Reklama

Ludzie

Mieszanie w garnku z budżetem to za mało. Trzeba inwestycji

Z Arturem Chmajem, ekonomistą, dyrektorem Centrum Innowacji i Przedsiębiorczości Wyższej Szkoły Informatyki i Zarządzania w Rzeszowie, rozmawia Alina Bosak
Dodano: 23.07.2019
46588_chmaj
Share
Udostępnij
Alina Bosak: W Polsce mamy sporą inflację, a najbardziej widoczny jest wzrost cen żywności. W czerwcu br. były one wyższe średnio o 5,7 proc. w stosunku do czerwca 2018 roku, a takich skoków nie odnotowywano od lat. Skąd tak duży wzrost? 
 
Artur Chmaj: Czynników jak zawsze jest kilka, ale dwa są kluczowe. Pierwszy to kwestia wzrostu cen energii. Rządowe pomysły wybroniły na razie gospodarstwa domowe przed tymi podwyżkami, ale samorządy i firmy płacą wyższe stawki, co przekłada się na koszt ich funkcjonowania, a więc i ceny produktów, usług. 
 
Rząd obiecał rekompensaty.

Ale firmy muszą płacić rachunki tu i teraz. Czy rekompensaty wyrównają całą kwotę podwyżki, także jest wątpliwe. Wracając do cen żywności, kolejnym powodem ich wzrostu jest wysoka konsumpcja, która zachęca do nakładania wyższych marż. A popyt jest bardzo wysoki. Polacy kupują na potęgę. W przypadku żywności istotna jest także podaż, na którą składają się mniejsze zbiory spowodowane suszą. 
 
Jeśli inflacja jeszcze wzrośnie, czy Rada Polityki Pieniężnej podniesie stopy procentowe? 

Myślę, że nie. Nerwowe ruchy na rynku stóp procentowych, jeśli chodzi o RPP czy Bank Centralny, byłyby przez wszystkich źle odebrane. Jeszcze parę miesięcy temu, kiedy było wiadomo, że ta inflacja przyspieszyła, zapowiadano, że w tym roku zmiany stóp procentowych nie będzie. Być może w kolejnym. To się okaże. Ale też wszystkie założenia co do poziomu stóp uwzględniały to, że inflacja trochę ruszy. Pamiętajmy, że wcześniej mieliśmy długi okres deflacji, potem była bardzo niska stopa inflacji, a w tej chwili trochę się to z różnych powodów zmienia, ale to cały czas jest zmiana, która nie powinna budzić paniki. Na razie nie przekłada się to na koszt pieniądza, a nawet jeśli się przełoży to w stopniu niewielkim. Do końca roku zatem nie przewiduję podnoszenia stóp procentowych, ale za 2-3 kwartały sytuacja może się zmienić. 
 
Rząd proponuje wzrost płacy minimalnej do 2450 zł brutto. Co to oznacza dla przedsiębiorców?

Patrzę na to z perspektywy wieloletniej. Jeszcze kilka-kilkanaście lat temu zapowiedź podwyższenia płacy minimalnej spotykała się ze sporymi protestami przedsiębiorców, bardzo radykalnymi. Ale to się działo w innych realiach, kiedy dynamika prac była niska, a popyt na pracę inny niż dzisiaj. W Polsce przez długi okres czasu wynagrodzenia były sztucznie zaniżane. Od 2-3 mamy jednak lat inną sytuację – na rynku brakuje rąk do pracy. W wielu sektorach jedyną możliwą formą stabilizacji zatrudnienia jest podwyższenie wynagrodzeń. Jak na to popatrzymy w ten sposób, to stwierdzimy, że podwyższając płacę minimalną rząd próbuje jedynie gonić rynek, a nie wyznaczać trendy na rynku. Oczywiście, nie można sytuacji uogólniać. Nie w każdym sektorze gospodarki płace szybują w górę, ale na pewno rosną sektorach, będących lokomotywami gospodarkami i tam właśnie przedsiębiorcy narzekają na brak pracowników. Tam, gdzie popytu na pracę nie ma i praca nie jest ceniona, zarobki nie będą rosły także w przyszłości. Dlaczego? Bo po prostu pracownicy nie będą tam potrzebni. To nie stanie się z dnia na dzień, ale raporty gospodarcze mówią o tym, że do 2030 roku kilkadziesiąt zawodów zniknie z rynku pracy. Może jeszcze tak wyraźnych sygnałów tych zmian w  Polsce nie ma, ale już za granicą widać, że np. w hotelach pracownicy recepcji przestają być potrzebni. Komputer i sztuczna inteligencja prowadzi rozmowę z klientem, wydaje kartę do pokoju. 
 
Pędzące płace w branżach „rozwojowych” powodują wzrost średniej krajowej, a według niej oblicza się stawki m.in. składek emerytalnych. Dlatego jednoosobowe firmy z niepokojem patrzą na przyszły rok. Jeśli, jak prognozuje rząd, w przyszłym roku średnia pensja w sektorze przedsiębiorstw wyniesie ponad 5,2 tys. zł brutto, to suma obowiązkowych składek, jakie będzie musiała odprowadzić taka mała firma wyniesie ok. 1450 zł. Wybiorą szarą strefę?  

Dla najmniejszych, 1-2-osobowych firm, każda podwyżka ZUS jest ciosem i nie rekompensuje tego np. manewrowanie kosztami. Problem polega na tym, że wiele mikrofilm lokuje się w niszowych dziedzinach gospodarki, gdzie trudno o jakiś nagły przyrost zysków. Rolą rządzących jest zaradzenie takim problemom – by nie dokładać wszystkim jednakowo obciążeń, ale tak je różnicować, by najsłabsi zdołali się utrzymać. To na razie średnio się udaje. Ograniczenie handlu w niedzielę miało pomóc małym, rodzinnym, polskim firmom,  tymczasem po 3 latach funkcjonowania okazało się, że wiele tych małych firm zostało zamkniętych. Dlatego, chociaż to trudne, do obciążeń „ZUS-owskich” powinno się jednak podchodzić w sposób elastyczny, aby tym, którzy nie mają możliwości osiągnięcia wyższych dochodów, nie podwyższać składek tak samo jak większym przedsiębiorstwom. Mikrofirma nie tylko w Polsce, ale także w innych krajach, ma najtrudniejszą sytuację. Często nie jest nakierowana na zysk, a na utrzymanie się. Kiedy koszty płacy rosną, może to spowodować jej likwidację. Złotego środka zapewne nie ma, bo to naturalne, że kiedy rosną płace, to i „narzuty” też. Bo nie możemy myśleć tylko o tu i teraz, ale także o tym, co nas czeka w ubezpieczeniach społecznych za 30 lat. Otóż, lepiej nie będzie. Składki emerytalne będą rosły jeszcze szybciej. Wiadomo, że obecny ZUS nie udźwignie emerytur ludzi, którzy za 20-30 lat przejdą na świadczenia. Te będą głodowe. Więc państwo będzie składki podnosić, by ten deficyt w finansach publicznych zasypać. Przy czym pamiętajmy, że sektor MŚP to zarówno firmy, które opierają działalność na jednej-paru fakturach miesięcznie, ale są też takie, które ładnie się rozwijają, zdobywając coraz większy kawał rynkowego tortu. Potrafią dostosować się do zmian na rynku i przetrwać czas spowolnienia gospodarczego. To one stanowią w dużej mierze o sile gospodarki, a nie małe jednoosobowe działalności gospodarcze. 
 
Skoro mowa o oszczędzaniu na emeryturę – rząd chce likwidacji Otwartych Funduszy Emerytalnych z początkiem 2020 roku, a zgromadzone w nich ok. 162 mld zł przelać do ZUS lub na Indywidualne Konta Emerytalne (IKE). Za wpłatę na IKE trzeba będzie jednak zapłacić 15 procent opłaty przekształceniowej. To powtórka z posunięcia poprzedniego rządu, który okroił kapitał z OFE, by łatać dziury w budżecie? 

To dokończenie rozbioru. Gangsterką było to co zrobiła Platforma Obywatelska z OFE, kiedy premier Tusk stwierdził, że te pieniądze nie są pieniędzmi Polaków. To zabolało, bo nie takie były zasady reformy emerytalnej i tworzenia Otwartych Funduszy Emerytalnych. Zawarto pewną umowę społeczną, której nie dotrzymano. Nie miałem już wtedy złudzeń, że po takim odarciu OFE z pieniędzy kwestią czasu jest, kiedy to legnie w gruzach. Można wtedy było zostać w OFE lub przejść do ZUS-u, ale jeśli decyzji się nie podjęło to z automatu byliśmy przekierowywani do ZUS-u. Wielu z nas nie traciło czasu na pisanie takich pism, bo wiadomo było, że i tak wszyscy końcu trafimy do ZUS-u. Polskie państwo jest dość drapieżne i teraz też zamierza wykorzystać likwidację OFE, żeby od przekazywanych do IKE funduszy pobrać te 15 proc. opłaty. Do dopełnia czarę goryczy. Wprawdzie nikt już nie mówi, że to nie są pieniądze Polaków, a mechanizmy są zdrowsze, bo z dziedziczeniem, kapitalizowaniem itd.
 
Te 15 proc. premier tłumaczył tym, że emerytury są opodatkowane, więc ściągnięcie podatku z pieniędzy przekazanych do IKE jest sprawiedliwe. Tylko tyle, że wielu uważa, ze emerytury nie powinny być opodatkowane, bo pochodzą z pensji emerytów, z których państwo już podatek ściągnęło. 

Naliczanie podatku od emerytur jest zabiegiem sztucznym. Państwo powinno po prostu wypłacać świadczenie. Tymczasem utrzymuje rzeszę urzędników, która ma dbać o to, by to świadczenie opodatkować, wystawić PIT-y. Od tylu lat mówi się o tanim państwie, ale żadnej rządzącej ekipie tego postulatu nie udaje się zrealizować. Nie mam złudzeń, że ktoś się na to zdecyduje. Logika wyborcza wygrywa. Trzeba tworzyć miejsca pracy swoim ludziom, więc odchudzenia administracji nie będzie. To nie są zresztą tylko mechanizmy polskie. To słabość wielu demokracji. Społeczeństwu podoba się hasło odchudzania administracji, ale jak na razie nikomu to się nie udało. 
 
Społeczeństwu podoba się też informacja, że o jeden procent zmniejszy się podatek dochodowy – z 18 na 17 procent. To jednak manewr, który ma przede wszystkim zapewnić sukces Pracowniczym Planom Kapitałowym i skłonić ludzi do odkładania procentu dochodów na dodatkowe świadczenie emerytalne. 
 
Budżet jest jednym magazynem. I bez względu na to, jak tym manewrujemy, wszystko i tak trafia do jednego worka. Podatnikom podobają się pomysły obniżenia podatku, ale z drugiej strony większą ulgą dla nas wszystkich byłby powrót do 22-procentowej stawki VAT. 23 procent miało być tylko tymczasowo, ale wciąż trwa. Zauważmy, że propozycje obniżania podatków dotyczą takich sfer, które nie uszczuplą w istotnym stopniu budżetu. Ten 1 procent mniej na PIT to zdecydowanie mniejsza skala niż 1 proc. na VAT. Pocieszające jest to, że większość podatników mieści się w pierwszym progu podatkowym i z tej obniżki skorzysta. Wraz z planowaną podwyżką ulgi podatkowej będzie to nawet parę tysięcy złotych w skali roku. Wielkiego ubytku dla budżetu nie będzie. Kumulują się jednak kolejne obietnice i wydatki, a poprzednia  minister finansów Teresa Czerwińska podała się do dymisji, nie widząc możliwości finansowania tego wszystkiego. Dobrą stroną jest, oczywiście „uszczelnienie VATu”. Przyszłość budzi jednak obawy. Do tej pory budżety udawało się domykać. Był nawet okres, kiedy cieszyliśmy się nadwyżką. Obawiam się, że źródła dodatkowych dochodów wyczerpują się. To może oznaczać zwiększenie deficytu finansów publicznych, a sytuacjach skrajnych i podwyższenie podatków. Balansujemy na linie. W perspektywie 2-3 lat zobaczymy, jak to się skończy. Ekonomistów martwi także nadciągające spowolnienie gospodarcze. 
 
Raport Banku Światowego z czerwca mówi o słabym wzroście inwestycji na rynkach wschodzących i w gospodarkach rozwijających się, co przełoży się na niższy wzrost w tych krajach. Spowolnienie zaczyna dotykać kraje europejskie.
 
Niedawny raport GUS-u, dotyczący produkcji przemysłowej pokazał, że w czerwcu 2019 roku spadła ona o 2,7 procent rok do roku, a w porównaniu z poprzednim miesiącem spadła o 5,9 procent. Ten spadek wszystkich zaskoczył. To już prosta droga do stwierdzenia, że spowolnienie w Polsce się rozpoczęło. Taka jest gospodarka. Po wzroście przychodzi spadek. I nikt nie wymyślił na to panaceum. A nasza gospodarka jest też coraz bardziej globalna i wpływa na nią również sytuacja na świecie. Tam zaś są sygnały o spowolnieniu gospodarki niemieckiej i Eurolandu, z którym mocno współpracujemy. Do tego duże niepokoje budzi wiszący w powietrzu konflikt amerykańsko-irański, co od razu wywindowało ceny ropy do góry, a droższa ropa to także wzrosty innych cen. No i jeszcze brexit w tle, chociaż on zapewne zostanie zdyskontowany w wielu obszarach, to nadal wiąże się z niepewnością. A brak stabilności, utrudnione prognozowanie to dla gospodarki poważny problem. W Polsce czekamy z niepokojem na negocjacje nowego budżetu unijnego. Fundusze unijne pozytywnie wpływały na polską gospodarkę w ostatnich latach, więc są dla nas bardzo ważne. Te zawirowania, łącznie ze spowolnieniem, gospodarce naszej nie pomagają. Stąd ekonomiści mają wrażenie, że nadciągają kłopoty. Co będzie, zobaczymy.
 
Powinniśmy zatem zachęcać do oszczędzania. Ale wtedy może spaść konsumpcja i jeszcze bardziej spowolnimy gospodarkę? 

To odwieczny problem – czy chować pieniądze na czarną godzinę, czy wydawać. Ale mądrzy ludzie jednak oszczędzają. I Polacy w ostatnim czasie oszczędzali trochę więcej. Natomiast w naszej gospodarce konsumpcja jest rzeczywiście jednym z głównych silników napędowych. I była w ostatnich latach wysoka. I dobrze, bo pchała gospodarkę. Nie było natomiast inwestycji. One są ważne. Nie można w perspektywie wieloletniej budować siły gospodarki tylko na konsumpcji. Popyt wewnętrzny to czynnik chwilowy. Ważniejsze są inwestycje i oszczędności. A polskiego kapitału nie ma. Największe polskie banki mieszczą się w okolicach pięćsetnych miejsc na światowych listach. Kiedy na świecie budował się kapitał i kapitalizm, my wdrażaliśmy Marksa i Lenina. Sposobem na budowanie kapitału jest oszczędzanie. Problem w tym, że świat tak przyspieszył, że nie mamy czasu na powolne budowanie. My tych pieniędzy potrzebujemy tu i teraz. I to każdy na każdym poziomie – rządowym, samorządowym, nawet domowym. Bierzemy więc kredyty, bo chcemy żyć tak jak żyje świat. Gdyby zmieniły się proporcje, gdybyśmy zaczęli więcej oszczędzać niż wydawać, a gospodarka poszła w kierunku rozwoju przez inwestycje, budowę potencjału, rozwój nowych technik i produktów, to przyszłość byłaby całkiem obiecująca.     
Share
Udostępnij
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama

Nasi partnerzy