Reklama

Ludzie

Lekarze z Podkarpacia pomagali uchodźcom na greckiej wyspie Chios

Z dr n. med. Anną Kozak-Sykałą, neurologiem, ordynatorem Oddziału Neurologicznego i Udarowego w Szpitalu Rejonowym w Przeworsku, oraz lek. med. Andrzejem Sykałą, rozmawia Aneta Gieroń
Dodano: 13.05.2019
45601_lekarze
Share
Udostępnij
Aneta Gieroń: Jako jedyni lekarze z Podkarpacia wyjechaliście z Polską Misją Medyczną, która współpracuje z hiszpańską organizacją Salvamento Maritimo Humanitario, na grecką wyspę Chios. Przez dwa tygodnie, od Bożego Narodzenia do pierwszych dni stycznia 2019 roku, pomagaliście prawie 1200 uchodźców przebywającym w tamtejszym obozie. Kto kogo namówił na wyjazd?
 
Dr n. med. Anna Kozak-Sykała: Pomysł był mój. Syn jest młodym lekarzem, niedawno ukończył studia, a ja taki wyjazd planowałam od dawna. Wiele lat temu, gdy byłam studentką medycyny, marzyłam, jak większość chyba lekarzy, by choć raz w życiu nieść pomoc potrzebującym w najbiedniejszych częściach świata, gdzieś w Azji, albo w Afryce. W sierpniu 2018 roku okazało się, że jest to możliwe, mogłam wspólnie z synem jechać na grecką wyspę Chios. Młodzieńcze marzenia się spełniają.
 
Lek. Andrzej Sykała: To był pierwszy wyjazd na misję zarówno dla mamy, jak i dla mnie. Wcześniej wyjeżdżałem na praktyki studenckie do Hiszpanii, Francji, byłem również w Iranie, co okazało się ciekawym doświadczeniem, ale wszystkie te miejsca były przewidywalne i gwarantowały pacjentom opiekę na dobrym poziomie. Nigdy wcześniej nie miałem kontaktu z ludźmi uciekającymi przed wojną, zdanymi na łaskę Europy i Europejczyków, którzy nie mieli nic, dosłownie nic.
 
Planując wyjazd nie przychodził Wam do głowy plan, by pojechać do Afryki albo Azji, gdzie potrzebujących jest najwięcej?
 
A.K-S. Od roku szukałam kontaktu z organizacjami medycznymi, aż w końcu trafiłam na ogłoszenie Polskiej Misji Medycznej, która poszukiwała wolontariuszy. Powiedziałam o tym synowi, a on natychmiast się zgodził.

A.S. Nauka języków obcych i podróże, to obok medycyny największe moje pasje. Znam angielski, francuski, hiszpański, porozumiewam się po arabsku, uznałem więc, że na pewno do czegoś się przydam na Chios. Od początku było jasne, że mama wnosi wiedzę i doświadczenie, ja znajomość języków, świeżą wiedzę, no i entuzjazm, co też nie było bez znaczenia.
 
Co zastaliście na miejscu?
 
A.S. Obóz od dwóch lat ulokowany jest na niewielkiej greckiej wyspie, położonej najbliżej wybrzeży Turcji i zamieszkanej przez nieco ponad 30 tys. Greków. W czasie, gdy my trafiliśmy do obozu, było w nim około 1200 osób, ale jeszcze kilka miesięcy wcześniej dawał schronienie prawie 2100 uchodźcom, choć był zaplanowany na 1090 miejsc. Tuż przed naszym przyjazdem kilkaset osób zostało relokowanych w Europie.
 
A. K-S. Obóz mieliśmy okazję dokładnie obejrzeć dopiero pod koniec pobytu, gdy zdobyliśmy zaufanie lokalnej administracji. Znajduje się on na terenie dawnej fabryki aluminium. W centrum obozu znajdował się olbrzymi hangar, był w nim nasz punkt medyczny, posterunek wojska i policji, ośrodek dla dzieci oraz całe zaplecze administracyjne. Uchodźcy mieszkają w kontenerach, tak zwanych karawanach. Część jest bardzo zniszczona na skutek długotrwałego użytkowania. Osoby, dla których zabrakło miejsca, kwaterowane są w prowizorycznych namiotach. Nasza praca zaczynała się codziennie około godz. 16 i trwała do 22-23, do przyjęcia ostatniego pacjenta. Poza tym byliśmy cały czas pod telefonem i w razie potrzeby przyjeżdżaliśmy w nocy. Mieszkaliśmy ok. 10 kilometrów od obozu. Wzywano nas prawie każdej nocy.
 
Jak wygląda życie w obozie w ciągu dnia?
 
A.S. Nie działo się nic i to była najgorsza rzecz, jaką dostrzegłem w obozie. Tym ludziom nie daje się żadnego zajęcia – oni nie mają kompletnie nic do zrobienia. Ta bezczynność jest zabójcza – całymi dniami siedzą. Kobiety opiekują się dziećmi, piorą, mają jakąś namiastkę życia, a pozostali stają się absolutnie apatyczni, bezradni, bezwolni. Jedyne, co muszą zrobić, to trzy razy dziennie zgłosić się po posiłek. W tych warunkach i w tym otoczeniu, naprawdę trudno jest sobie radzić z własną psychiką.
 
A. K-S. Ponieważ proces relokacji uchodźców przebiega bardzo wolno, spora grupa dzieci chodzi do lokalnej szkoły. Okresowo pojawiają się wolontariusze, którzy zajmują się dziećmi, uczą ich przy okazji języków. Jest to bardzo trudne ze względu na olbrzymią różnorodność narodowościową. Około połowa osób w obozie mówi w języku perskim. Poza tym były osoby mówiące po arabsku, suahili i różnych dialektach afrykańskich. Nawet nasi tłumacze mieli sporo problemów. Uchodźcy otrzymają 19 euro kieszonkowego miesięcznie. Pozwala im to na drobne zakupy – na przykład środków czystości czy owoców. Nie ma w obozie problemu alkoholu. Można to wiązać z religią – większość jest muzułmanami, ale nie widzieliśmy jakiś specjalnych przejawów religijności z ich strony.
 
 
Fot. Archiwum Andrzeja Sykały
 
Wyobraźnia podpowiada, że w takim miejscu najbardziej potrzebni mogą być lekarze chirurdzy, ortopedzi i pediatrzy. Niekoniecznie neurolog.
 
A. K-S. Moja specjalizacja okazała się bardzo przydatna, zwłaszcza, że na wyspie nie ma neurologa, a pacjentów ze schorzeniami układu nerwowego było wielu. W obozie możliwości diagnostyczne i lecznicze są bardzo ograniczone i moja długoletnia praktyka okazało się bardzo przydatna.
 
A.S. Brak doświadczenia zawodowego w takim miejscu, gdzie nie ma zaplecza diagnostycznego: usg, laboratorium, tomografu komputerowego, dopada człowieka z całą mocą. Dlatego trzeba naprawdę ogromnej wiedzy, doświadczenia, intuicji i wyobraźni, by skutecznie pomóc tym ludziom.
 
Czym dysponowaliście jako lekarze?
 
A. K-S. Mieliśmy termometry, aparat do mierzenia ciśnienia oraz paski do badania moczu i poziomu cukru.
 
Do pomocy mieliśmy też Akisa, greckiego pielęgniarza i koordynatora medycznego. To jemu zgłaszaliśmy, jakich lekarstw potrzebujemy, albo sygnalizowaliśmy natychmiastową potrzebę jakiegoś specyfiku, ortezy, okularów albo wizyty u specjalisty. Akis zawsze kręcił głową, ale robił wszystko, by to zdobyć, co zazwyczaj mu się udawało.
 
Ilu lekarzy było w obozie dla uchodźców, kiedy byliście na wyspie Chios?

A.K-S. Przez dwa tygodnie byliśmy tylko we dwoje, ja i Andrzej. Zazwyczaj są tam 2 lub 3 ekipy, w skład której wchodzą lekarz i pielęgniarka. Zespoły zmieniają się co drugi dzień. Ale był to okres świąteczny, czas między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, dlatego byliśmy jedynym zespołem.
 
Jakich narodowości wśród uchodźców było najwięcej?
 
A.S. Najliczniejsze były grupy z Syrii, Iraku i Afganistanu. Były też osoby z Kamerunu i Konga. Najwięcej było mężczyzn i dzieci, najmniej kobiet.
 
Widzieliście sam moment, kiedy uchodźcy na pontonach dopływają do brzegu?
 
A.K-S. Tak, to było dzień przed Sylwestrem. Przypłynęło 19 osób z Afganistanu i Iranu: 6 dzieci, 3 kobiety i 10 mężczyzn. Na ustalone hasło – landing, mieliśmy obowiązek przerwać wszystko i jak najszybciej dotrzeć na plażę, do miejsca przypłynięcia pontonu.
 
Przybysze w pierwszej kolejności są rejestrowani przez wojsko (policję), przechodzą kontrolę osobistą, dopiero wtedy mogliśmy udzielić pomocy medycznej. W takich przypadkach zawsze jest obawa hipotermii, na szczęście, nie było takiej sytuacji tym razem. Mój podziw wzbudzili wolontariusze CESRT-u, młodzi ludzie z różnych krajów Europy, którzy pomagali głodnym i przemoczonym uchodźcom, przebierając ich natychmiast w ciepłą i suchą odzież oraz dając żywność. Działali błyskawicznie, mieli ze sobą worki z ubraniami w różnych rozmiarach i zapasy żywności, dzięki czemu w kilka minut byli w stanie zaopatrzyć każdą z tych osób.
 
I gdy tak patrzyłam na ponton, do którego ja nie wsiadłabym, nawet żeby przepłynąć rzekę, a co dopiero wypłynąć na pełne morze, w nocy, zastanawiałam się, jaką trzeba mieć determinację, żeby wsiąść razem z dziećmi i mieć nadzieję, że dotrze się do portu – lepszego, bezpiecznego świata.
 
Tamtego dnia wzruszył mnie jeszcze jeden obrazek: miejscowa staruszka wyszła do uchodźców z tacą świątecznych ciasteczek. Towarzyszył jej równie stary Grek, który częstował ich kompotem nalewanym do malutkich szklaneczek. Policja próbowała przeszkodzić, ale oni tylko machnęli ręką i weszli w gromadę zdezorientowanych i przestraszonych przybyszów.
 
W polskich mediach, w debacie publicznej, obserwujemy sporą niechęć do uchodźców. W trakcie Waszego dwutygodniowego pobytu na Chios też się z tym spotkaliście?
 
A.S. Kiedy obóz powstawał, miał być tylko punktem rejestracyjnym, gdzie uchodźcy mieli spędzać 2-3 dni. Z czasem, gdy zaczęły się coraz większe napięcia w polityce migracyjnej w samej Unii Europejskiej, uchodźcy zaczęli zostawać coraz dłużej, bo coraz trudniej jest znaleźć dla nich miejsce do życia w Europie. Na samej wyspie nie zauważyliśmy żadnej niechęci do przybywających uciekinierów z innych krajów. W ciągu dwóch lat, odkąd obóz istnieje, był tylko jeden incydent, kiedy ktoś próbował go podpalić, poza tym jest spokój.
 
A.K-S. Tym bardziej poruszyły mnie słowa Vasilisa, naszego greckiego koordynatora, który spotykał się z nami i wprowadzał w zasady funkcjonowania obozu. Pamiętam, jak zapytał: „Dlaczego Polska nie chce przyjąć uchodźców?” Nie oczekiwał od nas odpowiedzi. On uważał, że człowiek powinien pomagać drugiemu człowiekowi. Przytaczał przykłady zbrodni Europejczyków na ludności Afryki czy Azji: masakry w Algierii – sprawcą Francja, ludobójstwo w Kongo – sprawcą Belgia, ludobójstwo w Namibii – sprawcą Niemcy, obozy koncentracyjne w Kenii – sprawcą Wielka Brytania, ludobójstwo w Rwandzie – winni Belgia i Francja. Uważał, że pomoc uchodźcom jest powinnością Europy – zwłaszcza, kiedy ma się tak dużo na sumieniu. On przyjechał do obozu na kilka tygodni, został na dwa lata. Nie wyobraża sobie zostawić tych ludzi i wrócić do wcześniejszego, beztroskiego życia.
 
 
Fot. Archiwum Andrzeja Sykały
 
Komu pomagaliście w obozie?
 
A.K-S. Byliśmy tam na przełomie roku, kiedy w Grecji jest chłodno, mokro. Głównym problemem były infekcje dróg oddechowych i moczowych. Do tego dochodziły źle wyleczone rany po torturach, urazach, przewlekłe zespoły bólowe oraz stany lękowe.
 
Przyjmowaliśmy też dużo osób z chorobami serca, nadciśnieniem, pacjentów neurologicznych, po udarach mózgu, z astmą, problemami dermatologicznymi i ortopedycznymi po nieleczonych i niezoperowanych złamaniach.
 
Pamiętam pacjenta z odleżyną na kikucie, który wracał kilkakrotnie i wydawał mi się starszym człowiekiem. W końcu zapytałam tłumacza, z którym przyszedł, ile ma lat? Na co ten odpowiedział: „To już bardzo stary człowiek, ma 51 lat”. Podobnie było z kobietą, która wyglądała na mocno dojrzałą, a miała zaledwie 36 lat. W obozie większość uchodźców miała mniej niż 30 lat i co najgorsze, większość z nich przeżyła w swoim życiu piekło.
 
Ich historii do dzisiaj nie można zapomnieć?
 
A.K-S. Było wiele dramatycznych życiorysów. Każdy z tamtejszych pacjentów skrywał jakąś ludzką tragedię. Pamiętam młodą kobietę z Erytrei o pustych oczach, której mężowi obcięto głowę, a o dzieci, których miała dwójkę, nawet bałam się zapytać. Innym razem Akis, nasz grecki pielęgniarz przyniósł, krzyczącą pacjentkę, która uspokoiła się po domięśniowych lekach uspokajających – ofiara wielokrotnego gwałtu. Był też młody chłopak, nie pamiętam skąd, który przyszedł do kliniki, mówiąc, że nie może spać, bo jak zamknie oczy, widzi kobietę, która wypadła z pontonu i utonęła na jego oczach. Daliśmy mu leki na sen, ale i te nie pomogły. W nocy mieliśmy do niego wezwanie – ciął się, na szczęście nic poważnego mu się nie stało. Inny chłopak przez 3 dni przychodził z nadciśnieniem i problemami z sercem, w końcu okazało się, że jako jedyny przeżył rzeź swojej wioski.
 
A.S. Pamiętam matkę, która przyszła z kilkorgiem przeziębionych dzieci, ale przede wszystkim prosiła o coś, by nie moczyły się w nocy, a miały od 3 do 10 lat. Okazało się, że na ich oczach powieszony został ojciec. W takich momentach dopadała nas największa niemoc – było wiadomo, że wypisanie recepty niczego nie uzdrowi.
 
A. K-S. Duża część z tych osób przychodziła nie tylko z dolegliwościami, ale też po to, by przez chwilę ktoś poświęcił im uwagę, zatroszczył się o nich.
 
Większość kobiet wywodziła się z krajów muzułmańskich, nie było problemem, że lekarz jest mężczyzną?
 
A.S. Nie, nigdy. W przeszłości zdarzyło mi się kilka razy spotkać kobiety muzułmańskie, które czuły się niekomfortowo z lekarzem – mężczyzną, ale na Chios nie mieliśmy ani jednej takiej sytuacji, gdzie naprawdę nie było łatwo o intymność w naszym niewielkim punkcie medycznym. W nikabie (odkryte tylko oczy) chodziła tylko jedna kobieta w obozie i bez problemu go zdjęła do badania, natomiast większość kobiet miała tylko hidżab, czyli chustkę na głowie.
 
Po dwóch tygodniach w obozie, po powrocie do Polski i polskiego szpitala, co doskwiera najbardziej?
 
A.S. Najbardziej brakuje greckiego jedzenia, a mówiąc poważnie, z całą siłą uświadomiłem sobie, jak bardzo nie zdajemy sobie sprawy i nie doceniamy, jakie mamy szczęście móc na co dzień mieszkać w bezpiecznym kraju i mieć dach nad głową.
 
A.K-S. W Chios zetknęłam się z takim ogromem ludzkich tragedii, że gdy wróciłam do naszych narzekających rodaków, zrozumiałam, że niekiedy tracimy proporcje. Inaczej też patrzę na problem uchodźców, którzy często myleni są z imigrantami. W obozie wiedziałam, że jestem od niesienia pomocy i nie mogłam się rozczulać, ale jak się patrzyło na tamtejsze dzieci, trudno było opanować emocje. One były nieprawdopodobnie grzeczne, rzadko płakały, nawet w trakcie badania. Zastanawialiśmy się, z czego to wynika i okazało się, że te dzieci nauczone są być cicho, by przeżyć. Tak jak żydowskie dzieci w czasie II wojny światowej wiedziały, że nie wolno płakać, bo to jedyna szansa, by przetrwać. Podobnie reagowały dzieci w Chios.
 
Sam wyjazd okazał się też lekcją medycznego partnerstwa w rodzinie?
 
A.K-S. Gdy przed laty zaczynałam swoją pracę jako lekarz, możliwości diagnostyczne były dużo uboższe niż dziś. Chios mi o tym przypomniało. Na chwilę wróciłam do medycyny całościowej, do kompleksowego spojrzenia na człowieka, nie tylko do neurologii, czym zajmuję się na co dzień. Andrzej, jak na młodego lekarza, okazał się bardzo spostrzegawczy i odporny na stres. W przyszłości bardzo mu się to przyda.
 
A.S. Pierwszy raz pracowałem z mamą – dużo się od niej nauczyłem. To było niesamowite doświadczenie – mieć mamę jako współpracownika i zobaczyć ją “w akcji”.
 
Jesteście pierwszymi lekarzami z Podkarpacia, którzy byli w obozie dla uchodźców. Pojechalibyście raz jeszcze?
 
A.K-S. Na pewno pojedziemy.
 
Dlaczego?
 
A.S. Może człowiek potrzebuje wierzyć, że ten świat nie jest taki zły? Wielu moich kolegów i koleżanek wyjeżdżało pomagać w różne rejony świata już w trakcie studiów. Pcha ich chęć pomocy i ciekawość świata. Będąc częścią europejskiej cywilizacji ma się zupełnie inne doświadczenia, także medyczne. W najtrudniejszych warunkach można poczuć właściwy sens tego zawodu – by być lekarzem, trzeba chcieć pomagać.
 
A.K-S. Teraz jest dla mnie najlepszy czas, by robić coś dla najbardziej potrzebujących w najbiedniejszych częściach świata. Zdobyłam już doświadczenie i pozycję zawodową, mam dorosłe dzieci. I, co bardzo miłe, wielu moich znajomych lekarzy mówi mi do ucha, że też o tym marzą i chętnie z nami pojadą.
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy