfony. Huawei P9 z obiektywem Leiki robi furorę na rynkach światowych, bo Chińczycy odkryli, że dziś dla ludzi podstawową zaletą telefonu komórkowego jest zrobienie fajnej fotki. W związku z powyższym uznali – i słusznie – że obiektyw jest kluczem do podbijania rynku.

Jeżeli już zawędrowaliśmy do Chin, to warto przypomnieć, że niedawno rzucili oni pomysł zbudowania nowego Jedwabnego Szlaku handlowego Chiny – Europa. Jaką rolę mogłaby odegrać Polska w tym wielkim projekcie?

Leżymy na skrzyżowaniu szlaków komunikacyjnych. Leżeliśmy na dawnym Jedwabnym Szlaku, tak więc gdybyśmy mieli dziś się na nim nie znaleźć, to tylko i wyłącznie z uwagi na głupotę naszych polityków. Nie ma – poza politycznymi – żadnych przesłanek – ani geograficznych, ani ekonomicznych – żebyśmy na tym szlaku się nie znaleźli.

Na wstępie naszej rozmowy wspomniał Pan o demografii. Napisał Pan niedawno, że będzie ona miała największy – większy od polityki – wpływ na rynek kapitałowy, giełdę itd. Dlaczego?

Adam Smith pisał, że roczna praca każdego narodu jest funduszem, który zaopatruje go we wszystkie składniki niezbędne do życia. Ta roczna praca to efekt tego, ile osób pracuje i z jaką efektywnością. Efektywność możemy podwyższać, natomiast ilość zależy od demografii. Oczywiście, możemy posługiwać się importem siły roboczej, czyli korzystać z migracji. Problem polega na tym, że nie bardzo skąd ci ludzie mają migrować, bo problemy demograficzne przeżywa większość najlepiej rozwiniętych gospodarek świata.

Teoretycznie możemy sobie poprawić sytuację demograficzną importem pracowników z Ukrainy i Białorusi. Ale z niewiadomych przyczyn nie chcemy tego zrobić. Decyduje o tym polityka, a nie demografia. Tymczasem dzietność Polek wynosi obecnie 1,3. To oznacza, że na 100 kobiet przypada 130 dzieci. Statystycznie połowa z nich to dziewczynki. Te 65 dziewczynek urodzi 80 dzieci. Wtedy będzie 40 dziewczynek, które urodzą pięćdziesiąt kilka dzieci. Siedem pokoleń i nas nie ma! I to tylko i wyłącznie przy bardzo optymistycznym założeniu, że współczynnik dzietności utrzyma się na poziomie 1,3. Tymczasem, gdy on się utrzymuje na takim poziomie przez dwa pokolenia, to w trzecim pokoleniu spada. Więc tak naprawdę nie po siedmiu, lecz po pięciu pokoleniach będziemy "załatwieni".

W Polsce niedawno wszczęto demograficzny alarm. Pytanie, czy coś z tego wynika. Program 500+, przynajmniej tak jak go przedstawia rząd, nie miał być programem socjalnym, tylko demograficznym, mającym zachęcać matki do rodzenia większej liczby dzieci.

Moim zdaniem, jest to pomysł polityczny, a nie demograficzny. On może przynieść jakieś efekty demograficzne, ale nie przyniesie takich, jakie są nam potrzebne. A jest nam potrzebny powrót do współczynnika dzietności 2,1, bo przy takim współczynniku następuje reprodukcja pokoleń. Program 500+ nie jest w stanie sprawić, że się do tego poziomu zbliżymy. Być może współczynnik dzietności podniesie się z 1,3 do 1,4 czy 1,5, ale to nadal będzie za mało, bo w dalszym ciągu będziemy obumierać, tylko trochę wolniej. Ja jestem zwolennikiem obniżenia opodatkowania pracy, bo to źle skonstruowany system podatkowy wpływa na naszą dzietność.

A jeżeli byśmy chcieli zadziałać na demografię bardziej bodźcowo, to jak?

O wiele lepiej byłoby przyznać 50 tys. zł na każde urodzone dziecko. To by kosztowało o wiele mniej niż program 500+ i byłoby mocnym bodźcem, bo 50 tysięcy to już jest bardzo przyjemna kwota. Program 500+ jest mniej programem demograficznym, a bardziej socjalnym, gdyż  jest adresowany nie tylko do pracujących, tak jak byłoby adresowane obniżenie opodatkowania pracy, lecz także do tych, którzy nie płacą podatku dochodowego, czyli rodzin wiejskich. Powód jest  prosty: PiS odbiera w ten sposób elektorat PSL-owi i pokazuje, że coś robi dla swojego elektoratu. Przy czym, żebyśmy sie dobrze rozumieli: jeżeli mielibyśmy wybór – nie robić nic albo wprowadzić 500+, to lepiej jest wprowadzić 500+. Sorry, Platformo, miałaś 8 lat, żeby coś z tym zrobić, ale twierdziłaś, że się nie da.

Ale powinniśmy mieć w tyle głowy, że są lepsze rozwiązania niż 500+.

Oczywiście. Tyle, że te lepsze rozwiązania można było łatwiej zastosować dopóty, dopóki nie zastosowaliśmy programu 500+. Bo dzisiaj dokładanie do niego nowych rozwiązań może się okazać nie do strawienia dla budżetu.

A propos źle – Pana zdaniem – skonstruowanego systemu podatkowego. PiS wystąpił z kilkoma pomysłami uzdrowienia sytuacji: jednolitego podatku…

To nie jest pomysł PiS-u, bo wcześniej wystąpiła z nim Platforma Obywatelska, a pomysł PO to zmodyfikowana wersja pomysłu Centrum Adama Smitha. Tylko, że my mówiliśmy: likwidujemy PIT, ZUS i NFZ i wprowadzamy jednolity podatek od funduszu wynagrodzeń, pobierany u źródła, czyli w przedsiębiorstwie, które wypłaca wynagrodzenia, i dużo niższy od dotychczasowego opodatkowania. Tymczasem Platforma zaproponowała, że co prawda pracodawca będzie płacił jeden podatek, ale dalej będziemy musieli utrzymywać armię urzędników, którzy będą dokonywać przelewów: to na ZUS, tamto na OFE itd. W projekcie PO nie miało być likwidacji OFE, w projekcie PiS już tak.

Inny podatkowy pomysł PiS to podatek progresywny, czyli im więcej zarabiasz, tym wyższą stawkę podatku płacisz. Dlaczego karać ludzi za to, że są przedsiębiorczy? No i podatek handlowy od hipermarketów, tłumaczony tym, że to nie jest sprawiedliwe, iż nie płacą one podatków.

To nie do końca prawda. Najsłynniejsza sieć, czyli Biedronka, od dłuższego czasu płaci. Podatek sklepowy został źle skonstruowany. To, że Komisja Europejska będzie przeciwko niemu protestowała, było wiadomo, odkąd ten pomysł się pojawił. Francuzi mają podatek inaczej skonstruowany i on jakoś działa. Myśmy zrobili to po hiszpańsku i węgiersku, więc dlaczego się dziwimy? Węgrzy musieli się wycofać, Hiszpanów pogoniła Komisja Europejska, dlatego, że w Unii Europejskiej nie może być innego podatku obrotowego niż VAT. Więc jeżeli chcemy wprowadzać jakiś podatek, to musimy skonstruować go tak, żeby nie był ściśle związany z samym obrotem, jeżeli – podkreślam – mamy podatek dochodowy. Moje środowisko mówi, że powinniśmy zlikwidować podatek dochodowy i opodatkować przychód jako formułę podatku dochodowego. Bo podatek dochodowy jest to podatek od przychodu minus koszty. Mówimy tak: jeżeli można wprowadzić 160 pozycji, które nie są kosztem uzyskania przychodu i UE się tego nie czepia, to równie dobrze możemy stworzyć katalog 5846 pozycji, które nie są kosztem uzyskania przychodu albo w skrócie napisać, że nic nie jest kosztem uzyskania przychodu. A stawkę podatkową z 19 proc. obniżyć do 1,5 lub 1,75, ale nie więcej niż 2, bo powyżej 2 zacznie się znowu bardziej opłacać robienie różnego rodzaju podatkowych struktur pionowych.

A podatek progresywny – czy nie jest czystym populizmem?

Oczywiście, że jest. Progresja podatkowa nie ma żadnego uzasadnienia. Jest nieefektywna ekonomicznie, co zostało wielokrotnie udowodnione . Badania OECD pokazują, że efektywna stawka podatku dochodowego wynosi 18-22 proc., nawet w tych krajach, gdzie krańcowe stawki przekraczały 80 czy nawet 90 proc. O wiele prościej byłoby stworzyć podatek proporcjonalny: jeżeli 10 razy więcej zarabiam, to 10 razy więcej płacę. Niektórzy uważają, że podatek powinien być pogłówny – każdy płaci tyle samo. Ja nie uważam, że tak powinno być, dlatego że jeżeli zarabiam 10 razy więcej od sąsiada, to mam 10 razy większy interes w tym, żeby to państwo dobrze działało i żeby policja pilnowała mojego dochodu. Z kolei sąsiad, który zarabia 10 razy mniej, może chcieć mnie okraść i nie jest zainteresowany tym, żeby płacić tyle samo na utrzymanie policji co ja. Natomiast nie ma żadnego uzasadnienia, żeby od pewnej kwoty zacząć płacić ponad. Niektórzy powołują się na teorię malejącej użyteczności krańcowej, polegającej na tym, że im więcej zarabiam, tym mniejszą użyteczność przynoszą mi te pieniądze. Problem polega tylko i wyłącznie na tym, że dziś nie mówimy o podwyższaniu, ale o potencjalnym obniżaniu zobowiązań. Jeżeli obniżymy wszystkim, to ci, którzy zarabiają najmniej, będą mieli większy pożytek nawet z mniejszych kwot niż ci, którzy zarabiają więcej. Poza tym ci, którzy zarabiają więcej, wydają więcej w podatku konsumpcyjnym, a jak nie wydają, to więcej oszczędzają, a jak więcej oszczędzają, to mogą więcej pożyczyć, żeby zrealizować jakąś inwestycję. Dlatego, że inwestycje biorą się z oszczędności. Pan Morawiecki napisał w Planie na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju, że trzeba zwiększyć oszczędności krajowe, a jednocześnie jako minister finansów twierdzi, że trzeba ludziom zabrać więcej pieniędzy. To z czego będą te oszczędności?

W Polsce obecnej jest tak: gdzie nie ruszyć, trzeba coś naprawić.

Kilka lat temu naukowcy z któregoś z uniwersytetów przygotowali model matematyczny pokazujący, co by było, gdybyśmy polityków sprawujących władzę wybierali przez losowanie. Wyszło im, że byłoby lepiej. Więc może trzeba ich losować? (śmiech) Dziś, jak jest jakiś rozsądny projekt, to nie zostanie zrealizowany, o ile nie myśmy go wymyślili. Natomiast realizujemy pomysły, które wymyśliliśmy, nawet jeżeli są pomysłami złymi. Moim ulubionym przykładem historycznym jest ustawa refundacyjna o lekach. PiS próbował ją przeprowadzić w 2006 r. Wtedy była wielka opozycja przeciw temu projektowi. Jedną z osób, które go zwalczały, była Ewa Kopacz, minister zdrowia w gabinecie cieni Platformy. Projekt upadł, Platforma objęła władzę. I co zrobiła? Uchwaliła ten projekt, a jego promotorką była… minister Kopacz – ta sama, która kilkanaście miesięcy wcześniej mu się sprzeciwiała. Pomysł był głupawy, wiadomo było, że skończy sie rynkiem paralelnym. Było pytanie, czy oni robią to z głupoty, czy celowo. No, ale zrobili. Efekt był taki, że po kilku latach okazało się, iż nie ma niektórych lekarstw w polskich aptekach. Gazety, które wcześniej popierały projekt pani Kopacz, bo zapomniały, że to był projekt PiS-u, zaczęły pisać, że brakuje lekarstw, bo ci wstrętni prywaciarze sprzedają je za granicę. Dziś tego typu pomysłem jest pomysł jednolitego podatku. Platforma wiedziała, że gdzieś dzwoni, że ten nasz pomysł spotyka się z ciepłym przyjęciem, więc postanowiła zrobić go po swojemu. Nie zdążyła go wprowadzić, a teraz będzie go wprowadzał PiS. Jeżeli zrobi tak jak z ustawą refundacyjną, czyli jednak go, wbrew oponentom, przeforsuje, to spotkamy się za trzy lata i wtedy Panu powiem: skończyło się tak, jak mówiłem, czyli źle.

Wspomnieliśmy plan Morawieckiego. Jest rzeczą bezsporną, że Polska musi wykrzesać rezerwy prorozwojowe. Pytanie, czy Morawiecki chce użyć dobrych narzędzi.

Jeżeli mam porównać Plan na rzecz Odpowiedzialnego Rozwoju na 63 slajdach ze Strategią Gospodarczą Polska 2030, przygotowaną przez ekspertów Tuska, to plan Morawieckiego z całą pewnością ma lepszy sznyt korporacyjny, bo w korporacjach te slajdy są bardzo modne. Po drugie, moim zdaniem jest on lepiej osadzony w rzeczywistości niż te epistoły, które były w planie Boniego. Problem polega na tym, że w budowaniu tego planu trochę pomagały globalne firmy konsultingowe, które bardzo rzadko doradzają w implementacji programów, które napiszą. My teraz musimy przejść od slajdów do projektów realizacyjnych. No i tu zaczynają się schody. Jeżeli wiemy np., że chcemy postawić w Polsce na start-upy, to ja pytam, dlaczego ktoś ma zakładać start-upa w Polsce, żeby – jeżeli on się powiedzie – płacić podatek w wysokości 40 proc. od dochodu powyżej 6 tys. zł, a nie zrobić tego samego gdzie indziej. Jeżeli wiemy, że – bardzo optymistycznie licząc – na 10 start-upów "wychodzi" może jeden, to musimy na tym jednym zarobić tyle, żeby pokryć „wtopę” przy 9 pozostałych. W związku z tym musimy mieć odpowiednio duży zysk netto – ten, który do nas trafi, jeżeli inwestycja nam się uda. A zatem plany podwyższenia podatków dla tych, którym się udało, są sabotażem w stosunku do planu zrobienia w Polsce gospodarki innowacyjnej.

Czyli rządzący widzą – bo widzą – problemy, tylko nie potrafią znaleźć dobrych sposobów ich rozwiązania.

Przykład: w dniu, w którym prowadzimy ten wywiad, ogłoszono projekt rozwiązania problemu dzikiej reprywatyzacji. Ten problem należy rzeczywiście rozwiązać, ale pomysł przedstawiony przez ministra sprawiedliwości jest kuriozalny. Żeby go zrealizować, czyli skutecznie odbierać majątki bez prawomocnego wyroku sądu cywilnego czy administracyjnego, musielibyśmy wypisać się z Unii Europejskiej, bo inaczej Trybunał Sprawiedliwości będzie tym ludziom przyznawał odszkodowania w horrendalnych wysokościach. Czyli ważne jest know how – wiedzieć jak.

Zakończmy problemem systemu emerytalnego. Czy ZUS zbankrutuje? Albo inaczej: ile mamy czasu na naprawę systemu, żeby nie zbankrutował? I czy jednak – przeciwko czemu się bronimy – nie będziemy musieli uznać, że trzeba podnieść wiek emerytalny?

Zaczynając od pierwszego pytania: ZUS nie zbankrutuje, bo nie ma w ogóle żadnych pieniędzy. ZUS może najwyżej nie mieć na utrzymanie swoich pracowników. Pamiętajmy, że w ZUS-ie pracuje 45 tys. ludzi, za których trzeba zapłacić składkę na ZUS, a to jest mnóstwo pieniędzy. Poza tym, ZUS musi utrzymywać KSI, czyli Komputerowy System Informatyczny (800 mln zł rocznie), bo ZUS obsługuje absurdalny system emerytalny.

Nie ma najmniejszego powodu, by emerytury były zróżnicowane. Nie płacimy żadnej składki, tylko podatek celowy, z którego finansowane są emerytury naszych rodziców i dziadków w nadziei, że nasze dzieci i wnuki będą płaciły taki sam podatek na nasze emerytury. Tylko, że dzieci będzie coraz mniej, a emerytów coraz więcej, zwłaszcza jak zacznie schodzić z rynku pracy drugi powojenny wyż, ten z czasów Jaruzelskiego. Niektórzy mówią: jak to emerytura ma być taka sama dla wszystkich? Przecież płacę różne składki. Nie płacisz żadnych różnych składek, płacisz podatek. Po drugie, nawet jakby, to przecież np. składkę na NFZ też płacisz proporcjonalną do dochodu. Czy transfuzję zrobią ci w szpitalu szybciej niż temu, co płaci niższą składkę? Świadczenie ze strony państwa może być świadczeniem rzeczowym, np. transfuzja krwi, albo pieniężnym, np. emerytura. Dlaczego dostęp do świadczenia rzeczowego ma być taki sam, mimo że płacimy różną składkę, a dostęp do świadczenia pieniężnego ma być inny? Emerytura jest świadczeniem, bez względu na to, jak bardzo intelektualnie staralibyśmy się wykazać, że jest inaczej. W związku z tym może być ona taka sama dla wszystkich. W tej chwili zaczyna się spłaszczać. Różnice w wysokościach emerytur są coraz mniejsze i będą jeszcze mniejsze, jak już całkowicie zejdą z rynku ci, którzy byli jeszcze w starym systemie. Utrzymywanie systemu, które kosztuje w sumie parę miliardów złotych, po to tylko, żeby ktoś miał emeryturę wyższą od innego o 150 zł miesięcznie, jest kompletnym absurdem. Ale nikt nie ma odwagi, żeby ten stan rzeczy zmienić. Dopiero, gdy to się wszystko „rozchrzani”, będzie powód, żeby to zmienić.

A „rozchrzani” się?

Oczywiście. Nie ma innej możliwości. Wystarczy spojrzeć w tabele demograficzne. Około roku 2050 nie będzie miał kto płacić na ówczesnych emerytów. Bo te dzieci, które miałyby płacić, się nie urodziły. Koniec, kropka.

Czy podejmując pewne działania dziś, uda się uniknąć katastrofy za lat 30.?

Nie, bo to już się wydarzyło. My dzisiaj możemy tylko i wyłącznie operować na zmiennych, jakimi są wiek emerytalny i wysokość emerytury. Premier Szwecji – kraju, będącego wzorem do naśladowania dla naszych lewicowców – powiedział, że jego zdaniem Szwedzi będą musieli pracować do 75. roku życia, bo nie da się inaczej, gdyż też nie robią dzieci. Co prawda, możemy sobie wyobrażać, że będzie u nas jak w Portugalii, gdzie Trybunał Konstytucyjny uznał, że obniżenie emerytury jest sprzeczne z konstytucją.  Ale skoro nie ma pieniędzy, to z próżnego i Salomon nie naleje.

Robert Gwiazdowski – doktor habilitowany nauk prawnych. Profesor prawa na Uczelni Łazarskiego, na której zajmuje się myślą polityczną, prawną i ekonomiczną oraz ekonomiczną analizą prawa. Adwokat i doradca podatkowy. Specjalizuje się w prawie podatkowym. Popularny komentator gospodarczy. Przewodniczący Rady Centrum Adama Smitha; ekspert w dziedzinie podatków w CAS. Prezes Warsaw Enterprise Institute – fundacji,  która koncentruje swoje działania wokół czterech kluczowych agend dla Polski: państwa i prawa, bezpieczeństwa, gospodarki i demografii. W latach 2006-2007, jako przedstawiciel Ministerstwa Pracy i Polityki Socjalnej, był prezesem Rady Nadzorczej ZUS.

Wywiad i sesję zdjęciową przeprowadziliśmy w Kancelarii Adwokackiej Gwiazdowski tax&legal w Warszawie.

Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy