Reklama

Ludzie

Z kobietami przez XX i XXI wiek

Z dr Teresą Fabijańską-Żurawską, historykiem sztuki, wieloletnią kustosz Powozowni Zamkowej w Łańcucie, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 07.03.2013
2519_Teresa
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Pani Tereso, spędziłyśmy dużo czasu wśród powozów, którymi wożono kobiety w XIX i na początku XX wieku. Dziś kobiety „wożą” się same i to „wożą” się szybko i luksusowo własnymi samochodami. Pani, gdy to obserwuje i porównuje do historii własnej oraz wspomnień o mamie, które zamykają się w ramach czasowych od początku XX wieku do końca pierwszej dekady XXI wieku dostrzega Pani,  jak bardzo na przestrzeni tych lat zmieniły się kobiety?

Teresa Fabijańska – Żurawska: Kolosalnie. To pierwsze słowo, które przychodzi mi na myśl. W XX wieku, w czasie poprzedzającym II wojnę światową kobieta była osobą, która rządziła domem, służbą, zarządzała spiżarniami, zaś mężczyzna był tym, który miał zapewnić byt materialny rodzinie. Tak właśnie było w mojej rodzinie zarówno ze strony matki, która wywodziła się z Żytomierza i Czernihowa, jak i ze strony ojca pochodzącego z miejscowości Głusiec pod Garwolinem. Tato i mama urodzili się dokładnie w tym samym roku – w ostatnim roku XIX wieku. To były rodziny o pochodzeniu ziemiańskim, ale mój dziadek ze strony ojca nie miał już ziemi – był zarządcą majątków, swego czasu kierował cukrownią na Wołyniu – w Poturzynie niedaleko Hrubieszowa. Podobnie było z ojcem ze strony matki, który miał kancelarię prawną i był sędzią na kresach wschodnich. W obu rodzinach bardzo dużą wagę przywiązywało się do wykształcenia dzieci. Moja babunia z domu hrabina Moszyńska, po mężu Anzelmowa de Schmieden- Kowalska była szalenie dumna, że jej najstarsza córka, a siostra mojej mamy ukończyła na Uniwersytecie w Petersburgu matematykę ze złotym medalem. Mój tato uczył się we Włodzimierzu Wołyńskim, potem w Warszawie kształcił się na finansistę, co nie było takie łatwe, bo to były czasy po I wojnie światowej, a potem wojny polsko-bolszewickiej. W międzyczasie ochotniczo wstąpił do Legionów Piłsudskiego i był żołnierzem w wojnie polsko-bolszewickiej. W II Rzeczpospolitej pracował jako dyrektor banku, finansista, w czasie PRL-u odmawiając zapisania się do partii mógł liczyć co najwyżej na zajęcie głównego księgowego.

Pani mama urodziła się w Repkach na Ukrainie. Na początku XX wieku rodzice dziewcząt z ziemiańskich domów mieli w stosunku do swoich córek większe ambicje, niż tylko dobrze wydać je za mąż?
 
Oczywiście. Przede wszystkim uczono je kilku języków obcych. W rodzinie mojej mamy, jeśli kobiety miały swoje ambicje naukowe – nikt im tego nie zabraniał.
 
Dlaczego tak ważna była nauka języków obcych?
 
Babunia po linii arystokratycznych przodków była tym mocno zainteresowana i taka była tradycja. Moja mama do końca życia władała biegle w mowie i piśmie czterema obcymi językami: niemieckim, francuskim, rosyjskim i trochę gorzej angielskim. Piątym jej językiem był polski, w którym przez pewien okres w życiu pisała pamiętniki i którym świetnie się posługiwała. W domu rodzinnym na Ukrainie była jedną z czterech sióstr i wszystkie były dobrze wykształcone. Czytanie literatury w oryginale było czymś oczywistym, mama z polskich autorów uwielbiała Sienkiewicza i Żeromskiego.

Zachwycała ją wizja nowoczesności i „szklanych domów”?
 
Tak, wizja szklanych domów do tego stopnia była jej bliska, że gdy w 1923 r. przyjeżdżała z rodziną na stałe z Ukrainy do Polski i zobaczyła te chatki na ścianie wschodniej w okolicach Zamościa, była niepocieszona, nie taką Polskę sobie wymarzyła.
 
24-letnia panna na początku XX wieku to była panna, która jak najszybciej powinna była wychodzić za mąż?
 
Z punktu widzenia rodziny, mama rzeczywiście długo zostawała stanu wolnego, ale ona była zakochana w narzeczonym, panu Laskowskim, który służył w marynarce, a to utrudniało zawarcie małżeństwa. Jednak, gdy w 1923 r. wracała do Polski, była wolną panną, narzeczeństwo nie przetrwało. Jej rodzice osiedli w Zawalowie pod Zamościem, a mama usamodzielniła się – wynajęła z przyjaciółką pokój w Zamościu i zaczęła pracę w sądzie jako protokolantka.

Mama była nowoczesną kobietą. 24 –letnia panna prowadząca samodzielne życie na początku XX wieku, to nie było chyba tak powszechne?
 
Mama była bardzo światła, oczytana, do tego wysportowana; należała do organizacji „Sokół” oraz „Związku Młodzieży Polskiej” na Ukrainie, gdzie przywiązywano dużą wagę do hartu ducha, patriotyzmu i tężyzny fizycznej.

Miała świadomość, że jest wartością sama w sobie, a nie tylko ewentualnie żoną przy mężu?
 
Oczywiście. Mój ojciec zawsze liczył się z jej zdaniem. Oni całe życie bardzo się kochali, szanowali, mieli podobne poglądy i zainteresowania, dużo ze sobą dyskutowali. To była miłość od pierwszego wejrzenia, która trwała prawie 50 lat, aż do śmierci taty.

Może jak prawdziwa dama nigdy nie podnosiła głosu, a to na pewno nie przeszkodziło w ich szczęściu?
 
Mama była damą w każdym calu, umiała zachować się w każdej sytuacji. I nie polegało to na strojeniu się, raczej chodziło o pewien styl bycia, co przejawiało się w geście, postawie, zachowaniu, działalności społecznej, prowadzeniu domu.
 
Pani mama na początku XX wieku mogła mieć ambicje jako kobieta? Mogła marzyć, o czymś więcej, niż byciu matką i żoną?

Mama na pewno miała duże ambicje, wielokrotnie mówiła, że chciała pracować w ambasadzie i miała ku temu świetne predyspozycje. Gdy wyszła za mąż i urodziła czwórkę dzieci zajęła się domem, ale do dziś pamiętam jak uczyła mnie angielskiego, jak bardzo interesowała się sztuką, historią, tym co ją otaczało.
 
Pani mama dla swoich dwóch córek, jakiego chciała losu? Zależało jej na edukacji, dobrym wyglądzie, dobrym zamążpójściu?

Mama zwracała uwagę na wszystko. Dużą wagę przywiązywała do wykształcenia, było oczywiste, że ja, moja siostra i dwóch braci będziemy zdawać na studia.

Po 18. urodzinach nie sugerowała, że czas na męża?
 
Skądże. Mamie bardzo zależało, aby każde z nas było wartościowym człowiekiem, miało poczucie własnej wartości, mieliśmy mieć pasje, „być kimś” – w znaczeniu być świetnym w jakiejś dziedzinie. Życie kobiety miało mieć sens i cel. To było najważniejsze.
 
Gdy w 1951 roku jako 18-letnia dziewczyna wybrała Pani historię sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, bo na innych uczelniach z powodu inteligenckiego pochodzenia miała Pani problem z przyjęciem na studia, czuła się Pani jak zawieszona pomiędzy światem ze słów mamy, a siermiężnym PRL-em?
 
Pochodzenie było starannie przemilczane, nigdy się z tym nie obnosiłam. Samo wybranie historii sztuki było takim protestem na szarą rzeczywistość – ten kierunek utożsamiałam z podróżami i pięknem. W domu były liczne albumy z malarstwem.
 
Rodzice sugerowali kierunek studiów?

Nie, akceptowali, ale bardzo im zleżało na dobrym wychowaniu i wykształceniu. Mama bardzo dbała, by każde z nas dobrze mówiło po angielsku, niemiecku, czy francusku.
 
Dlaczego to było takie ważne dla młodych dziewcząt żyjących w komunistycznej, odizolowanej od świata Polsce?

Dla mamy bez względu na czas i miejsce najważniejszy był kontakt ze światem, umiejętność porozumiewania się. Znajomość języków obcych była oknem na świat, dawała dostęp do nauki, kultury i sztuki europejskiej.
 
Ani siebie, ani córek nie widziała w roli tylko pań domu?

Mama była ambitna. Całe życie czytała, interesowała się wieloma rzeczami, w domu bardzo często na głos czytało się książki. Pamiętam, jak mama powiedział kiedyś do mojej siostry; Elu, śledź za sobą. Tymi słowami zwracała jej uwagę, by dbała o swoje gesty, zachowanie przy stole, nie chodziło o aktorstwo, ale elegancję ruchu. Mama miała umiłowanie estetyki życia na każdym kroku.
 
Wojna i czas po wojnie musiały być szokiem dla kogoś takiego?

Rzeczywiście wojna zmieniła wszystko. Mama, jako 40-letnia kobieta nagle musiała nauczyć się gotować, samodzielnie robić zakupy, gotować, prowadzić dom.  Mimo to zachowała w sobie cechy damy. W tamtym okresie najważniejszy był dla niej szczęśliwy powrót ojca z obozu niemieckiego i fakt, że wszyscy przeżyliśmy wojnę. Właściwie do końca życia pozostała aktywną społecznie, chęć życia utraciła dopiero na dwa lata przed śmiercią, będąc już wdową.  Od tamtego momentu wycofała się do własnego świata, największą radość sprawiało jej już tylko pisanie całymi dniami listów.
 
Czas po wojnie, to był świat przodowniczek pracy, kobiet na traktorach. Jak Pani mama przyjmowała tamtą kobiecą rzeczywistość?

Ona w ogóle się tym nie interesowała, nie akceptowała tego, żyła obok we własnym świecie -w domu z ogrodem, który uwielbiała.
 
Ale Pani miała dwadzieścia kilka lat, była dopiero co po studiach, nie mogła żyć obok. Jaką widziała Pani przyszłość przed sobą?

Nic nie widziałam przed sobą, był tylko strach. Ja, jako absolwentka KUL-u w dodatku nie miałam szans na pracę. Moje inteligenckie pochodzenie było bardzo „nieodpowiednie”.
 
Ukończona historia sztuki stała się szczęściem w nieszczęściu?
 
Na szczęście wyszłam za mąż za historyka sztuki jeszcze na studiach i razem było nam łatwiej. Pierwszą pracę na zlecenie – lekcje polskiego dla młodzieży uczącej się rzemiosła – znalazłam dzięki pomocy rodziny męża, potem byłam instruktorką w Towarzystwie Wiedzy Powszechnej. To były przezabawne czasy, organizowałam odczyty dla rolników i ich dzieci, którzy gromadzili się w wiejskich świetlicach przed wyjściem w pole na zbieranie stonki ziemniaczanej, a ja przed tymi pracami prowadziłam dla nich wykład z dzieł Matejki. Brzmi zabawnie, ale ja uważam, że było warto. Pracy pozytywistycznej nigdy dość. Wspólnie z mężem zajmowaliśmy się także inwentaryzacją obiektów zabytkowych na Warmii i Mazurach.
 
Magistra obroniła Pani z dwoma nazwiskami. Do panieńskiego po ślubie dodała Pani nazwisko męża. Emancypacja z mamy przeszła na Panią?

Rzeczywiście, to było rzadko praktykowane zachowanie w tamtym czasie. Ale ja bardzo chciałam zachować nazwisko z powodu rodowej dumy i własnych ambicji. Mąż nie miał nic przeciwko temu.
 
W końcu w 1963 r. trafiła Pani do Łańcuta…
 
Wcześniej był jeszcze kilkuletni epizod w Rzeszowie, który nastąpił po Olsztynie oraz Warmii i Mazurach. Zawsze powtarzam, że człowiek gdzieś z góry przychodzi z zapisaną taśmą pod pachą na świat i moje życie tak się rozwijało jak zapisana taśma. Jerzy Tur, wojewódzki konserwator zabytków w Rzeszowie zatrudnił mojego męża na stanowisku swojego zastępcy. Ja w tamtym czasie pracowałam w domu na zlecenia Ministerstwa Kultury i Sztuki i robiłam inwentaryzację Rzeszowa. Byłam pierwszą historiografką Galerii Dąbskich w Muzeum Okręgowym w Rzeszowie. W 1963 roku mój mąż został wicedyrektorem Muzeum Zamku w Łańcucie, a ja adiunktem.
 
Łańcut staje się Pani miejscem na ziemi. Od 1966 r. do 1994 r. jest Pani szefem Powozowni Zamkowej w Łańcucie. Weszła Pani w bardzo męskie miejsce…
 
Wtedy byłam przerażona tym awansem, nie miałam pojęcia, co to jest orczyk, szprycha, nie wiedziałam, co ze mną dalej będzie. Ale lubię wyzwania i szybko się uczę. Właściwie od zera zorganizowałam Powozownię potem Stajnie Zamkowe i ta praca stała się spełnieniem moich marzeń.
 
Robi Pani karierę…
 
Wtedy tak się o tym nie myślało, kobiety dużo mniej zarabiały od mężczyzn, nie były tak promowane jak dziś, ale ja nigdy tego nie roztrząsałam. Czułam się doceniana i dużo jeździłam po świecie, o czym zawsze marzyłam.

Przez prawie 30 lat udało się Pani stworzyć jedną z najlepszych powozowni w Europie…
 
Jestem dumna, że udało nam się wejść na międzynarodowe salony muzeów pojazdów. W powozowni w Łańcucie jest ponad 120 powozów, pochodzących głównie z XIX i XX wieku. 56 powozów jest po rodzinie Potockich; podróżne, spacerowe, myśliwskie, sportowe i jest to jedyna w Polsce oraz na świecie magnacka powozownia, która zachowała się w tym samym budynku i układzie co przed wojną, za czasów ostatniego ordynata. Oprócz tego mamy kolekcję 70 powozów zebranych od czasów wojny aż do dziś, które nie są związane z rodziną Potockich. Kilka z nich pochodzi z posiadłości polskich rodów arystokratycznych.
 
Które z nich są najcenniejsze?
 
Bardzo cenny, unikatowy jest najstarszy powóz w zbiorach – XVIII wieczny koczyk gdański, inaczej kolaska wykorzystywana przez szlachtę – unikat na skalę europejską. Przed laty znalazłam go w 7 kawałkach w magazynie w Gdańsku-Oliwie, gdzie w czasie wojny ratowano i przechowywano cenne pojazdy przed zniszczeniem. Unikatem jest też kareta śląska ze względu na wyjątkową konstrukcję i miejsce wytworzenia – Głubczyce na Śląsku. Wykorzystywano ją na rodzinne wyjazdy do kościoła albo śluby w bogatych rodzinach junkierskich. Cenny jest powóz myśliwski – bryczka wykorzystywana do polowań, na której panowie jeździli ze strzelbami, a z tyłu była specjalna drabinka na upolowaną zwierzynę. Zakupiony został w Łańcucie i pochodzi najprawdopodobniej z jednego z majątków ordynacji łańcuckiej. Z kolekcji powozów Potockich najstarsze i najcenniejsze są powozy spacerowe: sześcioosobowy „Kongres Wiedeński”, którym Księżna Marszałkowa jeździła z gośćmi na przejażdżki po Praterze albo po Ringu w Wiedniu.  Drugi wyjątkowy pojazd, też absolutny unikat, to kariolka – łańcucki skarb, który należał do Księżnej Marszałkowej Lubomirskiej. Tym powozem Księżna sama powoziła, chłopiec stajenny siedział z tyłu na specjalnej ławeczce i tak jeździli dookoła fosy w Łańcucie.

Miała Pani prawie 50 lat, gdy zdecydowała się bronić doktorat…
 
Tak i usłyszałam, że to już „po południu” i po co mi to.

I co Pani odpowiedziała?

Że koronę królewską zakłada się nie patrząc na wiek. A ja od zawsze chciałam zrobić doktorat, tylko pewne zawirowania rodzinne sprawiły, że przeciągało się to w czasie. W końcu obroniłam go w Polskiej Akademii Nauk w Warszawie, w Instytucie Sztuki przy ul. Długiej.
 
To oznacza, że nigdy nie jest za późno, by kobieta o siebie walczyła?
 
Oczywiście, że nigdy nie jest za późno. Życie niesie ze sobą nieraz tak ciężkie chwile, że człowiek nie potrafi dostrzec dla siebie żadnej nadziei, ale w pewnym momencie zawsze coś się dzieje, kogoś się poznaje, wydarza się jakaś historia i człowiek się podnosi, w końcu frunie. Do doktoratu dopingował mnie jeszcze syn, więc mowy nie było o rezygnacji.

Pani dziś patrzy na kolejne pokolenia kobiet, swoje młodziutkie wnuczki i dostrzega, jaką drogę mają przed sobą kobiety?
 
Nie wiem, czasem boję się o tym myśleć.

Dlaczego?
 
Martwię się o nie. Wprawdzie wiek XXI nazywany jest czasem kobiet, ale aspiracje są tak wysoko ustawione, że nie pozwalają wszystkim kobietom mieć czasu na wszystko, a trudno jest godzić wszystkie role równocześnie i być idealną żoną, matką, pracownikiem. A przecież i kiedyś i dziś kobiety muszą godzić swoje obowiązki; rodzenie dzieci, wychowywanie. Wprawdzie udogodnień jest dużo więcej niż kiedyś, ale i wymagania stawiane kobietom są duże.
 
Dziś już nie utożsamia się Pani z młodymi kobietami?
 
Nie, to już nie jest mój świat, ale mam bardzo dobre relacje z 30, 40- letnimi kobietami, z którymi się przyjaźnię i bardzo dobrze się rozumiem. Przepaść jest między moim pokoleniem, a światem moich wnuczek, które maja około 20 lat i mówią już innym językiem niż ja.

Ale dobrze się Pani czuje w XXI wieku?
 
Ja chyba za długo żyję (śmiech). Ale cieszę się, że ciągle mam coś do zrobienia.

Pani mama byłaby zaszokowana współczesnym światem?
 
Nie, raczej na pewno nie. Mama chciała widzieć świat nowoczesny, futurystyczny. Ona sama była szalenie światłą kobietą, wysportowaną, w czasach małżeństwa aktywną towarzysko i intelektualnie. Zawsze widziała przed sobą „szklane domy”.
 

Dr Teresa Fabijańska-Żurawska, historyk sztuki, absolwentka Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, przez 28 lat szefowa Powozowni Zamkowej w Łańcucie. Urodzona w 1932 r. w rodzinie inteligenckiej w Zamościu, od 48 lat na stałe związana z Łańcutem.  Powóz za Teresą Fabijańską – Żurawską, to kareta śląska z końca XIX wieku wykonana w manufakturze w Głubczycach na Śląsku. Posiada wyjątkowo ciekawą konstrukcję podwozia i nadwozia.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy